Francuskie Zgromadzenie Narodowe jakiś czas temu przyjęło ustawę, która zakazywała negowania ludobójstwa. Mimo że izba niższa francuskiego parlamentu starała się ubrać to w akceptowalne słowa, Ankarze się to nie spodobało. Premier Recep Tayyip Erdoğan (na zdjęciu tytułowym) – i cały rząd – podjął zdecydowane kroki, zawieszając stosunki polityczne z Francją. Dlaczego jednak larum podniesiono dopiero wówczas, skoro ustawę o uznaniu rzezi Ormian na terenie imperium osmańskiego za ludobójstwo przyjęto we Francji już w 2001 roku?

Przyjęte prawo zakazywało negowania wszelkiego ludobójstwa, więc od tej pory nie można było mówić, że do ludobójstwa Ormian podczas pierwszej wojny światowej nigdy nie doszło. I to właśnie było kością niezgody. Emocjonalnie reagujący Turcy podjęli jednak brzemienne w skutki decyzje. Ankara odwołała międzypaństwowe spotkania polityczne, gospodarcze i wojskowe z Francuzami. Na konsultacje do Paryża udał się francuski ambasador. Erdoğan zapowiedział, że jego kraj nie będzie uczestniczyć z Francją w żadnych operacjach wojskowych, nawet wspólnych manewrach. Francuskie okręty dostały zakaz zawijania do tureckich portów, a samoloty wojskowe nie mogły lądować na tureckich lotniskach. Słowa mocne i zdecydowane w kontekście statusu obu państw i ich zobowiązań w ramach Traktatu waszyngtońskiego. Erdoğan decyzję nazwał rasistowską, dyskryminującą i ksenofobiczną.

Straciły również francuskie firmy zbrojeniowe, których pozycja na tureckim rynku stawała się coraz lepsza. Z dnia na dzień znalazły się na tak zwanej czerwonej liście. Nie czarnej, bo mogły konkurować w przetargach, ale i tak stały na straconej pozycji. Przez cały czas przemysł francuski oferował swoje produkty Turkom, ale za każdym razem ponosił porażkę. Czy możliwy jest comeback francuskich firm zbrojeniowych na rynek turecki? Niedawno pojawiło się światełko w tunelu.

Wspólne cele polityczne

Osią współpracy ma być Syria i chęć wzmocnienia stabilności w tym państwie poprzez… Na pewno nie pokonanie bojowników Państwa Islamskiego, których potencjał w ostatnim czasie rośnie. Celem będzie ostateczne rozprawienie się z reżimem prezydenta Assada. Analitycy twierdzą, że kryzys w Syrii w przyszłości skupi interesy polityków francuskich i tureckich. Zarówno Francja, jak i Turcja są żywotnie zainteresowane utrzymaniem stabilności w regionie. Ale jakiej stabilności? Która władza będzie lepsza – czytaj: bardziej stabilna – od rządzącego obecnie prezydenta? Podejście Paryża i Ankary jest nielogiczne. To tak jakby powiedzieć, że Irak ustabilizował się po obaleniu Saddama Husajna.

Argumentem za powrotem francuskich przedsiębiorstw na rynek turecki jest również poprawiająca się atmosfera na linii Ankara–Paryż. Zmiany należy upatrywać w podejściu głów państw. Nicolasa Sarkozy’ego, niejednokrotnie grożącego Turcji palcem i niepochlebnie wypowiadającego się o całym narodzie, zastąpił przyjaźnie nastawiony François Hollande. Nowy gospodarz Pałacu Elizejskiego zaprezentował świeże podejście do państwa znad Bosforu. Złożył nawet oficjalną wizytę w Turcji, gdzie od dwudziestu dwóch lat żaden francuski prezydent nie postawił stopy. Nie tak dawno wybory w Turcji wygrał zaś Recep Tayyip Erdoğan i zasiadł w fotelu prezydenta w Białym Pałacu.

„To najlepszy czas w stosunkach dwustronnych w ostatnich dziesięcioleciach”, powiedział jeden z tureckich dyplomatów. I wydaje się, że ma dużo racji. Po raz kolejny sprawdza się maksyma: „Nic nie jednoczy bardziej niż wspólny wróg”. A tym jest syryjski prezydent. Turcja nie zamierza popierać państw zachodnich, które ze Stanami Zjednoczonymi na czele usiłują zniszczyć dżihadystów. Przeciwnie: opiera się otwarciu baz i wykorzystaniu terytorium do szkolenia oddziałów, które mogłyby być przerzucone do walki na terytorium Syrii. Od sojusznika do niewiarygodnego partnera – tak można w skrócie określić postrzeganie Turcji w ostatnim czasie.

Tymczasem sojusz (choć to chyba przesadne określenie) turecko-francuski jest na fali wznoszącej. We wrześniu ogłoszono wygraną chińskiego koncernu CPMIEC w przetargu na system przeciwlotniczy dalekiego zasięgu dla tureckich sił zbrojnych. Jednak jak się okazało, HQ-9, eksportowa wersja zmodyfikowanego FD-2000, może nie trafić nad Bosfor. Już niedługo może okazać się, że to francuski produkt będzie zwycięzcą. Pierwsze sygnały w sierpniu bieżącego roku wysłał Erdoğan, wówczas jeszcze jako premier. „Rozmawiamy też z francuskim oferentem”, powiedział szef tureckiego rządu. Poinformował również rozmowach turecko-francuskich na najwyższym szczeblu politycznym i obronnym. W jego wypowiedzi dało się wyczuć nacisk na sprawę przetargu na system przeciwlotniczy.

Hollande i Erdoğan ponownie spotkali się w Paryżu 31 października bieżącego roku. Chodziło głównie o omówienie kryzysu syryjskiego, ale rządowe źródła tureckie poinformowały tez o dyskusji na temat potencjalnej współpracy przemysłu obronnego, w tym przy wartym miliardy programie T-LORAMIDS. Pojawiła się realna szansa na triumf koncernu Eurosam oferującego system przeciwlotniczy Aster 30 SAMP/T, który przegrał jedynie z Chińczykami. Trzy tygodnie przed wizytą spotkali się ministrowie spraw zagranicznych i opracowali dwuletni plan rozwoju więzi dwustronnych, w styczniu zaś turecki Podsekretariat do spraw Przemysłu Obronnego zorganizował nawet dzień turecko-francuskiego przemysłu w Ankarze.

Turecki śmigłowiec uderzeniowy T129 ATAK, owoc niegdysiejszych bliskich stosunków włosko-tureckich (fot. Łukasz Golowanow, konflikty.pl)

Turecki śmigłowiec uderzeniowy T129 ATAK, owoc niegdysiejszych bliskich stosunków włosko-tureckich
(fot. Łukasz Golowanow, konflikty.pl)

Zdaniem francuskich władz nie można nie doceniać znaczenia Turcji dla Europy. Zachód potrzebuje Ankary do wywierania presji na Assada. Turcja może być również potrzebna przy rozmowach z Iranem, rozwijającym swój program atomowy. Tyle że do tej pory nie miało to przełożenia na fakty. A może Turcja jest potrzebna Francji jako istotny rynek zbytu dla produktów z sektora obronnego? W pewnym sensie nie tylko obronnego. Na początku 2014 roku Turcja i Francja porozumiały się w sprawie zwiększenia rozmiarów handlu dwustronnego do 20 miliardów euro. Obecnie Francja jest jednym z najlepszych zagranicznych inwestorów w przypadku inwestycji bezpośrednich w Turcji, a oba kraje współpracują w ramach programu Göktürk (którego celem jest wynoszenie na orbitę okołoziemską satelitów obserwacyjno-wywiadowczych).

Nowa era w stosunkach dwustronnych?

Analitycy spodziewają się, że stosunki na linii Erdoğan–Hollande zbliżają się do takich, jakich cechowały przyjaźń między tureckim premierem a Silviem Berlusconim na początku minionej dekady. Wówczas Włosi wygrywali prawie każdy większy przetarg na uzbrojenie dla tureckich sił zbrojnych. Nie ulega wątpliwości, że podobnie może być i teraz. Nie jest bowiem tajemnicą, że wpływ tureckiego prezydenta na wyniki przetargów jest niebagatelny i taki pozostanie.

Wnioski wydają się płynąć same. Dopóki Francja pozostanie zagorzałym tureckim sojusznikiem, zwłaszcza w sprawach politycznych, dopóty francuskie firmy będą miały przewagę polityczną w przetargach w dziedzinie obronności. Jest to bardzo korzystne dla obu stron. Turcja zdobyła sojusznika w walce o taką stabilność na Bliskim Wschodzie, jaka politykom tego państwa najbardziej odpowiada. Dla Francji będzie to niewątpliwie korzyść ekonomiczna, bo polityczna – już mniej. Sektor obronny w Turcji jest perspektywiczny, a potrzeby nadal duże. Z kolei państwa NATO są bardzo cierpliwe wobec sojuszników, zwłaszcza ważnych, bo takim nadal jest Turcja.

Możemy być pewni, że ani Stany Zjednoczone, ani żaden z europejskich partnerów nie zmusi polityków tureckich do zmiany linii politycznej. Wszak to Turcja, z racji położenia geopolitycznego, w przyszłości będzie mogła dzielić i rządzić na forum NATO. Tureccy politycy dobrze to wiedzą, a już na pewno prezydent Erdoğan. Francja zaś wydaje się z tego w pełni korzystać.

(zdjęcie tytułowe: World Economic Forum, Serkan Eldeleklioğlu-Bora Ömeroğulları-Ozan Atasoy, na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 2.0)

Łukasz Golowanow, konflikty.pl