Kilka lat temu gdy Medal of Honor Alied Assault podbijał serca graczy, zaszokowanych niespotykanym dotąd realizmem (ach to miasto snajperów…), niezłym jak na tamte czasy silniczkiem graficznym oraz jakże klimatyczną plażą Omaha, nikt nie przypuszczał, że tak szybko opuszczą oni swego króla i oddadzą się w niewolę serii Call of Duty. Tak się jednak stało, czego oni sami wielce nie żałowali. Call of Duty było pod każdym aspektem lepsze od Medal of Honor i jego wszystkich masochistycznie trudnych dodatków, produkowanych z napisem na pudełku: „tylko dla koneserów”.
W tym czasie gdy na tronie pozostawał CoD, EA odkupiło licencję na serię Medal of Honor i zapowiedziało Pacific Assault. Podszedłem do tych zapowiedzi sceptycznie, nauczony skryptowością mózgów programistów studia 2015. Lecz na moje szczęście wojnę na Pacyfiku przechwycili wojownicy z Electronics Arts co zapowiadało możliwe odmienienie rozgrywki. Jest listopad i MoH:PA pojawia się w sklepach. Recenzje stwierdzają odmianę na lepsze, ogromne możliwości. Lecz ja jak niewierny Tomasz, jeśli nie spróbuję to nie uwierzę w słuszność wypowiedzi innych. I tak oto uruchomiłem wojnę na Pacyfiku. Wessało mnie w dżunglę na długie godziny. Wreszcie uwierzyłem! Pojawił się nowy król wojennych FPSów. Jest nim Medal of Honor Pacific Assault!
O rozgrywce słów kilka.
Walkę na bagnety przyjdzie nam stoczyć na wysepkach oceanu Spokojnego. Przebędziemy więc długą drogę od Pearl Harbor i słynnego japońskiego nalotu rozpoczynającego zmaganie między dwoma gigantami: Stanami Zjednoczonymi a Japonią.
Później przyjdzie nam walczyć na Okinawie, Tarawie, bronić lotniska Hendersona, uczestniczyć w nocnych walkach na Guadalcanal. Cały pacyficzny teatr działań będzie w naszym zasięgu. A więc graczu… Do dzieła!
Where is my Thompson?
Broń jaką twórcy oddali nam do rąk podobna jest specyfikacją do tej znanej każdemu fanowi wojennych FPS-ów. Po stronie amerykańskiej otrzymujemy niezawodny M1 Garand, pistolet Colta, czasami Thompsona z prostym 30 nabojowym magazynkiem lub tegoż samego Thompsona w bardziej, jak na dżunglowe warunki, wypasionej wersji z 50 nabojowym magazynkiem bębnowym. Czasami trafi nam się złowieszczy i brutalny shotgun.
Przydaje się zwłaszcza w wąskich przesmykach gdzie aż śmierdzi Japońcami. Najczęściej z bronią bywa tak, że po jakimś kwadransie gry (etapy potrafią mieć nawet 45 minut) chwytamy z ziemi japońskiego Arisake lub pistolet Nambu i dziurawimy Japońców ich własnymi produktami. Na plus należy zaliczyć to że, wreszcie pomyślano o bagnetach, choć czasami w trakcie gry myślałem że, łatwiej byłoby gdyby programiści oszczędzili sobie trudu z bagnetami, bo żółtki potrafią, oj potrafią się nimi posługiwać. Wrzeszczą wtedy „Banzaaaaaaaaai” i lecą na oślep z półmetrowym bagnetem. Na szczęście i my możemy wejść w posiadanie takowego sprzętu. A wtedy to… W grze znajdujemy także całą kupę broni specjalnej. Poczynając od karabinów maszynowych, poprzez moździerze, po 150mm działa oraz rusznice przeciwpancerne.
Covering fire!!!
Nowością jest system sterowania naszymi kompanami. Trzeba przyznać, że to jest jeden z plusów Pacifica. Czasami gdy rozwścieczony skośnooki szarlatan za bardzo przyciśnie spust swojego karabinu maszynowego ustawionego w bunkrze i zasypie naszych chłopców gradem ołowianych kuleczek, wtedy spokojne wciskamy strzałkę w prawo i nasi kompani ukrywają się grzecznie i co pewien czas pozdrawiają żółtka serią z automatu.
Dzięki temu systemowi dostępne są cztery polecenia, jakie możemy wydawać. Pierwszy z nich (strzałka w górę) odpowiada za to, aby w razie ostrzału wypchnąć naszą drużynę na pewną śmierć, wołając do nich: na przód! Czasami gdy przecenisz swoje siły, warto wcisną strzałkę w tył, która przeciwnie niż strzałka w przód, oznacza cofnięcie się całego oddziału w tył. Występuje jeszcze coś takiego jak przegrupowanie, używane najczęściej gdy zależy nam na osłonie swojego tyłka. Wtedy to nasi kompani chętnie przykryją pole ostrzału swoimi ciałami. Algorytmy sztucznej inteligencji działają prawidłowo, a czasami nawet bardziej niż prawidłowo. Z czasem zapamiętujemy kompanów żołnierskiej niedoli, a zwłaszcza medyka, który w sposób nowatorski (porównując do wcześniejszych FPS-ów) udziela nam pomocy w razie zranienia.
Where is Medic?!
W pacyficznym medalu otrzymujemy do swego oddziału medyka. Ale niestety to nie jest taki medyk jakiego byśmy sobie życzyli. W grze medyk może nam udzielić pomocy tylko cztery razy na misję, a wierzcie mi, to kropla w morzu potrzeb. Analizując pracę medyka należy podkreślić nowatorskie pomysły programistów.
Czasami jeśli mocno oberwiemy (np.: w tyłek od skośnookiego ;)), a nasz pasek życia zastraszająco szybko robi się czerwony, możemy bez pomocy medycznej najzwyczajniej w świecie się wykrwawić. Wtedy upadamy na ziemię. Niebo i świat wokoło robi się szary. Słyszymy silne bicie naszego serca. Jeśli jest z nami aż tak źle, a medyk albo sam dostał albo zajmuje się innymi rannymi, posłuchamy sobie dawnych rozkazów naszego dowódcy. Jeśli w tym momencie nie przybędzie medyk to jesteśmy niezaprzeczalnie martwi. Ale nie martwcie się, jeśli upadniecie już na glebę, z pomocą może Wam przyjść jakiś żółtek który chętnie dobije umierającego….
EA Flight Simulator
Co ma wspólnego seria Medal of Honor z symulatorem lotu? Od pojawienia się Pacyfic Assault już wiele. W jednej z misji przeobrażamy się w lotnika i teleportujemy po krótkim filmiku na pokład samolotu, jako tylny strzelec.
Ale jak to w medalowej serii bywa, po przypadkowym postrzeleniu pilota przejmujemy stery maszyny i zagłębiamy się w atmosferę ziemską, dziurawiąc japońskie Zera. Lecz tak łatwo nie będzie. Sterowanie już samo w sobie ma wady. Myszka jako stery?? Nie!! Na szczęście później jest dobrze, choć mogłoby być lepiej. Jako pilot sławetnego USAF przyjdzie nam niszczyć lotniskowce i takie tam inne cele. Niezaprzeczalnie poziomy lotnicze to jedyny słaby punkt całej gry.
Real czy Unreal?
Gdy pierwszy raz uruchomiłem „Wojnę na Pacyfiku” nie spodziewałem się, że wymagał będzie potężnej machiny, a wymagania minimalne będą podobne do mego domowego truposza. Ale drodzy państwo. Medal jest po prostu ładny. Wystarczy popatrzeć na screeny. Puszcza prezentuje się wyśmienicie nawet na słabym sprzęcie, co pokazuje jak dobrze został zoptymalizowany silnik graficzny.
Mamy tutaj doskonale zaaranżowane efekty directX, zwłaszcza mimika twarzy, choć odstaje ona troszeczkę od tej znanej z gry Half Life 2, to i tak stoi na wysokim poziomie. Sylwetki żołnierzy amerykańskich jak i japońskich są wykonane bardzo szczegółowo. Całość oprawy graficznej stoi na wysokim poziomie. Szkoda tylko, że aby cieszyć się pełnią piękna pacyficznego świata posiadać musimy naprawdę nowoczesny komputer.
Muzik and Sound
W toku gorejącej bitwy dochodzą do nas przytłumione dźwięki. Ale za to jakie! Słowa uznania należą się ludziom z EA, którzy odpowiedzialni byli za oprawę audio. Dźwięk wciska człowieka głębiej w krzesło, a czasem nawet zapiera dech w piersiach. Nie mówię tutaj o samych dźwiękach wydawanych przez różne rodzaje broni, bo te są jak zawsze na najwyższym poziomie, lecz o samej aranżacji bitew i potyczek.
Muzyka (oczywiście grana przez orkiestrę symfoniczną – do tego przyzwyczaili nas już audiofile z EA) nasila się w momentach, gdy na nasze biedne ciało wali się cała kupa skośnookich z krzykiem „Banzaaaaaaii”. Wszystkie odgłosy pola walki: jęk rannych, nawoływanie o ochronę ogniową, rozkazy amerykańskie i japońskie (tak, często, zdarza im się mówić coś po japońsku np.”!#@$#@$” ;)), wołanie medyka, kanonada dział oddających w oddali salwę… To wszystko tworzy niesamowite połączenie świetnej grafiki, niesamowitej muzyki, które niezaprzeczalnie wpływa na świetny klimat rozgrywki.
Attack!
Pierwszą rzeczą która już na samym początku gry powaliła mnie z nóg jest właśnie on. Zagrywka programistów polegająca na rzuceniu nas na sam początek rozgrywki, w wir walk na Tarawie, a późniejsze „cofnięcie się w czasie” Thomasa, do okresu ataku na Pearl Harbor, stanowiła swego rodzaju próbę przywiązania nas do samej osoby Thomasa Colina i jego partnerów z drużyny. Jednak najbardziej powalające i klimatyczne są walki w puszczy, gdzie najczęstsza wymiana argumentów polega albo na dźganiu Japońców po dupach, albo na strzelaniu na oślep. Wszystkie walki są chaotyczne i oddają wiernie klimat wydarzeń, które działy się w czasie drugiej wojny światowej na Pacyfiku. Gdy nocą skradamy się w porośniętej trawą i krzakami dżungli, aż pot spływa nam z czoła, ręce na myszce się trzęsą, a my nerwowo rozglądamy się po pokoju obawiając się, czy czasem zza drzwi nie wyskoczy jakiś skośnooki Japoniec.
Game Over
Podsumowując trzeba przyznać, że Medal of Hohor Pacific Assault jest najlepszą grą w swojej klasie (przynajmniej dopóki nie pojawi się zapowiadane Brothers In Arms). Daje nam niesamowity klimat, radość z wykorzystywania bagnetów, daje nocne walki w dżungli ale także otwarte walki w dzień, w których widzimy wszędzie mnóstwo Japońców z flagami, katanami i bagnetami. Uff, aż ciarki po plecach przechodzą. Medal jest także jedną z najlepszych gier jakie ostatnio się ukazały.
Grafika jest świetna i aż chce się powiedzieć, że puszcza nigdy nie była tak realna. Jednak wszystkie wymienione wyżej elementy bije na głowę oprawa audio. Ta jest pompatycznie wyniosła ale i zastraszająco realna, czasami zaskakuje, lecz zawsze jest dopasowana do wydarzeń. Reasumując Medal of Honor Pacific Assault to jak na razie jedna z najlepszych gier EA. Nie ma więc co czekać, tylko jak najszybciej zaopatrzyć się w Pacific Assaulti rozpocząć nierówną walkę w dżungli. A więc… Banzzzaaaaaaaiii!
[ocena]9[/ocena]