Niemiecki generał porucznik Herman B. von Ramcke sięgnął po swoją wielką lornetkę Zeissa i spojrzał przez nią na odległe o 640 metrów od fortyfikacji Brestu pozycje amerykańskie. Był szary i pochmurny dzień – 24 sierpnia 1944 roku. Dowódca miał nadzieję, że kiepska pogoda powstrzyma samoloty Amerykanów i Brytyjczyków, które dotąd nieustannie, przez całą dobę bombardowały i ostrzeliwały okupowany przez Niemców francuski ośrodek portowy.

Do położonego nad Kanałem La Manche miasta przywiązywano dużą wagę. Miało dobry, głęboki port, w którym stacjonowało sporo niemieckich łodzi podwodnych. Alianci byli zdeterminowani go zdobyć, aby dzięki temu zapewnić zaopatrzenie dla napierających z Normandii sił inwazyjnych. Von Ramcke nie miał wątpliwości, że czeka go ciężka i najpewniej beznadziejna walka.

Przez lornetkę zobaczył kilka amerykańskich Shermanów. Co ważniejsze, dostrzegł wiele pozycji zakrytych siatką maskującą służącą do kamuflowania czołgów. W nocy on i jego żołnierze słyszeli warkot silników i skrzypienie gąsienic tych maszyn, ustawiających się na pozycjach na prawej flance. Za sobą von Ramcke miał amerykańskie i brytyjskie okręty, patrolujące wybrzeże zaraz poza zasięgiem ciężkich niemieckich dział skierowanych w stronę morza. Jego radiooperatorzy zdołali podsłuchać jak Amerykanie wydają rozkazy ustawienia czołgów w gotowości i dostarczenia amunicji oraz zaopatrzenia dla załóg. Do tego na prawo od fortyfikacji, w oddali dało się dostrzec setki rozbłysków artyleryjskich. Dowódca garnizonu obawiał się, że czołgi amerykańskiego generała George’a Pattona niedługo rozpoczną uderzenie na niemieckiej prawej flance.

Generał von Ramcke ze swoimi liczącymi 40 000 żołnierzy siłami nie był w najkorzystniejszej sytuacji. Stacjonował na samym krańcu Półwyspu Bretońskiego w mieście Brest. Führer Adolf Hitler nakazał jemu i jego żołnierzom, spośród których wielu należało do oddziałów SS, walczyć do ostatniego człowieka. To miało pozwolić przynajmniej na długotrwałe związanie alianckich sił inwazyjnych. Jednostki SS (Schutzstaffel) składały się z ludzi o równie żarliwym i fanatycznym nastawieniu, co sam von Ramcke. Ich rolą było utrzymanie ducha walki wśród zwyczajnych żołnierzy pomimo przytłaczającej przewagi wroga. Brest wypełniały oddziały szukające w tym porcie bezpiecznego schronienia przed alianckim atakiem. Von Ramcke podjął decyzję o rozdzieleniu SS-manów pomiędzy jednostki zaprawionych w boju spadochroniarzy z podlegającej mu Drugiej Dywizji.

Hitler wcale nie musiał wydawać mu powyższego rozkazu. Von Ramcke – bohater z Krety z 1941 roku, będący w dodatku uzdolnionym i fanatycznie oddanym oficerem – zamierzał walczyć do ostatniego człowieka, nawet gdyby miał być nim on sam. Wprawdzie generał wiedział, że nie ma takiej potrzeby, ale sam wydał rozkaz, iż każdy żołnierz, który okaże tchórzostwo lub nie zdoła utrzymać swojej pozycji zostanie na miejscu rozstrzelany przez jednostki SS – ludzi, którzy we wcześniejszych bitwach okazali mu niezachwianą wierność. Von Ramcke zdecydował, że jeśli Amerykanie i Brytyjczycy mieliby zająć Brest, to bardzo wysokim kosztem. Sam był zdeterminowany walczyć do końca i zginąć z honorem.

Hitler wiedział, że ludzie zamknięci w pułapce na krańcu Półwyspu Bretońskiego i coraz bardziej odcinani od reszty wojsk wraz z postępami wrogich sił napierających z Normandii, byli na straconej pozycji. Jednocześnie miał jednak nadzieję, że samobójcza obrona zwiąże znaczące zasoby i siły ludzkie aliantów, co utrudni ich natarcie na wschód. Będąc paranoikiem, ale zarazem wiecznym optymistą, Führer zakładał nawet, że generałowi von Ramcke może się w którymś momencie udać wyrwać z okrążenia, a następnie uderzyć od tyłu na wielkie siły Amerykanów i Brytyjczyków. Najlepiej, by stało się to jednocześnie z niemieckim atakiem na Avranches – punkt w którym alianci zakręcali z Normandii do Bretanii.

Leżąc wśród wzgórz i przecinanych potokami dolin, Brest mógł do jakiegoś stopnia liczyć na naturalną ochronę. Solidne bunkry ze zbrojonego betonu były połączone tunelami i bez większych uszkodzeń przetrwały intensywne, codzienne oraz conocne naloty alianckich bombowców. Von Ramcke zawczasu nakazał systematyczne niszczenie instalacji portowych, tak by Brest był bezużyteczny dla wrogiej marynarki, gdy nadejdzie już nieunikniony koniec walk. Doki i nabrzeże wysadzono w powietrze. Kanały wypełniono gruzem. Miny, spalone wraki pojazdów i wszystko inne, co mogło zablokować łatwy dostęp do portu wrzucono do kanału wodnego. Łodzie podwodne uciekły na Morze Północne.

Von Ramcke był przekonany, że wojska amerykańskie po jego prawej stronie są liczniejsze i mają więcej broni pancernej. Docierały do niego również raporty o wielu amerykańskich patrolach na tym kierunku. Generał wierzył, że właśnie tam dojdzie do kolejnego ataku. Postanowił skoncentrować na prawej flance przeciwczołgowe działa 88 mm, oddziały grenadierów wyposażone w broń przeciwpancerną, oraz tylu żołnierzy, ilu tylko mógł przesunąć z pozostałych odcinków. Jeśli Amerykanie byli tak głupi, by zaatakować od prawej, to czekała ich gorzka i śmiertelna niespodzianka. Von Ramcke wydał rozkazy, a jego podkomendni natychmiast zaczęli przenosić na miejsce działa artyleryjskie, w tym celu pożyczając niektóre z najpotężniejszych baterii z pozostałych odcinków.

Von Ramcke nie wiedział jednak, że wszystko co zaobserwował – rzekoma koncentracja oddziałów kilkaset metrów od jego linii, nocne odgłosy czołgów ustawiających się do ataku i intensywna komunikacja radiowa – składało się na amerykański podstęp, zainscenizowany przez członków specjalnej armii, wyszkolonej w sztuce wojennych wybiegów. Rozbłyski artyleryjskie pochodziły w rzeczywistości nie z dział, ale małych bomb. Odgłosy czołgów były wydawane nie przez prawdziwe maszyny, lecz gigantyczne megafony, zamontowane na ciężarówkach i pojazdach półgąsienicowych.
W rzeczywistości na prawej flance niemieckiego dowódcy – w rejonie który oglądał przez swoją lornetkę – było mniej niż tysiąc żołnierzy, w tym wielu byłych aktorów, pisarzy, dekoratorów, specjalistów w zakresie kamuflażu, a nawet projektantów mody. Należeli do ściśle tajnej amerykańskiej armii, wytrenowanej w nabieraniu Niemców. Ich działalność miała na celu luzowanie innych oddziałów alianckich i utrzymywanie przeciwnika w miejscu. Podczas gdy von Ramcke przejmował się i obawiał sił Pattona przed sobą, amerykańskiego generała i jego Trzeciej Armii nie było nigdzie w pobliżu. Parli na wschód, w stronę Paryża.

Jednostki pancerne Pattona rzeczywiście przebywały na Półwyspie Bretońskim nieopodal Brestu, ale opuściły ten rejon w nocy. Prawdziwe pojazdy zastąpiono ich napompowanym atrapami. Gdyby tylko von Ramcke wiedział, że ma przed sobą realistycznie wyglądające, ale wypełnione powietrzem maszyny z gumy, mógłby poprowadzić swoich ludzi do walki i wydostać się z twierdzy, siejąc zamęt na alianckich tyłach. Gdyby tak jeszcze zgrał swoje działania z kontratakiem pod Avraches, być może doprowadziłby do porażki Amerykanów i Brytyjczyków na półwyspie. Nic takiego jednak nie nastąpiło, bo generał całkowicie uwierzył w odegrane przed nim przedstawienie.

Artyści, dekoratorzy i projektanci mody byli tak sprawni w swoim fachu, że żaden z podwładnych generała von Ramcke nie podejrzewał nawet, iż przed oczyma ma sztuczną armię. Nawet najlepsza lornetka nie pozwalała poznać z odległości przeszło 600 metrów, że czołgi, działa artyleryjskie, ciężarówki i pojazdy półgąsienicowe były atrapami, a siatki maskujące niczego nie ukrywały. Wszystkie gumowe repliki zostały wyprodukowane w wielkim sekrecie przez kilku wiodących amerykańskich producentów opon na przestrzeni dwóch poprzednich lat.