Minęły dwa dni, zanim tym opuszczonym domem wstrząsnął ryk wielkich silników. Wybiegłem na zewnątrz i zobaczyłem nad polem nisko lecącą Dakotę RAF-u, która w końcu wylądowała niepewnie. Zaledwie pierwszy samolot zjechał na skraj zielonego pasa, nadleciał drugi, zaliczył kilka kangurów na głównym podwoziu, po czym opadł na koło ogonowe i toczył się po trawie.
Nikt tam nie dowodził, nie było żadnej wieży kontrolnej, nie widziałem obsługi naziemnej. Rzuciłem się do domu, złapałem swoje rzeczy i ruszyłem przez pole, próbując przewidzieć, gdzie zatrzyma się samolot. Dakoty były zgrabne jak na tamte czasy, a przy tym bardzo użyteczne. Pierwszy samolot kołował powoli, zawrócił i zahamował w końcu z nosem skierowanym ku niebu. Jego dwa śmigła nadal się kręciły.
Z dalszych zakątków pola nadbiegali inni chłopcy, zmierzając w stronę maszyny. Drzwi otworzyły się. Wychylił się z nich człowiek w grubej skórzanej kurtce i coś krzyknął. Nie słyszałem go wprawdzie przez warkot silników, ale z gestów, które wykonywał, wywnioskowałem, że nie będą tam stać długo. Wsiadłem jako jeden z pierwszych. Nie miało dla mnie znaczenia, dokąd ten samolot leci, ważne, że się nim zabierałem. Kiedy w środku zgromadził się z tuzin chłopaków, drzwi zamknięto. Usiadłem na jednej z wąskich ławek, biegnących po bokach metalowego wnętrza poprzecinanego wręgami. Odwróciłem się, spojrzałem przez ramię i przez małe okno zobaczyłem resztę chłopaków zbierających się wokół drugiego samolotu. Liczyli, że do niego wsiądą.
Maszyna zdążała ku krańcom lotniska, przygotowując się do startu. Na naszych twarzach pojawiły się zaraźliwe uśmiechy. Wiedziałem, że nie jestem jedynym żołnierzem wracającym do domu po strasznej wojnie. Później dopiero dowiedziałem się, że trzeci samolot, który po nas wysłano, miał jakiś problem z silnikiem, rozbił się i zapalił podczas lądowania. My tymczasem pięliśmy się w chmurach, skręcając w stronę Brukseli. Usiadłem na podłodze. Bawiłem się kijem baseballowym, który niosłem od samej Ratyzbony, i ośmieliłem się mieć nadzieję, że wreszcie zmierzam w stronę domu. Bogu dzięki. Było po wszystkim, choć nadal byłem głodny.
Wstałem i przeszedłem się po samolocie, zerkając przez małe okna po obu stronach. Wojna niezupełnie jeszcze dobiegła kresu, ale nikt nie wątpił, że wkrótce to nastąpi. Patrzyłem w dół, na kilometry wyzwolonych terenów Europy, i zastanawiałem się, co przyniosą powojenne lata.
Wylądowaliśmy na lotnisku wojskowym pod Brukselą. Zabrano mnie do pobliskiego obozu, gdzie po raz pierwszy od wielu tygodni dostałem coś porządnego do zjedzenia. Wprawdzie nie było tam ani prysznica, ani wanny, ale przynajmniej mogłem się umyć. Zostałem w tym miejscu tylko na jedną noc. Z nikim nie rozmawiałem o mojej podróży i o czasie spędzonym w niewoli. Wszyscy przeżyliśmy straszne rzeczy, nie chcieliśmy o nich mówić i nikt nas nie pytał.
Następnego dnia zabrano mnie z powrotem na lotnisko, gdzie zobaczyłem ogromny, czterosilnikowy bombowiec ze szklaną bańką dla celowniczego z przodu, pod kokpitem, i drugą, mniejszą, w połowie kadłuba, przypominającą guz na grzbiecie. Z tej ostatniej wystawało działko.
Wiedziałem, że to Lancaster, chociaż nigdy wcześniej nie widziałem tej maszyny. Trafiłem do niewoli, zanim weszła do użytku, ale wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażałem na podstawie opowieści innych jeńców.
Bombowiec przygotowywano do startu. Wraz z resztą chłopaków wdrapałem się do środka. Wnętrze było ciasne, bez żadnych siedzeń. Od razu wiedziałem, gdzie chciałbym spędzić ten lot, ale kapitan powiedział mi, że stanowisko celowniczego – ta latająca szklarnia na przedzie – nie wchodzi w grę. Nie chciałem się poddać; przypierałem go tak długo do muru, prosiłem i błagałem, aż w końcu się zgodził.
Położyłem się płasko na brzuchu w tym narażonym na atak przezroczystym nosie i czułem mocne wibracje szkieletu, kiedy ziemia w pędzie przesuwała się pod nami i wzbijaliśmy się w powietrze.
Okrążyliśmy lotnisko, obraliśmy kurs na kraj i po chwili ląd pod nami zastąpiło morze.
Widziałem, czego dokonały takie samoloty w Norymberdze, i zastanawiałem się, w jakim stanie będzie Wielka Brytania. To, co widziałem, kiedy lecieliśmy nisko nad kanałem La Manche, nie wróżyło dobrze. Wzdłuż całego wybrzeża było widać wraki statków i ruiny; plamy ropy ciągnęły się, jak tylko okiem sięgnąć. Potem woda stawała się coraz czystsza, a w końcu w oddali, przez mgłę, zobaczyłem białe klify Anglii. Wiedziałem, że wszystkiego nie mogli zniszczyć; że dotrę do domu.
Niebawem ujrzałem pod sobą zielone pola poprzecinane wiejskimi dróżkami, żywopłoty biegnące we wszystkie strony… Leżałem tam, wyciągnięty na brzuchu z przodu samolotu, i w końcu pojawiło się przede mną lotnisko. Opadaliśmy coraz niżej i niżej, tak nisko, aż trawa zamieniła się w rozmazaną, rozpędzoną zieloność, która, gdy wylądowaliśmy odbiwszy się raz od ziemi, znalazła się tuż przy mojej twarzy.
Zatrzymaliśmy się, otworzono drzwi, ale zanim pozwolono nam odejść, kapitan nalegał, by każdy z nas podpisał się na kadłubie. Musiał latać w niezliczonych misjach bojowych, ale sprowadzanie chłopaków z niewoli do kraju miało dla niego szczególne znaczenie.
Choć w uszach wciąż dzwoniło mi od huku silników, to przez te dźwięki dosłyszałem dziwnie znajome odgłosy. Coś, czego nie słyszałem od lat. To były rozmawiające Angielki, które podawały herbatę.
Zaprowadzono mnie do koszar i wreszcie mogłem wziąć prysznic. Dostałem skarpety, bieliznę i czysty, choć z drugiej ręki, mundur, a także parę mocnych, czarnych skórzanych butów, z ćwiekami w podeszwach i obcasami okutymi metalem. Mam je do dzisiaj. Nie zabawiłem tam długo. Całe lata nie musiałem przestrzegać wojskowej dyscypliny, nie czekałem więc na pozwolenie oddalenia się. Zostawiłem w koszarach krótki list, wyszedłem z obozu i wsiadłem do pociągu jadącego do Londynu.
Dotarłem na stację Liverpool Street, przesiadłem się i pojechałem do Essex, nie płacąc nawet pół pensa. Nie oglądałem zniszczeń w mieście. Chciałem wrócić do ludzi, których kochałem. Dzień lub dwa później skończyła się wojna. Nie było mnie w domu prawie pięć lat.
Wysiadłem z pociągu na stacji North Weald. Spojrzałem ponad murem na skład węgla i zobaczyłem człowieka ściągającego worki z wozu. Natychmiast rozpoznałem w nim wujka Freda, handlarza węglem, który kiedyś grał w piłkę nożną w drużynie Fulham. Przeskoczyłem przez mur. Słowa, które wypowiedział wuj, kiedy zobaczył, że żyję, nie nadają się do druku. Skończył wyładunek i powiedział, że podwiezie mnie do domu. Przez całą drogę – około półtora kilometra – nie przestawał mówić. Po tych wszystkich latach powracałem do gospodarstwa jako pasażer furmanki do przewozu węgla. Przy bramie wujek zawrócił, pozwalając mi wejść do domu samotnie.
Minąłem żywopłot z żółtego ligustru i rozpocząłem trzydziestometrowy marsz między rabatami, w stronę drzwi budynku, w którym się wychowałem. To miejsce żyło gdzieś w moim umyśle, choć rozważania o domu były ciężarem i na pustyni, i w obozach. Wtedy nie mogłem tam wrócić – czy należało dręczyć się wspomnieniami? Teraz tu byłem, mogłem znów przyjąć to miejsce do swojego serca.
Nie zapowiedziałem przyjazdu. Po prostu zapukałem do wielkich, dębowych drzwi. Minęła chwila, po czym otworzyła je kobieta, która wyglądała znajomo, ale sprawiała wrażenie zmęczonej i wymizerowanej. Mój widok zaparł jej dech w piersiach, a ja powiedziałem tylko:
– Mamo, ależ się postarzałaś.
(…)