Od ładnych kilku lat jesteśmy świadkami coraz silniejszej ekspansji na nasze ekrany kina z Dalekiego Wschodu. Po chwilowym przestoju w kinie japońskim, spowodowanym być może śmiercią Akiry Kurosawy, Japończycy zawojowali świat klimatycznymi horrorami. Ale co do światowego kina wnieśli Chińczycy, poza oczywiście filmami kung-fu? Jako punkt zaczepienia przyjmę rok 2000.
Dlaczego cezurą jest akurat ten rok? Ponieważ właśnie wtedy miał premierę film moim zdaniem bezprecedensowy jak na tamte lata. Inny, niespotykany, dziwny. Ilu widzów, tyle opinii. Mam na myśli dzieło Anga Lee „Przyczajony tygrys, ukryty smok”. Niektórzy wspomną „Zawieście czerwone latarnie” z 1991 roku, które również zrobiły wrażenie na zachodnich widzach, ale dla mnie to właśnie „Przyczajony tygrys…” był „opus magnum” chińskiego kina w tamtym okresie.
Trzeba przyznać, że historia starożytnych (lub średniowiecznych) Chin to bardzo wdzięczny i chyba dość bezpieczny temat dla chińskich reżyserów. Bo film przedstawiający marsz Mao Zedonga po władzę, skutki rewolucji kulturalnej czy masakrę na Placu Tian’anmen nie przypadłby zachodniemu widzowi do gustu. A nawet jeśliby został nakręcony ze słynnym już chińskim rozmachem i przychylnie przyjęty przez krytyków, mógłby wywołać wśród zachodnich konsumentów bojkot wszechobecnych produktów „made in China”.
W roku 2008 producenci z Państwa Środka uraczyli nas nową produkcją nawiązującą do średniowiecznej historii Chin – filmem w reżyserii Johna Woo „Trzy Królestwa”. W skrócie: film opowiada o zmaganiach ówczesnego premiera, który na rozkaz słabego i nieudolnego cesarza próbuje podbić dwa niechętne jego rozszerzającej się władzy księstwa z południa kraju. W międzyczasie wychodzi na jaw, że walka z buntownikami ma drugie dno w postaci skrywanego zauroczenia premiera żoną jednego z rebeliantów.
W „Trzech Królestwach” mamy pokaz prawdziwego rozmachu realizacyjnego, na który, oprócz Hollywood, stać chyba tylko Chińczyków. Dostęp do technologii, funduszy, a przede wszystkim zasobów ludzkich jest w tym przypadku nieograniczony. Trzeba przyznać, że walki na broń białą są doskonale zrealizowane, krajobrazy piękne, wszelkie sceny batalistyczne, zarówno te na lądzie, jak i wodzie, robią spore wrażenie. I… i to chyba wszystko, niestety.
Film Johna Woo to produkcja niezwykle rozwlekła i nudna. Dla mnie było to 140 minut prawdziwej męczarni. Ale zacznę od początku. Wydawnictwo DVD proponuje dla widza wersję oryginalną, czyli chińską, z polskimi napisami lub wersję z lektorem. Aby bardziej się skupić na filmie wybrałem wersję z lektorem. I już na początku dowiadujemy się, że akcja rozgrywa się w roku 2008 naszej ery (jak na film historyczny to dość niedawno). Na szczęście ten ewidentny błąd techniczny jest naprawiony w wersji z napisami. Ktoś powie: szczegół. Może i tak.
Poza tym poszczególne sceny są makabrycznie przegadane i rozwlekłe. Jeśli zaś bohaterowie akurat nie rozmawiają, to na przykład grają na tradycyjnych starochińskich instrumentach. Muzykolog ze mnie żaden, ale to, co słyszymy w niektórych scenach, przypomina bardziej radosną twórczość amatorów na Jazz Jamboree lub koncert w ramach „Warszawskiej Jesieni” niż chińskie melodie, które słyszeliśmy już nieraz z głośników kin. W ogóle muzyka do filmu rozgrywającego się w Chinach powinna chociaż odrobinę kojarzyć się z Państwem Środka, a nie ze współczesnymi kompozycjami symfonicznymi. Najbardziej zdumiewały mnie jednak sceny, w których główni bohaterowie pokazywali umiejętności w sztukach walk za pomocą szabli, dzidy, włóczni czy cokolwiek to było. Oglądając te sceny, odkryłem, że średniowieczne wojsko chińskie miało przedziwną taktykę wojenną, która polegała na tym, że głównodowodzący armią wychodził przed szereg, tłukł się niemiłosiernie z całym zastępem armii przeciwnej, a jego żołnierze w tym czasie stali karnie na baczność w szeregu. Zaprawdę, dziwny to sposób prowadzenia wojny.
Wątek miłosny jest podobny do całości, czyli nudny, mdły i rozwlekły. Ale występują również elementy zaskoczenia. Nie wiedziałem dotąd bowiem, że współczesny futbol pochodzi z Chin. Słyszałem, że papier i proch strzelniczy, ale żeby piłka nożna? Dość zabawnie ogląda się scenę, gdy żołnierze jednej z armii, relaksując się przed bitwą, rozgrywają sobie mecz w piłkę. Co prawda bramek było więcej niż w znanych nam rozgrywkach, ale technika i zasady do złudzenia przypominały poczynania współczesnych sportowców. Zresztą, patrząc na umiejętności niektórych wojaków i to co robią z piłką, sądzę, że nawet Leo Messi czy Cristiano Ronaldo mieliby problem z ograniem ich. Shaolin Soccer II! Na marginesie: z niecierpliwością czekam na kontynuację tego znakomitego filmu.
John Woo kręcąc „Trzy Królestwa”, najwyraźniej chciał go nakręcić w bardzo hollywoodzkim stylu. Niestety, z mizernym dla samego filmu skutkiem. Woo przyniósł ze sobą z Fabryki Snów styl, który mnie osobiście nie odpowiada, a który dość wyraźnie jest zarysowany w takich jego produkcjach jak „Bez Twarzy” czy „Mission Impossible II”. Mam tu na myśli rozwleczone sceny, miałkie dialogi, łopatologiczny przekaz, białe gołąbki, łopoczące flagi, zwolnione sceny walk, w których walczący przypominają bardziej odzianych w obcisłe legginsy baletmistrzów niż żołnierzy walczących na śmierć i życie. To nie dla mnie! Jeśli Woo chciał nakręcić coś w stylu „Przyczajonego tygrysa…”, czy „Hero”, to mu nie wyszło. Zarówno „Przyczajony tygrys…”, jak i „Hero” to filmy bajkowe, niezwykle barwne, ciekawe, wzruszające i zachwycające. Nie przeszkadza w nich widok walczących bohaterów, stąpających po tafli jeziora czy balansujących na gałęzi drzewa. Nie przeszkadza nam to, bo wiemy, że to baśń, piękna bajka, którą oglądamy z rozdziawioną buzią. W przypadku filmu Woo także siedzimy z rozdziawioną buzią, ale dlatego, że co chwila ziewamy. Film reklamuje się jako „najdroższy film w historii azjatyckiej kinematografii” – jeśli tak było naprawdę, to były to pieniądze wyrzucone w błoto.
Podsumowując. „Trzy Królestwa” nie powaliły mnie na kolana. Możemy oceniać ten film pod względem potencjału, jakim dysponowali producenci oraz oceny scen zbiorowych, przede wszystkim scen rozgrywających się na jeziorze i finałowego starcia głównych antagonistów. Pod tym względem jest to solidne rzemiosło. Ale przecież nie o rzemiosło powinno tu chodzić. Temu filmowi brakuje czegoś, co przyciągnie i zapadnie w pamięć. Ma za to coś, co może znudzić, a niektórych nawet uśpić. Szkoda, bo dysponując taką historią (i takim budżetem), można było nakręcić przynajmniej coś na poziomie „Przyczajonego tygrysa…”, a jeśli nie, to przynajmniej coś o wiele ciekawszego niż efekt finalny.