Z przyjemnością prezentujemy Wam, Szanowni Czytelnicy, pierwszy artykuł nowego cyklu. Postanowiliśmy trochę poszerzyć spektrum tematyczne naszego serwisu. Od tej pory czasami – nie często, nie rzadko – pojawią się na naszych elektronicznych łamach teksty niemówiące bezpośrednio o historii, polityce czy wojskowości. Będą to artykuły, reportaże, czasem także felietony traktujące o innych przejawach kultury Homo sapiens. Dziś pojawia się w serwisie Konflikty.pl reportaż właśnie, pierwszy w historii naszej strony tekst z pierwszej ręki o Afryce. W kolejce czeka zaś wyjątkowy artykuł o rosyjskiej subkulturze więziennej. Z wielkim zainteresowaniem czekamy na kolejne teksty, które moglibyśmy zamieścić w ramach tego cyklu.

– Piotr, twój bilet został potwierdzony. Możesz przyjeżdżać – usłyszałem, siedząc wygodnie w nocnym pociągu do Berlina, święcie przekonany, że wszystkie formalności są już dawno załatwione. O mały włos moja daleka wyprawa nie przemieniła się w krótki wypad. Najwyraźniej nawet w XXI wieku wyjazd do Afryki musi wiązać się z przygodami…

Moja trasa to klasyczne połączenie z Brukseli z międzylądowaniem w Kigali. W piątkowy wieczór Uganda wita mnie upałem. Na starym lotnisku w Entebbe widzę helikoptery z napisem UN. – Stąd startują na misje humanitarne do Sudanu. Welcome to Africa – wita mnie kierowca Joseph, zwinnie omijając przeładowany motocykl – taksówkę „border to border”. Droga do stolicy, Kampali, tętni nocnym życiem. Pędzimy wśród mikrobusów, co krok dyskoteki z napisem „Ladies Night” na zewnątrz z kolumn dudni muzyka dla tych, których nie stać na wejście.

Popiersie Mahatmy Gandiego Piotr Sypniewski

Popiersie Mahatmy Gandiego
Piotr Sypniewski

Stolica Ugandy budzi mnie żarem w godzinie szczytu, która trwa tu od rana do wieczora. Europejscy i chińscy biznesmeni już dawno odkryli możliwości, jakie daje rosnąca gospodarka i inwestują, przede wszystkim w eksplodujący rynek telekomunikacyjny. Na szczęście w Jinjy, drugim, co do wielkości mieście w Ugandzie, nie ma pośpiechu. Położone pięknie nad Jeziorem Wiktorii miasto kolonialnymi budowlami przypomina o brytyjskiej przeszłości kraju i mieszkańców. Do dziś działa tu zbudowana przez Brytyjczyków elektrownia wodna Owen Falls. Ale nie ona jest dumą regionu – tutaj właśnie znajduje się jedna z najbardziej znanych i zarazem najbardziej spornych atrakcji turystycznych kraju – źródło Nilu. Łodzią płyniemy do miejsca gdzie na szerokości około półtora kilometra rzeka między betonowymi głazami wylewa się z Jeziora Wiktorii. Nasz przewodnik ze stanowczością przekonuje, że stoimy „u początku Wszystkiego” – tu właśnie był wodospad Ripon, który w 1862 ujrzeli John Hanning Speke i James August Grant i który uznali za źródło Nilu. Dziś wodospad widać tylko na fotografiach – po oddaniu do użytku elektrowni w Jinjy w 1954 roku zalały go wody podniesionej rzeki. „Tam, gdzie woda burzy i fałduje się najbardziej, prąd rzeki wypływając z jeziora uderza o kamienie pod powierzchnią i tu właśnie jest źródło Nilu”. A może leży jednak dalej? O to kłócą się Uganda, Burundi i Rwanda, bo świat nauki podważył odkrycie Speke’a i przesunął początek najdłuższej rzeki Świata dalej na południe, aż do dorzeczy Kagery w lasach deszczowych na południowy zachód od Jeziora Wiktorii. Nil zamiast łączyć, dzieli ludy Afryki. Może odpowiedź znałby Mahatma Gandhi, który również marzył o odnalezieniu źródła Nilu. Znalazł je pośmiertnie, bo wedle życzenia Ojca Narodu Indyjskiego 1/3 jego prochów została rozsypana właśnie w ujściu rzeki z Jeziora Wiktorii.

Podróż na północ. Asfalt niemiłosiernie wżera się w krainę z drzew ciernistych i buszu, gdzie miliony lat rządziły nosorożce. Aż pojawił się człowiek, który zaczął je tępić. Ostatniego żyjącego na wolności osobnika w Ugandzie widziano w 1982 roku. Wojna domowa i kłusownicy doprowadziły gatunek niemal do wyginięcia. Teraz sami Ugandyjczycy dbają, żeby nosorożców było coraz więcej. Po Ziwa Rhino Sanctuary, parku rekultywacyjnym dla nosorożców, oprowadza nas Mukasa. Młody strażnik wita nas przy bramie wjazdowej, z ujmującym uśmiechem i przewieszonym karabinem wsiada do jeepa i każe jechać dobre trzydzieści minut w głąb parku. – Na siedemdziesięciu kilometrach żyje tu trzynaście osobników i kilka innych gatunków ssaków. Wczoraj nasze nosorożce walczyły, dlatego stado się podzieliło – tłumaczy i wyznacza drogę między drzewami i krzakami. Oprócz kałasznikowa Mukasa ma też krótkofalówkę, przez którą w języku suahili kontaktuje się z innym strażnikiem, będącym, jak tłumaczy, już przy nosorożcach. – On nas pokieruje. Nie możemy zbliżyć się zbyt gwałtownie, matka jest podrażniona, bo nieźle wczoraj oberwała. – Mukasa to pasjonat. Kiedy niemal czołgamy się między krzakami, opowiada, tłumaczy i wyjaśnia. Cały czas sprawdza, czy wszyscy nadążają. I raptem z buszu wynurza się postać w stroju khaki, która wskazują na polanę około pięćdziesięciu metrów przed nami, gdzie zza drzew wyłania się samica z małym, spokojnie wcinającym trawę. Ale pozory mylą – młodszy strażnik popełnia błąd. Chwila nieuwagi, krok za daleko i kilka ton żywej masy galopuje w naszym kierunku – ziemia dudni, cała grupa zamiera w bezruchu. Tylko nie Mukasa. Powstrzymuje nas od panicznej ucieczki i gwizdnięciem stopuje nosorożca, który się wycofuje. Kontroluje sytuacje i nie przestaje się uśmiechać. – Przepraszam Was za ten incydent. Ten młody to trainee (stażysta), dopiero się uczy. Nie wolno nam przekraczać niewidzialnej granicy, które one wyznaczają. Ale ani przez moment nic nam nie groziło.

Pytam o karabin. – Używałeś go kiedyś?

– Na nasze rhinos nigdy. Zdarza się, że strzelam w powietrze, to wystarczy. One boją się huku. Ale ten park to siedemdziesiąt kilometrów kwadratowych, a nas jest mało. Gdy kłusownicy forsują ogrodzenie, bronimy nasze zwierzęta. Poza tym przechodzimy kursy karate. – Śledzimy matkę z małym, aż do oczka wodnego, gdzie w bezpiecznej odległości pozwalają się podziwiać. – Dopóki tu stoimy, jest wszystko okej. Możemy spokojnie rozmawiać. One znają mój głos i zapach. Ale powiem wam, że gdyby to były Czarne Nosorożce, to nie byłoby tak cosy (przyjemnie).

Opuszczamy Rhino Sanctuary w kierunku Masindi. Po lewej i prawej chaty, małe miasteczka. Mieszkańcy ciekawsko zaglądają do jeepa, szczególnie dzieci. Na widok białych radosny okrzyki „Muzungi” i „How are you?” Stopniowo zmienia się krajobraz, wypaloną ziemię zastępuje bogatsza roślinność. Zbliżamy się do dużej wody. Aby przeprawić się przez Nil Wiktorii, lepiej zdążyć przed zmrokiem, bo ostatni prom czeka tylko na wybrańców. Dach nad głową znajdujemy w Paraa Safari Logde, luksusowej bazie wypadowej położonej na obrzeżu parku narodowego Murchison Falls. Hol, recepcja i pokoje utrzymane są w stylu kolonialnym, nigdzie nie ma telewizorów. Jest za to bar bogato zaopatrzony w lokalne specyfiki.

Wodospad Murchison Falls.

Wodospad Murchison Falls
Piotr Sypniewski

Joseph długo przez wschodem słońca czeka z otwartym szyberdachem. Poranna pobudka po Waragi, ugandyjskim ginie, daje się we znaki, ale na nic zdają się protesty. – Zwierzęta ogląda się z rana. Ruszamy na Game Drive. – Nasz jeep i inne pojazdy kołyszą się po dziurawej szosie przecinającą sawannę w Murchison Falls National Park, największym parkiem narodowym Ugandy. Na trasie witają nas rozbrykane baboons, jak zwie się tutaj pawiany. Poranki w Afryce są niewyraźne jak stare fotografie. Kiedy Słońce przebija się przez mgłę i oświetla teren, ogarniam ogromną przestrzeń, która nas otacza. Sawanna nie ma granic, tylko na zachodzie Nil Alberta i wioski rybackie budzą się ze snu. Dookoła nas spokój, nieprzerywany przez nic i nikogo. Magia ciszy. W dali rodzina słoni majestatycznie udaje się do wodopoju. Nagle szelest i wielkie poruszenie w krzakach tuż przy drodze – klan żyraf wpierw nieśmiało, potem przyjaźnie otacza jeepa i daje się fotografować przy konsumowaniu porannej porcji liści.

Nil Wiktorii dzieli park narodowy Murchison Falls na dwie części. Największą atrakcją turystyczną oprócz zwierząt jest wodospad, który dał nazwę całemu parkowi. Właśnie tutaj rzeka przeciska się przez kataraktę i z hukiem spada w kierunku Jeziora Alberta. W parku oprócz słoni, bawołów, można spotkać stada hipopotamów, które towarzyszą łódkom podpływającym pod wodospad.

Droga na Południe z Bulisy do Fort Portal to coś więcej niż podróż z jednej prowincji do drugiej. Wpierw droga prowadzi po piaszczystym terenie prowincji Hoima, następnie serpentyny wiją się po płaskowyżu, skąd jest najlepszy widok na Jezioro Alberta wraz z drugim brzegiem, gdzie znajduje się już Demokratyczna Republika Kongo. Niejeden odkrywca na widok błyszczącej w słońcu tafli stracił głowę dla tego kontynentu i zechciał pozostać tu na zawsze. Zupełnie inny krajobraz pojawia się w Karabole i Kasese na południowym zachodzie. Nieograniczony dostęp do wody z rzek i lasów deszczowych sprawił, że obie prowincje uchodzą za „zielone płuca Zachodniej Ugandy”.

James, nasz gadatliwy przewodnik w Kibale National Park opowiada nam historię stada szympansów, do którego zmierzamy. – W okolicy jest ich około osiemdziesięciu, ale rzadko można je zobaczyć wszystkie razem. Ta grupa, która na ogół buszuje w tej okolicy, jest przyzwyczajona do częstych odwiedzin turystów. Musicie wiedzieć, że… – Nagle przerywa w połowie zdania, zadzierając głowę w górę. Dostrzegł jednego osobnika, który wrzeszczy, wisząc w koronie drzew. – Zwiadowca? – pytam. – A gdzie tam. To wygnaniec. Pozwolą mu wrócić, jeżeli stado trafi na wystarczająco dużo pokarmu. Musimy słuchać i śledzić, może zaprowadzi nas do stada. – Przebijamy się biegiem przez las, walcząc z muchami i kolcami a małpa-widmo zwinnie przeskakuje z jednego drzewa na drugie. Z dala słychać narastający krzyk. Czyżbyśmy trafili na trop stada? Zatrzymujemy się w bezpiecznej odległości. – Teraz nie wolno nam biec. Wejdziemy w sam środek stada. – Nie było to konieczne, bo to one przyszły do nas, nie przejmując się wcale. Obserwujemy szarą rzeczywistość stada szympansów: bawią się, jedzą, czyszczą sobie nawzajem futro. – Gdybyśmy zostali tu na noc, z automatu zostalibyśmy przyjęci do stada – twierdzi James. My jednak nie myślimy o biwakowaniu wśród szympansów, bo sytuacja nagle zmienia się diametralnie. Spokój stada zakłóca jeden wyrośnięty osobnik, a jego wrzask narasta tym bardziej, że wrzeszczą wszystkie małpy, których nagle robi się dużo. W stadzie niepokój, zdenerwowane małpy biegają i wrzeszczą, jakby miały się na nas rzucić. – Spokojnie. Nie ruszajcie się, to jest wewnętrzna sprawa stada. Widzisz tego samca? Jest wściekły, bo od miesięcy zabiega o tę samicą. Kilka samców już z nią kopulowało, a on nie, więc jest wściekły. Jeżeli za chwile się nie uspokoją, przywódca stada zainterweniuje. – I faktycznie. Leżący leniwie w trawie sędziwy Mobutu podnosi się i daje znak zastępcy, Prime Minister, który dopadając winowajców zajścia, ucisza całe towarzystwo. W dżungli bez zmian.

Może z Kibale na Południe istnieje wygodna droga asfaltowa, ale my wspinamy się po dziurawej szosie, mocno rozluźnionej przez ostatnie deszcze. Nasz jeep pnie się dzielnie, ale wolno, więc jest czas, aby podziwiać górskie widoki. Na zachodzie majestatycznie wznosi się masyw Ruwenzori, którego ośnieżone szczyty mierzą ponad 4900 metrów nad poziomem morza. Robi się chłodno. W tych odległych wioskach jeep z Europejczykami to spora sensacja. Podczas przerwy na zakup bananów muszę wysłuchać historię lokalnego patrioty, który zapewnia, że w następnych wyborach wygra jego kandydat. Na szczęście Joseph nie pozwala mi zagłębić się w tajniki ugandyjskiej polityki i szybko jedziemy ku granicy z Rwandą. Świeże górskie powietrze buja nas do snu, resztę robi dziurawa droga. – Sleep well – mówi Joseph. – Jutro rano musicie być silni. Wyruszacie w góry, a tam zawsze pada.

Bwindi Imperteble National Park powstał w 1992 roku, na terenie jednego z najstarszych afrykańskich lasów deszczowych. Gęsto zarośnięte stoki leśne rozciągają się od 1447 aż do 2600 metrów nad poziomem morza, co daje ogromną różnorodność flory i fauny. Park Bwindi jest zamieszkiwany przez 120 gatunków ssaków, w tym dziesięć naczelnych. Wśród nich są szympansy, koczkodany górskie, gereza czarna i biała, pawiany, ale największą atrakcją są stada goryli górskich. Oprócz Bwindi jest jeszcze tylko jedno miejsce w Ugandzie, gdzie można oglądać je na wolności.

Pozwolenie na tropienie goryli kosztuje pięćset dolarów od osoby i trzeba się o nie starać z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Przed wyjściem w góry uczestnicy oglądają film o historii goryli górskich i przechodzą szkolenie z zachowania na szlaku. Dowódca strażników formuje grupę chętnych i wyjaśnia zasady wejścia. – Na terenie naszego parku na stałe przebywają cztery stada. Pójdziemy razem do stada, które zamieszkuje tutejsze szczyty. Nie ma tu żadnych ogrodzeń, więc zwierzęta poruszają się całkowicie swobodnie. Czasami opuszczają teren parku. Możemy trafić na nie już po godzinie albo i po sześciu. Podczas wspinaczki trzymamy się razem. Oczywiście obowiązuje całkowity zakaz palenia i śmiecenia. Mam nadzieje, że wzięliście sobie do serca porady o obuwiu i ciepłej odzieży, nie mam zamiaru nikogo nosić. Dalsze instrukcje dopiero jak dojdziemy do stada.

Ruszamy uzbrojeni w kije. Nasza „ekspedycja” to sześciu cudzoziemców i pięciu uzbrojonych strażników. Rezygnuję z usług lokalnego tragarza, który stanowczo przekonuje mnie o konieczności oddania plecaka. Rozciągnięci w terenie wspinamy się przez dżunglę, która tego dnia jest wyjątkowa nieprzyjazna. „Bwindi” w lokalnym języku Lukiga oznacza „nieprzystępny” i nietrudno domyśleć się, dlaczego. Deszcz zamienia leśne ścieżki w maź, po której ślizgamy się nawet w butach trekkingowych. Droga prowadzi momentami przez busz, gdzie nie pomaga żaden kij, tylko maczeta strażników. Wilgoć powietrza szybko daje się we znaki, upał i mgła robią swoje. Obserwuję, z jaką zwinnością strażnicy poruszają się po trudnym gruncie. Ich dowódca to małomówny kapitan. Widzi i słyszy wszystko, komu trzeba pomóc, pomaga, aby nie dopuścić do poważnego rozciągnięcia się grupy w trudnym terenie. Jeden z Włochów narzeka na coraz większy ból w kolanie – dostaje strażnika do asysty, który pomaga mu przy pokonywaniu konarów i szczelin. Nasza wędrówka przez dżunglę trwa już chyba cztery godziny, kiedy na polanie kapitan objaśnia, że jeden z jego ludzi zlokalizował stado w odległości 200 m. – Jezu, żeby to nie był stażysta – myślę, przypominając sobie atak nosorożca sprzed kilku dni. – Zostawiacie tu kije i plecaki. Wolno robić zdjęcia, ale bez flesza. Nie zbliżajcie się do nich, w zależności od nastroju same do was podejdą. To stado jest przyzwyczajone do wizyt, ale zachowajcie czujność, to dzikie zwierzęta, które są u siebie. – Wręcz komicznie brzmią protesty Włochów, którzy chcą zachować kije w celu samoobrony.

W koronach widzimy zwinnie poruszające się, owłosione postacie, majestatycznie przechodzące z drzewa na drzewo. Liczę pięć osobników, reszta chowa się między konarami, ale spadające liście zdradzają, że są tam i nas obserwują. Tak samo jak strażnicy, którzy stoją w bezpiecznej odległości. Dla nich to chleb powszedni, dla nas niesamowita przygoda. Coraz więcej małp schodzi „przywitać się” Jeden wyrośnięty osobnik prezentuje swoje wdzięki na gałęzi tuż obok mnie, patrzy przyjaźnie i oddala się. W małpim przedszkolu trwają zabawne przepychanki, próbują się zepchnąć z gałęzi. Schodzą też samice z dziećmi na plecach, coraz trudniej o zachowanie wyznaczonej odległości siedmiu metrów.

Wtedy jeden z Włochów popełnia błąd. Podczas próby zrobienia zdjęcia dość słabym aparatem podszedł za blisko do samicy. Zwierzę reaguje natychmiast – wrogo pokazuje ogromne zęby, nie pozostawiając wątpliwości, co będzie, gdy nasz kolega podejdzie choć milimetr bliżej. Resztę załatwia ostra komenda strażnika. – Step back! – Włoch stoi blady. Na tym nie koniec wrażeń. – Uważaj, zaraz pokaże się The Big Boss, dowódca stada – szepcze jeden ze strażników.

I faktycznie schodzi. Potężny samiec. Siwe włosy na plecach i karku zdradzają wiek i pozycję w stadzie. Jest tu panem i władcą. Demonstracyjne zaznacza teren i schodzi majestatycznie, a my w oddaniu śledzimy każdy jego krok. Ku naszemu nieszczęściu jednym warknięciem daje sygnał do odwrotu i małpy wycofują się do buszu, ale nie bez pożegnania. Dumnie paradują obok nas i patrzą nam głęboko w oczy. Ba, znikając w krzakach, odwracają się za naszą grupą. Dopóki teren pozwala, śledzimy stado w krzakach, aż dżungla pochłania ostatniego goryla. Z zauroczenia wyrywa nas strażnik. – That’s all!. – To nieprawda, zaczyna się ostre zejście po glinie, które po trzech godzinach uwieńcza wręczenie zaświadczenia „Gorilla Trecking Certificate”.

Bwindi to przykład wzajemnej korzyści dla małp i ludzi. Mieszkająca w parku społeczność lokalna przyczynia się do ochrony goryli i czerpie korzyści z dochodów, jakie przynosi tropienie goryli. Po wędrówce istnieje możliwość relaksującego spaceru po wiosce Buhoma, gdzie lokalny przewodnik pokazuje typowe gospodarstwa rolne i prowadzi do tradycyjnego medyka.

Jaka radość z drogi asfaltowej, którą wracamy do Kampali, mijając przy okazji równik. Do stolicy dojeżdżamy w niedzielę. W kościołach rządzi gospel. Religijne pieśni słychać również na przedmieściach Kampali, gdzie nabożeństwa odbywają się między chatami biednych, na prowizorycznych drewnianych scenach z kiepskim nagłośnieniem, ale za to z radością i tańcami. Zostaje mi jeszcze chwila, żeby zwiedzić miejsce męczeństwa w Namugongo, gdzie w latach między 80. XIX wieku prześladowano ugandyjskich katolików i anglikanów, którzy odmawiali przejścia na islam. W rzezi w 1886 roku na rozkaz muzułmańskiego króla Mwangi żywcem spalono 22 katolików wraz z ich przywódcą, Karolem Lwangą. Na miejscu ich kaźni wybudowano kościół, który stał się miejscem kultu Męczenników z Ugandy. Ich święto obchodzone jest 3 lipca. Oglądam Bazylikę stojącą na 22 filarach, widzę pamiątki po bestialsko torturowanym i zabitym świętym Karolu i dociera do mnie, że po dziesięciu dniach w pustyni i w puszczy jestem w cywilizacji…