„Żelazny Rycerz” w reżyserii Jonathana Englisha to całkiem świeży tytuł w najnowszej ofercie Monolith Video. Premiera detaliczna miała miejsce pod koniec września tego roku. Film, opisywany jako przygodowy dramat osadzony w realiach wczesnośredniowiecznej Anglii, opowiada o zmaganiach króla Jana Bez Ziemi z baronami, którzy zbuntowali się przeciwko jego tyranii. Główny bohater, templariusz, wraz z pospiesznie zebraną grupą zabijaków ma bronić twierdzy w Rochester przed zakusami chciwego króla Jana. To tyle z opisu na okładce. A co można powiedzieć po obejrzeniu tej produkcji?
Film ogląda się początkowo dość przyjemnie, zapowiada się nawet ciekawie. Jednak im dalej w las, tym gorzej. Samo szykowanie wspomnianej ekipy dzielnych zuchów, mającej stanąć naprzeciw znacznie liczniejszego nieprzyjaciela, jest bezczelnie przekalkowane z innych filmów. Za tak schematyczne rozwiązanie należałoby scenarzystę ukarać zakuciem w dyby na cały dzień.
Wczesnośredniowieczna obyczajowość też jest pokazana dość dziwnie. Widzimy raczej sposób zachowania współczesnych nam ludzi. Jeden z zawadiaków, wcześniej rzeźnik albo kowal, dzisiaj mógłby śmiało być mechanikiem samochodowym, który wychodząc spod naprawianego samochodu, wyciera w ścierkę zabrudzone smarem ręce i mówi do odwiedzającego go właśnie starego kumpla z paki: „stary, zabierz mnie stąd, ta robota mnie dobija”. Akcja w średniowiecznej tawernie równie dobrze mogłaby odbyć się dziś w zadymionym pubie w nowojorskim Bronxie lub przydrożnym barze gdzieś na południu USA. Pewnie każdy z Czytelników w dwa pacierze znajdzie kilka filmów, w których pojawiły się takie bądź bardzo podobne sceny.
Mimo wszystko, pomijając widoczne na początku lenistwo scenarzysty, mamy nadzieję, że skoro nie jest to wybitna produkcja, chociaż obejrzymy solidne kino akcji z fruwającymi głowami i siarczystymi przekleństwami. Niestety, kolejne sceny są coraz bardziej rozwlekłe i nudne, a twórcy chcąc wprowadzić odrobinę lekkości i czułości (co w filmie o fruwających, odrąbanych kończynach pasuje jak pięść do nosa), wprowadzają wątek kobiecy, czytaj: miłosny. I to już jest moim zdaniem gwóźdź do trumny tego filmu. Nie żebym był męskim szowinistą i mizoginem, ale wątek kobiecy w tym filmie pasuje jak postać Terminatora w „Co się wydarzyło w Madison County”. Jakby tego było mało, pod koniec oczywiście raczy się nas jakąś pseudoszlachetną i umoralniającą gadką, a w finale nasz bohater, z ukochaną u boku, na koniu (gdyby było odwrotnie, to chociaż byłoby śmiesznie) odjeżdża „w siną dal”.
Zastanawia mnie jedynie, dlaczego twórcy tego filmu wybrali na miejsce akcji akurat średniowieczną Anglię. Bo chyba nie po to, żeby zaszczepić u widza zamiłowanie do studiów nad historią dziejów Wielkiej Brytanii. Przecież aby przedstawić historię grupy kumpli, którzy stają do z góry przegranej walki ze znacznie liczniejszym przeciwnikiem, a główny bohater z powikłaną i tajemniczą przeszłością zakochuje się w przypadkowej uczestniczce tych wydarzeń, nie trzeba było umieszczać akcji w średniowieczu. Wyszło sztucznie i mało realistycznie.
A teraz coś o aktorach. Moją uwagę przykuło kilka znajomych twarzy, choćby Brian Cox, Derek Jacobi, Charles Dance czy Paul Giamatti. Aktorów tych zaliczyłbym raczej do czołówki współczesnego kina, a jeśli nie współczesnego, to chociaż do tego z lat 80.–90. Niestety, talent tych panów ewidentnie zmarnowano w tej produkcji. Być może z braku jakichkolwiek propozycji złapali, co było, ale mam nadzieję, że się mylę i jeszcze zobaczymy ich w nieco ambitniejszych produkcjach. Co się zaś tyczy głównego rozgrywającego w tym filmie, czyli Jamesa Purefoya (w roli tajemniczego templariusza), to… nic nie mogę powiedzieć na temat jego zdolności aktorskich. Jego filmowe dokonania liczą kilkanaście tytułów, ale żaden niewiele mi mówi. Jego rola w „Żelaznym…” to raczej zbiór kilku schematycznych min i grymasów, parę burknięć pod nosem i tyle. Nie wątpię, iż Purefoy ma rzesze zwolenników, a przede wszystkim zwolenniczek, jednak w ich oczach jego atuty w postaci umiejętności aktorskich schodzą na dalszy plan.
„Żelazny rycerz” nie jest filmem, do obejrzenia którego można zachęcić miłośników historii średniowiecznej. To, że mniej więcej będziemy wiedzieli, że był ktoś taki jak król Jan Bez Ziemi, czy że miało miejsce podpisanie dokumentu zwanego Wielką Kartą Swobód, nie uczyni nas specjalistami w dziedzinie historii wczesnośredniowiecznego Albionu. Jeśli chcemy pooglądać całkiem ciekawe sceny walki czy odrąbywane członki, to czemu nie. Zwolennicy głębszych doznań nie znajdą tutaj nic dla siebie.
Nie jest to także wybitne kino z wielkimi kreacjami aktorskimi i interesującym scenariuszem. Reżyser, aktorzy i cała ekipa filmowa chyba niezbyt przykładali się do obowiązków i uraczyli nas bardzo przeciętnym „patrzydłem”, które możemy puścić na naszym odtwarzaczu DVD w jesienny wieczór, ale jeśli tego nie zrobimy, nic się wielkiego nie stanie. Ot, takie sobie filmisko.
Film dostępny w wersji oryginalnej, angielskiej i w wersji z polskim lektorem. W dodatkach zapowiedzi i zwiastun.