Nastała wiekopomna chwila. W miniony piątek do kin trafiła polska megaprodukcja, w całości zrealizowana w technologii trójwymiarowej. Dla rodzimej kinematografii jest to swoisty debiut tej formy kręcenia filmów. Musiało minąć aż osiem lat od światowej premiery pierwszej pełnometrażowej produkcji 3D („Głosy z głębin” Jamesa Camerona), aby nasi filmowcy sięgnęli po tę technikę i ostatecznie stworzyli historyczną opowieść zatytułowaną „1920 Bitwa Warszawska”.

Można by długo dyskutować, czy na pierwszy polski trójwymiarowy film słusznie wybrano taką, a nie inną tematykę. Naszą domeną są idiotyczne komedie, które nijako nadają się do 3D. Horrorów nie potrafimy robić, a o animacjach nie ma co nawet wspominać. Po wyeliminowaniu podstawowych gatunków nadających się do trójwymiaru zostaje nieduże pole manewru.

Film historyczny to chyba jedyna kategoria filmowa, w której Polacy czują się dobrze. Niestety uznanie zdobyte za sprawą genialnych produkcji jak „Krzyżacy” czy sienkiewiczowska trylogia, z upływem czasu roztrwoniono za sprawą bezbarwnych filmów „Pan Tadeusz” czy „Quo vadis”. Po kilku latach zastoju podjęto próbę nawiązania do największych dzieł historycznego gatunku, a ojcem tego sukcesu miał zostać sam Jerzy Hoffman. Ten wybitny polski reżyser kiedyś był gwarantem kina jedynego w swoim rodzaju, „Ogniem i mieczem” z 1999 roku zyskało uznanie, a sale kinowe wypełniały nie tylko szkolne wycieczki. „1920 Bitwa Warszawska” chociaż podejmuje odmienną tematykę, zarówno treścią, jak i efektem trójwymiarowości, powinna odnieść niepodważalny sukces. W rzeczywistości jest niestety inaczej.

Dzień premiery filmu to okazja na ocenę gustu polskiego widza. Nie spodziewałem się wielkiego szturmu na seans „1920 Bitwa Warszawska”, jednak liczba zainteresowanych, możliwa do policzenia na placach dwóch rąk, bardzo mnie zaskoczyła. Niezrażony tym faktem, zasiadłem wygodnie w fotelu kinowym i czekałem chociaż na niewielki powrót do przeszłości, zwłaszcza w kwestii Hoffmanowskiej formy realizacji. Bitwa warszawska, znana pod nazwą „Cudu nad Wisłą”, to jedno z najważniejszych wydarzeń historycznych, zarówno dla nas, jak i całej Europy. Gdyby nie heroiczna walka, upór i poświęcenie, moglibyśmy dzisiaj porozumiewać się w innym języku, być częścią obcego państwa. Znaczenie wydarzeń z 1920 roku powinno odpowiednio zmotywować polskich filmowców, aby widzowie poczuli powagę tych zdarzeń.

Pierwsza polska długometrażowa produkcja w technice 3D z pewnością zapisze się na kartach historii polskiej kinematografii. Z bólem serca muszę przyznać, że te zapiski będą mało pozytywne. W film wpompowano ogromną kwotę 27 milionów złotych. Gdy patrzy się na rozmach, z jakim film zrealizowano – scenografię, stroje, sceny batalistyczne – widać ten budżet, szkoda tylko, że poskąpiono na obsadę aktorską. Nie chodzi mi o takich aktorów jak, etatowy w tego typu produkcjach, Daniel Olbrychski czy Borys Szyc, który potrafi odnaleźć się w każdej roli. Głównie chodzi o Nataszę Urbańską wcielającą się w postać Oli Raniewskiej. Jej gra aktorska to jedno wielkie nieporozumienie. Naprawdę nie wiem, czym Natasza zasłużyła sobie, że producenci ją wybrali. Udział w „1920 Bitwa Warszawska” to jej debiut na dużym ekranie, którym nie dość że psuje swój wizerunek, to jeszcze wpływa negatywnie na całą produkcję. Aż żal bierze, gdy się patrzy na jej poczynania i żałosną próbę wczucia się w rolę.

Film jest, czego można się było spodziewać, grubo przereklamowany. Nawet genialna muzyka Krzesimira Dębskiego i światowej klasy zdjęcia naszego Polaka w Hollywood, Sławomira Idziaka, nie ratują tej produkcji. „1920 Bitwa Warszawska” może pełna jest miłości do ojczyzny, walki o utrzymanie narodowości, z tragizmem uczucia pomiędzy Janem (Szyc) a Olą (Urbańska) w tle, jednak patrząc na całokształt tej blisko dwugodzinnej produkcji, trudno pokusić się o nawet umiarkowany zachwyt. Hoffman na pewno chciał dobrze, a mając w świadomości, że „Cud nad Wisłą” był kluczowym wydarzeniem naszej historii, kierował się trochę innymi kategoriami. Chciał zostać ojcem czegoś wielkiego, zapadającego głęboko w pamięci, a dodatkowo uczącego prawdziwej historii. Oprawiając całość w efekt trójwymiarowości, który można z czystym sumieniem pochwalić, otrzymał bezbarwny i chwilami kiczowaty obraz. Na domiar złego zagubił gdzieś swoją oryginalność, bo chwilami ma się wrażenie, że „1920 Bitwa Warszawska” to współcześniejsza wersja „Ogniem i mieczem”.

W 1920 roku niewątpliwie zdarzył się „Cud nad Wisłą”. Jego filmowa ekranizacja z 2011 roku jest tylko marną próbą opowiedzenia tamtych dramatycznych wydarzeń. Produkcja Hoffmana ma za dużo minusów, których trudno nie zauważyć i potraktować pobłażliwie. Szkoda, bo zapowiadało się dobrze, ale w końcu obcujemy z polskim kinem, które od pewnego czasu nas, widzów, nie napawa dumą.