Najważniejsze starcie początków wojny stuletniej rozpoczęło niechybny kres dominacji rycerstwa na polach bitew średniowiecznej Europy. Jak dotąd szlachetnie urodzonym jeźdźcom nie przychodziło do głowy, aby piechota – dotychczasowa „przystawka” na polu bitewnym – mogła zdecydować o losie kampanii.
Rajd króla Edwarda
12 lipca 1346 roku na francuskim wybrzeżu Kanału La Manche, w okolicach zachodniego cypla Normandii (Cherbourga), na brzeg wyszło osiem i pół tysiąca żołnierzy pod chorągwią Królestwa Anglii. Lądującymi kierował sam król Edward III, pospiesznie reagujący na wkroczenie wojsk francuskich do Gaskonii, leżącej w angielskiej strefie wpływów. W pełni profesjonalna armia składała się z: 5200 angielskich łuczników, 1000 półdzikich walijskich i irlandzkich włóczników oraz 2300 ciężkozbrojnych (rycerzy i wolnych ludzi służących w drużynach danego rycerza). Desantowi przyświecały następujące cele: ograbienie prowincji, skierowanie uwagi Francuzów na północne wybrzeże oraz połączenie ze sprzymierzoną armią Flamandów, wkraczających na ziemie Francji z północnego-wschodu.
Bez trudu wykonano pierwsze zadanie, czego skutkiem ubocznym stał się spadek mobilności armii, zmuszonej do ochrony taborów ze złupionym dobrem. Po nasyceniu wojska łupami rozpoczął się marsz ku Flamandom. Po dotarciu w okolice miasta Rouen stało się jasne, że i drugi cel wyprawy został osiągnięty, gdyż doszły słuchy o zbierającym się pod Paryżem francuskim rycerstwie z królem Filipem VI na czele. W rejonie Rouen Francuzi zablokowali wszelkie brody oraz spalili mosty, przez co Edward musiał zaryzykować marsz w górę rzeki, zbliżając się tym do francuskiej stolicy. 16 sierpnia pod okiem Francuzów wojsko Edwarda udanie wykonało manewr zawrócenia i w ostatniej chwili szczęśliwe przedostało się na drugi brzeg Sekwany po niezniszczonym moście w okolicach Poissy. Powolność taboru spowodowała opóźnienia w marszu, więc nie zdążyli przekroczyć Sommy w Amiens przed armią francuską. Ściśnięta między brzeg rzeki a nadchodzącego wroga, żądnego natychmiastowej bitwy, armia angielska musiała szukać brodu, który był już obstawiony tysięcznym oddziałem francuskim. Edward zadaniem zdobycia przyczółka obarczył łuczników idących w awangardzie armii, zaś ariergarda miała powstrzymać zapędy pędzących rycerzy Filipa. Anglicy zdołali przejść Sommę, lecz ścigający ich Francuzi musieli zaniechać operacji ze względu na spowodowany przypływem wzrost poziomu wody. Ruszyli w górę rzeki i tam spokojnie przeprawili się, a świadomi straty wobec umykających Anglików, ruszyli ku mieście Abberville.
Prolog
Wyczerpani trudami trzystumilowego rajdu żołnierze Edwarda 24 sierpnia dotarli do zapadłego miasteczka Crécy-en-Ponthieu, gdzie na niewysokim wzgórzu nad tak zwaną Doliną Kleryków rozłożyli obóz; wzniesienie górowało nad drogą, z której miał nadejść przeciwnik. Wojsko otrzymało zasłużony odpoczynek, zaś król Edward, świadom przychylności Opatrzności, wraz z Radą Wojenną układał plan prac na następny dzień, związanych z przygotowaniem pola przyszłego starcia oraz bezpośredniego planu bitwy. Cała rada świadoma była nieuchronności bitwy z przeważającym liczebnie przeciwnikiem, lecz i znała profity płynące z samodzielnego, a przez to korzystnego dla siebie wyboru areny przyszłych zmagań.
Strona francuska tego dnia późnym wieczorem znalazła się w miejscowości Abberville, gdzie nazajutrz hucznie obchodzono dzień św. Ludwika – patrona francuskiej dynastii. Armia francuska wyruszająca spod Aberville na spotkanie z Anglikami (mieli do pokonania dystans około dziewiętnastu kilometrów) składała się z dwudziestu tysięcy żołnierzy. Kawaleria liczyła dwanaście tysięcy jeźdźców, z czego osiem i pół tysiąca to kwiat średniowiecznego rycerstwa, ze wszystkimi zaletami i wadami. Po stronie króla Francji służyło sześć tysięcy najemnych kuszników genueńskich. Resztę armii tworzyła niewiele znacząca francuska piechota złożona z chłopów i mieszczan. Należy wspomnieć, iż w skład francuskiej armii, tuż za hufcami francuskich rycerzy ciągły spore posiłki (parę tysięcy konnicy) z Cesarstwa Niemieckiego i Królestwa Czech prowadził wielki miłośnik Francji i przyjaciel Korony Francuskiej – 50 – letni i niewidomy król Jan Luksemburski.
Wczesnym sobotnim rankiem 26 sierpnia na wzgórzu ponad Doliną Kleryków król Edward III, po wysłuchaniu porannej mszy (w wiadomej intencji) rozpoczął dyslokację swych sił. Osiem i pół tysiąca żołnierzy zgrupowanych w trzy batalie zajęło pozycje na froncie długości dwóch kilometrów, na wschodniej pochyłości wzgórza, naprzeciw drogi z Crécy do Wadicourt. Prawe skrzydło, znajdujące się bliżej miejscowości Crécy, znalazło się pod nominalnym zwierzchnictwem pierworodnego syna króla – Edwarda IV zwanego „Czarnym Księciem”. Liczyło ośmiuset ciężkozbrojnych, dwa tysiące łuczników oraz tysiąc włóczników rodem z Walii i Irlandii. Z racji braku doświadczenia w marsowym rzemiośle młodocianego, szesnastoletniego księcia, mądrą radą mieli służyć dwaj nestorzy: sir Reynold Cobham i Godefroi d’Harcourt. Po lewej stronie przy wiosce Wadicourt, hufiec złożony z ośmiuset ciężkozbrojnych wspieranych przez 1200 łuczników został powierzony dwóm earlom: Williamowi Bohunowi hr. Northampton i Richardowi Fitzalanowi hr. Arudel. Środkowe zgrupowanie pełniące również funkcję obwodu znajdowało się pod pieczą króla Edwarda, a liczyło siedmiuset ciężkozbrojnych oraz dwa tysiące łuczników. Sam Edward na centrum dowodzenia wybrał wiatrak, z którego mógł obserwować całość działań swych podwładnych. Król wydał również rozkaz bezwarunkowego trzymania szyku i kategorycznie zabronił żołnierzom, aż do odwołania, opuszczać szeregu w celu pościgu bądź grabienia poległych.
Za oddziałami liniowymi w pobliżu lasu umieszczono tabory z jedynie niezbędną obsługą.
Należy podkreślić, iż angielskie „korpusy” tworzyły płynną całość, przy czym łucznicy zajęli pozycje na skrzydłach armii oraz pomiędzy oddziałami ciężkozbrojnych. Formacje łuczników grupowały się w trójkąty, szpicą (wierzchołkiem) ku przeciwnikowi. Armia angielska składała się z ochotników, a jej profesjonalizm uwidacznia się w sytuacji, gdy ramię w ramię obok plebejskich łuczników stanęli (w większości) spieszeni rycerze (układ nie do przyjęcia w innych feudalnych królestwach). Pozostałe, nieduże grupy konnych rycerzy stały za centrum każdego ze skrzydeł jako błyskawiczna rezerwa mająca „łatać” zagrożone odcinki frontu. Warto nadmienić, iż Anglicy posiadali również nowinkę technologiczną w postaci trzech bombard, które niewiele dotąd przysłużyły się ludziom na polu bitewnym.
Jak już wspominałem, cały dzień poprzedzający bitwę (tj. 25 sierpnia) Anglicy poświęcili na odpowiednie przygotowanie placu bitwy. Na przedpolu żołnierze rozrzucili sporą ilość żelaznych gwiazdek, kaleczących kopyta wierzchowców. Francuskim rycerzom w podejściu na pozycje angielskie miały przeszkodzić liczne przeszkody terenowe w postaci wilczych dołów i setek wbitych pod ostrym kątem drewnianych, okutych żelazem pali (tzw. częstokół).
Gdy wojsko zostało już należycie ustawione, żołnierze otrzymali czas na relaks. Mieli być w pełni sił na przyszły bój.
Przed bojem
Armia francuska rozdzielona na osiem marszowych oddziałów kierowała się z Abberville, zgodnie z oczekiwaniami Anglików. Filip i jego doradcy spodziewali się kolejnych podchodów, więc zdziwiła ich gotowość sił Edwarda do bitwy. Pierwsze oddziały dotarły na przedpole koło godziny 15, lecz o nagłym ataku nie mogło być mowy (z racjonalnego punktu widzenia), gdyż armia była rozczłonkowana, a długi marsz przy upalnej i dusznej pogodzie znacznie nadwyrężył siły żołnierzy Filipa. Duchota prorokowała burzę i faktycznie niebo dało około godziny siedemnastej krótką a intensywną „przygrywkę” do nadchodzącej bitwy. Mimo wszystko żołnierze byli radzi, gdyż chłodny deszcz orzeźwił i ich samych, i konie. Burza miała jeszcze jeden plus dla broniących się Anglików – pokrycie pola bitwy błotem utrudniającym szarżę rycerstwa.
Wypogodziło się o godzinie 18, gdy już część armii Filipa znalazła się pod Crécy bądź w okolicy. Jeszcze trzeźwo oceniający sytuację Filip, ze względu na późną już porę, nakazał odłożyć działania do następnego poranka. Armia francuska, jak wskazywali starsi i rozsądniejsi królewscy doradcy, była głodna, zmęczona i nieprzygotowana logistycznie do podjęcia walki. Dodatkowo wskazywano na błoto na przedpolu angielskich wojsk. Król jednak obawiał się rozbijania obozu na oczach nieprzyjaciela, a sam widok wroga, który doszczętnie ograbił dobrze prosperującą prowincję, spowodował wzrost ciśnienia w królewskim krwiobiegu. Wtedy do głosu doszli młodzi, zapalczywi rycerze, pragnący sławy i bogactw. Pyszałkowaci, z pogardą odnosili się do spieszonego wroga i już liczyli zyski z ewentualnych łupów i okupów ze złapanych arystokratów. W ciele króla Filipa VI górę wzięło serce przystające do ataku, a tumult i zamieszanie w szeregach rycerzy spowodowały ostateczne wymuszenie ataku. Przybyłe rycerstwo pozbawione było części arystokratycznej braci oraz lekkiej kawalerii i piechoty z wyjątkiem genueńskich kuszników.
Tragedia Genueńczyków
Pierwsi na spotkanie z przeznaczeniem ruszyli dowodzeni przez swych rodzimych dowódców, Odona Dorioę i Carla Grimaldiego, Genueńczycy. Ci niebywale zdyscyplinowani zawodowi żołnierze, którzy ukochali sobie kuszę, bez szemrania, równym krokiem zmierzali ku Anglikom. Jednakże mieli na co narzekać: byli głodni i zmęczeni, ich pawęże (duże tarcze chroniące całe ciało) zostały daleko z tyłu na wozach taboru. Dowódcy, aby podnieść ducha ślizgającym się po błocie i oślepianym promieniami zachodzącego słońca kusznikom, sięgnęli po pradawny sposób – gromki okrzyk wojenny. Maszerujący nie zdawali sobie jednak sprawę z najgorszego, co może przytrafić się miotaczowi… Po burzy cięciwy kusz przesiąkły wodą, a więc mocno straciły na donośności. Apogeum pecha Genueńczyków nastąpił w odległości około 130 metrów od nieprzyjaciela, gdy Dorioa i Grimaldi nakazali wystrzelić. Kusznicy zamarli, gdy bełty z sześciu tysięcy kusz uniosły się w górę i szybko opadły przed pozycjami angielskich łuczników. Ci z kolei wyciągnęli po jednej z dziesiątek wciśniętych w ziemię strzał (celowo, aby dodatkowo spowodować zakażenie u osoby trafionej grotem takiego pocisku), a gdy wystrzelili, niebo pokryło się chmurą, która przeszyła na wskroś genueńskich kuszników. Anglicy nie mieli problemu z cięciwami, gdyż przezornie przed bitwą ściągnęli je z łuków i schowali pod hełmami. Kusznicy ocaleni po pierwszej salwie rzucili się do ucieczki w dół zbocza. Apogeum dramatu najemników Filipa rozpoczął się, gdy wściekłe zachowaniem kuszników rycerstwo, podjudzone słowami władcy „Zabijcie te hultajstwo”, rzuciło się szarżą w górę wzniesienia, tratując ludzi Dorioy i Grimaldiego. W rzeczywistości Filip nie zdawał sobie sprawy z beznadziejnej sytuacji nieszczęśników, a ich odwrót uznał za zdradę.
Francuska furia
N
ieskoordynowany atak rycerstwa po wątpliwym sukcesie unicestwienia własnych piechurów ugrzązł pod wzgórzem, daleko od pozycji wroga. Ściśnięte rycerstwo było idealnym celem dla tysięcy angielskich łuków, które skutecznie urzeczywistniały rycerskie marzenie o śmierci w siodle.
Gdy ciała zabitych, rannych i pozrzucanych z koni wojowników stworzyły jedno wielkie kłębowisko, do akcji weszli lekkozbrojni piechurzy walijscy i irlandzcy, który włóczniami i nożami bezlitośnie likwidowali unieruchomionego przeciwnika. Niechybna klęska nie załamała ducha Francuzów, którzy kolejno, aż szesnaście razy nacierali na angielską linię. Wszystkie ataki łączyła niesubordynacja, nonszalancja i brak sukcesu. Rzadko który atak zdołał przedrzeć się przez błoto, trupy poległych towarzyszy i grad strzał. Przywileju kontaktu z wrogiem dostąpił frankofil – król Czech Jan Luksemburski, który choć niewidomy, ruszył na pomoc Filipowi. Jego oddział natarł na prawe skrzydło Anglików, gdzie starł się z jazdą królewskiego syna. „Czarny Książę” omal nie stracił życia w tej potyczce, gdyż spadł z konia, a przed niechybną śmiercią ocalił go chorąży, który zakrył księcia chorągwią i osłaniał go w momencie niełatwego powstawania. Czarę hipokryzji rycerstwa przelał czeski król, który (dosłownie) ślepo posłuszny rycerskim ideałom, zgodnie z tradycją, krzyknął po czesku: „Nie będzie to, żeby czeski król z pola uciekał!”, po czym rozkazał związać cugle swego wierzchowca z wodzami dwóch pobocznych rycerzy i runął na Anglików, ślepo machając we wszystkie strony królewskim mieczem. Pięćdziesięcioletni władca zgodne z rycerskim zwyczajem poległ w bitwie wraz z najwierniejszymi swymi ludźmi. Syn Jana, Karol w tym momencie już król Czech przytomnie zdołał uciec z pogromu.
Również król angielski, mimo rzekomo bezpiecznej odległości od linii kontaktu z przeciwnikiem, dostał szansę pokazania umiejętności. Władca pojedynkował się z francuskim rycerzem, Eustachym de Ribeaumont, który mimo dwukrotnego powalenia Edwarda na ziemię musiał uznać jego wyższość i oddać się do niewoli.
Gdy desperackie natarcia Francuzów spełzały na niczym, przydatność pokazała artyleria. Trzy prymitywne angielskie bombardy skutecznie zasłaniały pole atakującym, a towarzyszący strzałom hałas deprymująco działał na Francuzów, w szczególności na ich wierzchowce. Trzeba dodać, iż była to jedna z pierwszych bitew z zastosowaniem artylerii w polu.
Szaleńcza walka trwała aż do północy, gdy ranny w szyję Filip zarządził kolejny, siedemnasty już szturm, a na jego zawołanie zgrupowało się ledwie kilkudziesięciu jeźdźców. Ten mizerny widok zadziałał orzeźwiająco na francuskiego króla, który za namową hrabiego Hainaulta, w asyście ledwie pięciu druhów, udał się do pobliskiego zamku La Broye. Łomocze w bramę. Odźwierny pyta, kto się dobija „Otwieraj prędko, w twoich rękach jest los Francji” – odpowiada Filip VI. Umykający król na pobojowisku zostawił nawet „Oriflamme” – czerwono-złoty sztandar króla Francji. Po niespokojnej nocy następnego poranka wyrusza ku Amiens.
Pole bitwy ucichło, lecz Anglicy nie ryzykowali nocnego pościgu za pierzchającym wrogiem. Dopiero rano wyekwipowany, liczny zwiad konny ruszył na poszukiwanie przeciwnika, a spotkał idącą dopiero francuską piechotę, którą łatwo pobito i rozproszono, jak to się mówi, na cztery wiatry.
Gdy rankiem 27 sierpnia mgła uniosła się ponad arenę zmagań, Anglicy w pełni uświadomili sobie wagę boju. Za cenę życia dwóch rycerzy, jednego giermka oraz czterdziestu piechurów wraz z łucznikami rozgromiono, wydawałoby się, największą armię średniowiecznej Europy. Po zliczeniu trupów okazało się, iż dyskusyjny przywilej chwalebnej śmierci uzyskało aż 1542 szlachetnie urodzonych z czeskim królem Janem, księciem Lotaryngii i bratem króla Filipa – Karolem hr. Alenćon, panem Flandrii i lennikiem Filipa VI – Ludwikiem de Nevers na czele, a oprócz nich liczni pomniejsi hrabiowie i możnowładcy. Los swych panów podzieliło również ponad dziesięć tysięcy zwykłych żołdaków. Do niewoli dostało się kolejne półtora tysiąca wojowników.
Epilog
Zdumiewających rozmiarów taktyczne zwycięstwo Edwarda utwierdziło Wyspiarzy w przekonaniu o słuszności przyjętej doktryny wojennej. Zdyscyplinowana armia Edwarda mimo przytłaczającej przewagi liczebnej Francuzów, przy biernej postawie obronnej rozgromiła niesubordynowane francuskie rycerstwo. Po raz pierwszy to piechota w wielkiej bitwie wzięła górę nad szlachetnie urodzonymi kawalerzystami zakutymi w płytowe zbroje. Edward nie dał się upoić wiktorią, a zdając sobie sprawę ze skromnej liczby żołnierzy, nie rzucił się na Paryż i całe królestwo, a po zasłużonym wypoczynku spokojnie skierował się na północ, ku wybrzeżu, gdzie obległ portową twierdzę w Calais. Oblężenie, końcowy akord zwycięskiej kampanii Edwarda III, zakończyło się zajęciem tego strategicznie ważnego portu w sierpniu 1347 roku. Odtąd Calais stać się miało bazą dla kolejnych wypraw angielskich królów.
Co do upokorzonych Francuzów – gorzka lekcja spod Crécy niczego ich nie nauczyła…
Bibliografia:
Brian T. Carey, „Wojny średniowiecznego świata. Techniki walki”, Bellona, Warszawa 2008
Benedykt Zientara „Hitoria powszechna średniowiecza”, PZWS 1973
Jerzy Zdzisław Kędzierski „Dzieje Anglii do roku 1485”, Ossolineum 1966
Maciej Nowak-Kreyer „Crecy 1346”, Bellona, Warszawa 2003
http://wyborcza.pl/1,86176,4433146.html, dn. 5.10.2008
http://www.zgielk.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=91, dn. 5.10.2008
http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/bitwyswiata_070526/index.html, dn. 5.10.2008
http://www.polityka.pl/pozegnanie-znbsprycerstwem/Text01,892,189655,18/, dn. 5.10.2008