Banałem będzie stwierdzenie, że każdy konflikt stanowi źródło inspiracji dla różnej maści artystów. W dzisiejszych czasach rolę malarzy batalistów i pisarzy przejęli przede wszystkim filmowcy. Nie inaczej jest z wojną w Iraku. Ale zanim do rąk kinomanów trafiły pierwsze filmy fabularne, Internet zalała spora liczba nagrań pokazujących, jak w praktyce wyglądało „umacnianie” amerykańskiej dominacji nad Tygrysem i Eufratem z perspektywy bezpośrednich uczestników walk i samych mieszkańców. Nie miejsce i czas na ocenę poczynań żołnierzy. Medal zawsze ma dwie strony, o czym pamiętają też autorzy filmowych scenariuszy. Oglądamy bezsensowne okrucieństwo w „Bitwie o Irak” (reż. Nick Broomfield), ale też ciężką codzienną służbę sapera w oscarowym „The Hurt Locker. W pułapce wojny” (reż. Kathryn Bigelow).
Zupełnie inną twarz tego konfliktu pokazuje film Orena Movermana „W imieniu armii” (The Messenger), który na sklepowych półkach z płytami DVD pojawi się 19 stycznia, równo dwa lata po światowej premierze. Nie ma w nim kurzu pustyni, ulicznych walk, rozbrajania przydrożnych bomb czy pacyfikowania szyickich dzielnic. Głównymi bohaterami – owszem – są dwaj żołnierze, ale żołnierze, którym przypadło niewdzięczne zadanie informowania rodzin marines o śmierci ich ukochanego syna, brata, męża, narzeczonego.
Młodszy – sierżant Will Montgomery (grany przez Bena Fostera) – do służby w tej wyjątkowej jednostce trafia po wyleczeniu ran odniesionych w Iraku. Jego mentorem zostaje kapitan Tony Stone (jak zwykle świetny Woody Harrelson). Aniołów śmierci – jak mówi o sobie Stone – obowiązuje swoisty kodeks. Muszą wyrażać się jasno („zabity lub zmarły”; nigdy „odszedł” lub „opuścił nas”), aby uniknąć niepotrzebnych nieporozumień, nie wolno dotykać im krewnych ofiar, ze smutną wiadomością muszą dotrzeć pierwsi, ponieważ konkurują z telewizją, Internetem i komórkami. Tego typu zasad jest znacznie więcej. Krewni reagują różnie: płaczą, krzyczą, zamykają się w sobie albo plują w twarz posłańców sekretarza wojny. W tej pracy nie ma zadowolonych klientów – słusznie zauważa kapitan Stone.
Wszystkie te zalecenie biorą w łeb, gdy sierżant Montgomery zakochuje się w żonie jednej z ofiar wojny, Olivii Pitterson (Samantha Morton). Brakuje niewiele, żeby film zamienił się w zwykłe romansidło. Jeśli twórcy chcieli pokazać, że ludzie po tragediach i przejściach, jak żołnierze i wdowy po nich, wciąż zasługują na miłość, a w pary łączy nawet Irak, to im się to udało. I to chyba jedyne spostrzeżenie, które przyszło mi do głowy po wyjęciu z odtwarzacza płyty. Czegoś mi w dziele Movermana zabrakło. Może tej jednej sceny, która wbiłaby mnie w fotel, i którą na zawsze kojarzyłbym już tylko z tym filmem? Bo do dialogów, pomysłu na scenariusz i do gry aktorów przyczepić się nie mogę. Reżyserowi warto też oddać brak niepotrzebnej ckliwości i pustych gestów. Jednak mogę wymienić z tuzin lepszych sposobów na spędzenie wieczorem blisko dwóch godzin niż oglądanie tego filmu. I nie przekonają mnie do zmiany zdania nawet dwie nominacje do Oscara i pochlebne recenzje krytyków.