Każda kultura ma własne rytuały inicjacji. U rdzennych Amerykanów młodzieńcy całymi dniami krążyli po puszczy w poszukiwaniu wizji, aby za pośrednictwem snów wywołanych postem uzyskać od duchów zwierząt lub totemów wskazówki dotyczące drogi życiowej. Dla australijskich Aborygenów taką samą rolę odgrywała wyprawa do buszu. Młodzi mężczyźni wędrowali po odludziach aż przez sześć miesięcy, podążając śladami swoich przodków ceremonialnymi drogami, czyli ścieżkami snów. Mormońscy chłopcy w wieku od dziewiętnastu do dwudziestu pięciu lat są na dwa lata rozsyłani po świecie do pełnoetatowej pracy misyjnej. W moim wypadku odbyło się to szybciej i prościej. Przeszedłem inicjację w chwili, kiedy ojciec wyrzucił mnie z jachtu na środku Pacyfiku kilka tygodni po moich szesnastych urodzinach. Musiałem znaleźć swoją własną drogę do domu przez bezmiar oceanu i jak się okazało, była to droga, która ostatecznie zaprowadziła mnie do najbardziej elitarnej jednostki snajperów na świecie.
Nie wiem, czy nazwalibyście to akurat ścieżką snów, ale moglibyście powiedzieć, że była to droga obrana przez moich przodków przynajmniej w jednym sensie: mój ojciec także został w wieku szesnastu lat wyrzucony z domu przez swojego ojca. Sądzę, że jedyny sposób, aby nadać sens mojej historii, to zacząć właśnie od niego. Jack Webb dorastał w Toronto. Był niski, silny i krępy. Poza tym był utalentowanym hokeistą i zagorzałym perkusistą, ale zawsze miał w sobie coś z dzikusa. Jako prawdziwe dziecko lat sześćdziesiątych zapuścił sobie gęstą czarną brodę, kiedy tylko jego hormony zgodziły się współpracować. Jego ojciec hołdował staroświeckim zasadom, dlatego zagroził Jackowi, że wyrzuci go z domu, jeśli nie zgoli brody i nie zetnie długich włosów. Kiedy mój ojciec odmówił, musiał się wynosić.
Co prawda mój dziadek wyrzucił syna z domu, ale nie zdołał zmienić jego poglądów. Do dzisiaj mój ojciec nosi gęstą brodę, chociaż teraz jej czerń jest przetykana siwizną. Jack, zdany już tylko na siebie, wyruszył z Toronto do Malibu, gdzie imał się prac ogrodowych i wkrótce założył własną firmę. Pewnego dnia, wracając po pracy do domu, podwiózł trzy hipiski podróżujące autostopem. Jedna z nich, buntowniczy duch o imieniu Lynn, została jego żoną. Moja matka omal nie oszalała ze strachu. Była w siódmym miesiącu ciąży i wiedziała, że za nic nie da rady przejść pod ogrodzeniem z drutu kolczastego, a nie miała żadnych nożyc, żeby go przeciąć. Poprzedniej nocy ona i ojciec widzieli watahę kojotów wałęsających się po okolicy, więc teraz potrafiła myśleć tylko o tym, że jej synek stanie się smaczną przekąską dla tych drapieżników. Zdołała mnie dostrzec tylko dlatego, że miałem na sobie czerwoną bluzę. Jakoś udało jej się nakłonić mnie do powrotu pod górę i ponownego przejścia pod ogrodzeniem, żeby mogła mnie złapać. Zanosiła się histerycznym płaczem, a równocześnie miała ochotę spuścić mi
lanie.
Od najmłodszych lat zawsze miałem słabość do niebezpieczeństw i ekstremalnych wyzwań, przez co zamieniłem życie swojej biednej matki w istne piekło. Lubi powtarzać, że kiedy byłem mały, ona padła ofiarą znęcania się nad rodzicami. Pewnego razu, kiedy doprowadziłem ją do ostateczności swoim zachowaniem, sama zadzwoniła do opieki społecznej. Wyjaśniła biednej kobiecie, która odebrała telefon, że jej dwuletni syn doprowadza ją do szału i jest gotowa go skrzywdzić. Pracownica opieki społecznej spędziła tydzień w naszym domu, żeby mnie obserwować, ale ja przez te siedem dni zachowywałem się jak aniołek, więc wyjechała z przekonaniem, że to moja mama oszalała.
Rodzice zrozumieli wkrótce, że chociaż nie są w stanie pohamować mojej dzikiej energii, mogą ją ukierunkować. Gdy tylko zobaczyli, że jestem do szaleństwa zakochany w jeździe na nartach, zorientowali się, że natrafili na metodę wychowawczą, która miała się nam wszystkim dobrze przysłużyć w następnych latach…
Rozdział 7 (fragment)
(…)
Kiedy Glen zajął pozycję, zmieniając mnie na mostku, zszedłem na dół, żeby się rozejrzeć. Znalazłem gdzieś jakiś kubek, umyłem go i zabrałem na wyższy pokład do urządzonego bliżej rufy tymczasowego barku, gdzie nalałem sobie gorącej kawy. Właśnie zaczynałem wlewać w siebie parującą zawartość znalezionego kubka, kiedy zauważyłem, że gapi się na mnie jeden z marynarzy.
– Co jest? – zapytałem.
Bez słowa wskazał na trzymany przeze mnie kubek. Odwróciłem go i obejrzałem od drugiej strony. Wcześniej tego nie zauważyłem,ale było tam nazwisko jego właściciela. To był jeden z gości, których rozerwał wybuch. Ktoś inny na moim miejscu mógłby się wystraszyć i szybko odstawić kubek zmarłego. Ale moja reakcja była odwrotna. Ten zabity marynarz był jednym z pierwszych poległych w wojnie, której nawet jeszcze nie nazywaliśmy, bo nie wiedzieliśmy jak. Pić z jego kubka to był zaszczyt. Zatrzymałem go dla siebie i używałem do końca tej zmiany.Na pokładzie Cole’a zostaliśmy przez jakiś tydzień. W końcu wciągnięto okręt na potężną norweską jednostkę przeznaczoną do przewożenia drogą morską elementów platform wiertniczych. Norweski statek odwiózł uszkodzony niszczyciel do Stanów, gdzie po trwającej czternaście miesięcy naprawie został on przywrócony do czynnej służby.