Powiadają, że przekład jest – czy też powinien być – jak szyba, przez którą będzie doskonale widać oryginalny tekst w taki sposób, by stał się zrozumiały. Jeżeli szyba jest krystalicznie czysta, to świetnie, ale nikt tego nie zauważa, bo w końcu taka ma być szyba – czysta. Ale jeśli pojawi się choćby najdrobniejsza skaza… O, wtedy każdy wskaże ją palcem. O tłumaczeniu literatury faktu rozmawiamy z Władysławem Jeżewskim, tłumaczem, autorem przekładów na język polski takich książek (całości lub części) jak „Piekło Pacyfiku”, „Pacyfik”, „Szpiedzy Hitlera” czy „Ostatni rozdział 1945”.

Chciałbym zacząć od pytania o ogólne reguły rządzące warsztatem tłumacza. Gdy dostaje Pan do tłumaczenia książkę, w jaki sposób przygotuje się Pan do pracy? Czy na przykład prowadzi pan szerzej zakrojony research, robi notatki?

Nie przeprowadzam researchu, bo nie mam na to czasu. Najczęściej wydawca wyznacza krótki termin, ale czasem i tłumaczowi zależy na szybkim ukończeniu pracy, bo ma już na głowie kolejne zobowiązanie.

Dopiero więc w trakcie pracy sprawdzam we wszelkich możliwych źródłach to, czego nie rozumiem albo co budzi moje wątpliwości, przeglądam wydaną po polsku literaturę przedmiotu. Taka metoda jest najwydajniejsza. W Magnum mam ten luksus, że tłumaczenie czyta zawsze stały konsultant, a często jeszcze jeden dodatkowy. Ja natomiast koncentruję się na tym, aby przekład brzmiał dobrze po polsku, aby dobrze się go czytało. Oczywiście staram się przy tym o maksymalną wierność. Osoby postronne często nie zdają sobie sprawy, w jak dużym stopniu przekład jest dziełem zbiorowym, i wszystko, co w nim dobre i złe, przypisują tłumaczowi (chociaż z drugiej strony, jak wiem z praktyki redakcyjnej, nawet po poważnych zmianach przekład zachowuje autorski charakter).

„Pacyfik” tłumaczył Pan razem z drugim tłumaczem, Maciejem Antosiewiczem. Jak wtedy wygląda praca nad przekładem, który staje się, można by rzec, dziełem jeszcze bardziej zbiorowym?

Tłumaczenie wygląda tak samo bez względu na to, czy przekłada się część, czy całość książki. Dostajemy określoną partię tekstu i tłumaczymy niezależnie od siebie. Oznacza to oczywiście dodatkową pracę dla redaktora, który musi ujednolicić przekład, wyłapując i usuwają rozbieżności. Jest z tym zwykle sporo roboty, bo w obu częściach występują często nie tylko te same określenia i nazwy, ale całe zdania, które mogą być odmiennie tłumaczone. Wydłuża to prace redakcyjne, ale cały proces przygotowywania przekładu i tak trwa krócej, niż wówczas gdy cały przekład sporządza jeden tłumacz.

Do jakiego stopnia różni się podejście do tłumaczenia autobiografii takiej jak „Piekło Pacyfiku” od podejścia do tłumaczenia książki pisanej przez osobę z zewnątrz, jak „Ostatni rozdział”?

Różni się nieco sposób tłumaczenia. Autorzy opracowań, takich jak Ostatni rozdział, piszą, często skrótowo, o rzeczach skądinąd dobrze znanych, opisanych już szczegółowo w literaturze, więc aby uniknąć przekłamań, trzeba ich wersję wydarzeń zweryfikować (jeśli się jej wcześniej nie zna). Zwykle jest z tym wiele pracy, nie można wszystkiego zrzucać na barki konsultantów, i tak mają co robić. W sukurs przychodzi dziś przede wszystkim Internet, gdzie z dziedziny historii i wojskowości można szybko znaleźć wiele, często bardzo szczegółowych informacji, których odszukanie w literaturze potrwałoby bardzo długo (a często w ogólne nie byłoby możliwe, bo taka literatura bywa nieosiągalna). Przy tłumaczeniu wspomnień lub autobiografii większą uwagę zwraca się na walory literackie. Podczas pracy nad takim przekładem jest mniej rzeczy do sprawdzenia, bo autor, jeśli nie jest osobą sławną, pisze o wydarzeniach ze swego życia, czyli o sprawach szerzej nieznanych. Tłumaczenie wspomnień jest jednak o tyle trudniejsze, że autorzy mają własną, oryginalną stylistykę, piszą też na przykład o przedmiotach, które dawno wyszły z użycia.

Proszę zdradzić, jak to się stało, że został Pan tłumaczem i zajął się tą właśnie dziedziną.

Trochę przez przypadek, a trochę przez miłość do książek, która towarzyszy mi od najmłodszych lat. Dwadzieścia lat temu, po rocznym pobycie w Kanadzie, przywiozłem ze sobą górę angielskich książek i zapragnąłem przynajmniej niektóre z nich wydać po polsku. Zostałem wydawcą. Kiedy pierwsza książka przyniosła straty, aby zmniejszyć koszty, postanowiłem sam zająć się tłumaczeniem. Po kilku latach musiałem wydawnictwo zamknąć, ale zyskałem pewne doświadczenie w tłumaczeniu i redagowaniu książek. Nawiązałem kontakt z wydawnictwami i tak to trwa od kilkunastu lat.

Czy jest jakiś autor, którego chciałby Pan przetłumaczyć? Taki, którego przełożenie na polski, stanowiłoby w pewnym sensie zawodowe spełnienie?

Nie mam takiego autora. Są raczej pewnie książki, które chętnie bym przetłumaczył, na przykład „Political Pilgrims” Paula Hollandra, „Speer: His Battle With Truth” Gitty Sereny, „The Rise and Fall of the Third Reich” Shirera, „Trujillo” Roberta Cresswellera, „A Journey into Russia” Laurensa van der Posta. Oczywiście są to wszystko dość stare rzeczy i nikt by dziś nie zaryzykował ich wydania (zwłaszcza dwie ostatnie to dawno przebrzmiała historia). Cóż poradzić – bardzo cenię styl, a moim zdaniem kiedyś pisano znacznie lepiej niż teraz. Najchętniej jednak przełożyłbym jakąś książkę szachową, bo choć szachami, a raczej historią szachów, interesuję się od dzieciństwa, nigdy jeszcze nie miałem po temu okazji. Na przykład powieść biograficzną „Biełyje i czornyje” Aleksandra Kotowa o czwartym mistrzu świata Aleksandrze Alechinie. Autor pisał ją jeszcze w latach sześćdziesiątych, dziś więc książka razi trochę natrętnym sowieckim patriotyzmem i licznymi przemilczeniami, ale ma wiele zalet. Kto wie?

Że nie robi Pan researchu przed tłumaczeniem – to już wiem. A czy zdarzyło się, że robił Pan research po tłumaczeniu, żeby zgłębić jakiś ciekawy fakt czy biografię człowieka, któremu autor tłumaczonej publikacji poświęcił mniej niż mogłoby zaspokoić ciekawość?

Tak, dość często sięgam po książki, które autor cytuje lub wymienia w bibliografii (choć ostatnio zdarza mi się to rzadziej, widocznie tłumaczę mniej inspirujące rzeczy). Dzięki temu przeczytałem między innymi „Świat wczorajszy” Zweiga, wspomnienia Krawczenki, biografię Trujillo, ostatnio świetną biografię Szostakowicza pióra Krzysztofa Meyera. Czasem chciałbym coś przeczytać, ale rzecz jest u nas nieosiągalna – Pipes na przykład bardzo chwali w „Rosji bolszewików” książkę „Geist und Gesicht des Bolschewismus” o pierwszym okresie władzy sowieckiej. Inne książki, o których dowiedziałem się podczas pracy przekładowej, uzupełniły moją bibliotekę domową, ale wciąż czekają cierpliwie na przeczytanie, na przykład dzienniki hrabiego Kesslera z okresu międzywojennego czy zapiski Suchanowa z czasów rewolucji rosyjskiej.

Jakie jest Pana zwykłe tempo pracy? Oczywiście uśredniając, bo wiadomo, że z różnymi tekstami, czy nawet różnymi fragmentami tego samego tekstu, różnie bywa.

Jeżeli mogę poświęcić na tłumaczenie cały dzień, moja norma to jeden arkusz wydawniczy czyli 22 strony maszynopisu, po złamaniu przeciętnie 15–20 stron. Liczę w arkuszach, bo płaci się od arkusza. Ta pierwsza redakcja wymaga oczywiście wielu poprawek, które zabierają mi zwykle ponad pół dnia. Średnio więc tłumaczę nieco ponad pół arkusza dziennie.

Co w tłumaczeniu jest najłatwiejsze lub najprzyjemniejsze?

Najprzyjemniej tłumaczy się teksty napisane jasno, prosto i mądrze, przez autorów mających dobry styl, łatwość wyrażania myśli i dobrze znających swój przedmiot. Dlatego najmilej wspominam pracę nad książkami profesora Pipesa, autobiografią Koestlera (nie przypadkiem są to autorzy, których ojczystym językiem nie był angielski), biografią Nietzschego pióra Hollingdale’a, „Skrzydlatym sztyletem” Roya Farrana (stara szkoła, rzecz wydana po raz pierwszy jeszcze w latach czterdziestych) oraz „Wojną i medycyną” niemieckiego chirurga Hansa Killiana (książka napisana z prawdziwie chirurgiczną precyzją).

A co jest najtrudniejsze? Na co trzeba najbardziej uważać, na czym najłatwiej się potknąć?

Tłumaczenie w ogóle sprawia mi trudność, bo nie mam daru słowa. Najtrudniej jest, gdy autor pisze o sprawach z jakiejś specjalności, której nie znam, używając przy tym technicznego żargonu (nawet nie technicznych terminów, bo te można jeszcze znaleźć w słowniku, choć też nie zawsze). Ciężko i przykro tłumaczy się teksty, których autor sili się na ozdobny styl, pisze mętnie, z emfazą i nadużywa słów obcojęzycznych (a angielski ma nieporównanie bogate słownictwo). Kiedyś tępił to Orwell („Jeśli możesz użyć rodzimego słowa zamiast obcego, zrób to”), dziś już chyba nie ma kto. Kłopotliwe bywa też tłumaczenie wypowiedzi potocznych, gdy autor na przykład cytuje świadka jakichś wydarzeń, bo często są niegramatyczne, pełne skrótów myślowych i trzeba się dobrze nagłowić, aby dojść, o co właściwie chodzi.

Najłatwiej potknąć się na wieloznaczności słów, odwiecznej zmorze tłumaczy. Jeden wyraz często występuje w kilku rejestrach i nie zawsze wiadomo, o który chodzi. Przy szybkim tłumaczeniu nietrudno też pomylić znaczenia jednego wieloznacznego słowa lub zwrotu. Czasami też można mechanicznie odnieść to, co pisze autor, do realiów polskich i lapsus gotowy.

Proszę mi wytłumaczyć taki paradoks: skoro nie ma Pan daru słowa, jak sam twierdzi, jak to się dzieje, że takie „Piekło Pacyfiku” tak dobrze się czyta?

To przede wszystkim zasługa talentu narracyjnego autora, który korzystał zresztą z profesjonalnej pomocy.

Zdarza się Panu sięgać po książki czy artykuły naukowe na temat tłumaczenia?

Zdarza się. Znakomita, zupełnie wyjątkowa w naszej literaturze książka pani Tabakowskiej „O przekładzie na przykładzie” to dla tłumaczy z mojej dziedziny niemal lektura obowiązkowa. Wciąż od czasu do czasu do niej zaglądam. Innym ważnym dziełem z tego zakresu jest zbiór rozpraw „Przekład artystyczny: o sztuce tłumaczenia” wydany w latach siedemdziesiątych przez Ossolineum (tam między innymi świetny artykuł „Conrad w przekładach Anieli Zagórskiej”). Zawsze z zainteresowaniem czytam też rozsiane po książkach i czasopismach wzmianki i uwagi dotyczące praktyki tłumaczenia. Ciekawią mnie wszelkie informacje o pracy przekładowej naszych wielkich tłumaczy: Boya-Żeleńskiego, Porębowicza, Tuwima, Broniewskiego i innych. Brak mi filologicznego przygotowania, aby studiować artykuły o teorii przekładu.