Początek roku obfituje w ważne wydarzenia na arenie międzynarodowej. I nie chodzi tylko o to, że Korea Północna życzyła wszystkim państwom szczęśliwego nowego roku, testując prawdopodobnie mały ładunek termojądrowy. Równie niepokojący jest wzrost napięcia na linii Teheran–Rijad. Napięcia na Bliskim Wchodzie wyzwolili Saudowie, ścinając czterdzieści siedem osób skazanych za przygotowanie i przeprowadzanie ataków terrorystycznych w Arabii Saudyjskiej. Egzekucje tego typu nie są dla Rijadu czymś wyjątkowym. W 2015 roku w taki sposób rozprawiono się ze 153 osobami. Dla przywódców Arabii Saudyjskiej jest to jedynie po prostu rodzaj kary stosowany w przypadku skazania za określone rodzaje przestępstw. 2 stycznia rozpoczął się jednak efekt domina, który może mieć nieprzewidywalne skutki. Jeśli wierzyć słowom ajatollaha Alego Chameneia, wkrótce „ręce samego Boga uduszą saudyjskich przywódców”.
Katowski miecz Damoklesa
Styczniowa egzekucja zszokowała nie tylko liczbą zabitych terrorystów, ale przede wszystkim rozległością swoich konsekwencji. Rijad tylko pozornie zamierzał rozprawić się ze skazanymi, chcąc wzmocnienia bezpieczeństwa państwowego poprzez eliminację ludzi antysystemowych. Nie wiadomo, czy Saudowie liczyli się ze skutkami, jakie w szyickim Iranie może wywołać egzekucja czterdziestu siedmiu osób. Jeżeli w poprzednim roku egzekucji było ponad 150, a wówczas Teheran nie protestował, to w czym tkwi problem?
Wcześniej uznawano to za wewnętrzną sprawę państwa saudyjskiego, a teraz problem urasta do rangi regionalnego. Należy zaznaczyć, że wśród zabitych znajdowało się trzech szyitów, w tym szyicki duchowny Nimr al-Nimr. Rijad od razu podkreślił, że dla krajowego prawodawstwa nie ma żadnego znaczenia, czy skazany jest szyitą czy sunnitą. Liczy się jedynie, za jakie zbrodnie sąd wymierzył karę. Prawdopodobnie działania te miały na celu uciszenie szyickiej mniejszości i utrzymanie jej w ryzach. Czy jednak nie przyniesie to odwrotnego skutku?
Początkowo nic nie zwiastowało tąpnięcia w stosunkach międzypaństwowych. Ba, nie było mowy o sytuacji bliskiej niestabilności regionalnej i groźbie ponownej izolacji międzynarodowej Iranu, z której pomału zaczynał wychodzić. Niebawem pojawiły się pierwsze komentarze, dodajmy: mało racjonalne. Poza wcześniejszą wypowiedzią Najwyższego Przywódcy inny duchowy lider Iranu, Mohammad Chatami, oświadczył, że za tę zbrodnię saudyjska rodzina królewska zostanie wymazana z kart historii. Bardziej przewidywalny okazał się jeden z członków rządzącej Irakiem szyickiej koalicji, według którego śmierć Nimra al-Nimra wywoła pożar w całym regionie. I z pewnością niewiele się pomylił, pamiętajmy bowiem, że raz zepsute relacje naprawia się trudno, a na Bliskim Wschodzie łatwo o kolejne destruktywne incydenty.
Do eskalacji w regionie doprowadził atak na konsulat w Meszhedzie i saudyjską ambasadę w Teheranie i jej podpalenie, skutkujące niemal natychmiastowym zerwaniem stosunków międzynarodowych i ultimatum dla irańskich dyplomatów, którzy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin musieli opuścić terytorium państwa przyjmującego. Wszyscy dyplomaci irańscy z ambasady w Rijadzie i pracownicy konsulatu w Dżuddzie wrócili do Iranu. W drugą stronę udali się dyplomatyczni przedstawiciele Arabii Saudyjskiej. Szturm na ambasadę obcego państwa w wykonaniu Irańczyków zdarza się przecież nie pierwszy raz w historii. Podobnie jak ponad trzydzieści pięć lat temu, nie było to wydarzenie spontaniczne, ale odpowiednio sterowane. Wówczas miało długofalowe skutki. Ponadto w ostatnich dwudziestu latach Irańczycy kilkakrotnie szturmowali placówki dyplomatyczne innych państw w Teheranie.
W 1987 roku, gdy ajatollah Chomeini wzywał do pomszczenia śmierci Irańczyków pielgrzymujących do Mekki, doszło do ataków na ambasady Kuwejtu i Arabii Saudyjskiej. W 2006 roku w szturmie Irańczyków ucierpiała ambasada Danii. Atak był reakcją na opublikowanie przez duński dziennik Jyllands-Posten dwunastu karykatur proroka Mahometa. W 2011 roku szturmowano zaś placówkę dyplomatyczną Wielkiej Brytanii, gdyż kilka dni wcześniej Londyn, Waszyngton i Ottawa nałożyły na Iran nowe sankcje gospodarcze w związku z programem nuklearnym Teheranu. Prace w ambasadzie brytyjskiej wznowiono w sierpniu ubiegłego roku. Większość tych incydentów doprowadziła do zerwania stosunków dyplomatycznych z Iranem.
Dalsze wydarzenia ukazują swojego rodzaju próbę sił: kto ma większe poparcie w regionie. Poparcie dla reżimu Saudów wyraziły Bahrajn, Kuwejt i Sudan, zrywając stosunki dyplomatyczne z Iranem. Następnie dokonało tego Dżibuti. Zjednoczone Emiraty Arabskie odwołały ambasadora i obniżyły rangę stosunków z Teheranem, a Kuwejt wezwał irańskiego ambasadora na konsultacje. Rijad zawiesił ponadto ruch lotniczy z Iranem, zakazując Saudyjczykom podróży do tego kraju, a następnie zerwał z nim stosunki gospodarcze. Z kolei władze w Ammanie wezwały ambasadora Iranu i potępiły atak na saudyjską placówkę dyplomatyczną oraz ostro skrytykowały ingerencję Iranu w wewnętrzne sprawy państw arabskich.
W wymianie ciosów Irańczycy oskarżyli Saudyjczyków o zrzucenie bomb w pobliżu irańskiej ambasady w stolicy Jemenu, Sanie. W jego wyniku uszkodzone miały zostać budynki, kilku strażników placówki miało zaś odnieść niewielkie obrażenia. Bezpośrednio po domniemanym ataku rzecznik prasowy irańskiego ministerstwa spraw zagranicznych Dżaber Ansari powiedział o „zaplanowanym ataku” i pogwałceniu nietykalności placówek dyplomatycznych. Było to jakże celne i pouczające stwierdzenie, nawet dla samych Irańczyków.
Władze w Rijadzie obiecały przeprowadzić szczegółowe śledztwo w sprawie nalotów, w których ucierpiała eksterytorialna placówka irańska. Na razie wiadomo jedynie, że doszło do bombardowania pozycji Huti w pobliżu Sany przez maszyny sił koalicyjnych. Saudyjczycy zasłaniają się brakiem odpowiedzialności za przemyślany atak. Wyjaśniają, że przypadkowy nalot, bo tylko taki wchodzi w grę, mógł być wynikiem pomyłki człowieka bądź niedbalstwa samego Teheranu, który dostarczył niekompletne dane o położeniu placówki dyplomatycznej na mapie jemeńskiej stolicy. Inną sprawą jest to, że agencja Reutera pokazała materiał filmowy, na którym nie widać żadnych poważnych zniszczeń.
Skąd to zamieszanie?
Obecna sytuacja jest skutkiem nasilenia się rywalizacji o prym w świecie muzułmańskim między szyickim Iranem a sunnicką Arabią Saudyjską. Teheran zaczął wysuwać argumenty świadczące o tym, że w egzekucjach widzi atak na mniejszość szyicką. Od dawna dążący do pozycji regionalnego mocarstwa Iran stoi również na straży praw i bezpieczeństwa szyickiej mniejszości. Staje się ich obrońcą w świecie muzułmańskim, a następnie wykorzystuje od dawna ugruntowaną pozycję i idzie na wymianę ciosów. W konsekwencji mamy do czynienia z najpoważniejszym zaostrzeniem stosunków między oboma państwami. Problem tkwi w tym, że dwa reżimy nie darzą się sympatią już od czasów rewolucji islamskiej w Iranie w 1979 roku. Wówczas te dwa amerykańskie bliźniaki, na których opierała się polityka Stanów Zjednoczonych w regionie, zostały rozdzielone. Obecnie popadły w konflikt, który można określać mianem lokalnej zimnej wojny. Rijad od dawna nie mógł zdzierżyć ambicji Iranu, przejawiających się w chęci uzyskania broni atomowej, budowaniu wpływów w irackim rządzie, wspieraniu organizacji takich jak Hamas czy Hezbollah, a także udziale w walkach w ogarniętej wojną domową Syrii.
Saudyjsko-irańska rywalizacja naturalnie znalazła sobie kolejną płaszczyznę. Oba państwa różnią się w podejściu do konfliktów w Syrii i Jemenie, stając po przeciwstawnych stronach barykady. Są to dla nich wojny zastępcze, podobne do tych, jakie toczyły Związek Sowiecki i Stany Zjednoczone w czasach zimnej wojny. Jak na razie jest to walka dyplomatyczna, ale może ona mieć jeszcze jeden, bardzo ważny aspekt. W lipcu 2015 roku doszło do podpisania z Iranem historycznego porozumienia, któremu Arabia Saudyjska, wespół z Izraelem, nie sprzyjała. Iran powracający na arenę międzynarodową, nieobwarowany sankcjami gospodarczymi, mogący eksportować ropę naftową stawałby się znacznie trudniejszym przeciwnikiem w regionalnej rywalizacji. Dlatego Rijad chce osłabić państwo ajatollahów jak najszybciej, zanim wypłynie na szerokie wody oceanu. Irańsko-saudyjska rozgrywka na Bliskim Wschodzie to nic innego jak gra o sumie zerowej. Zwycięzca musi być tylko jeden. Biorąc pod uwagę wcześniejsze doświadczenia historyczne, należy stwierdzić, że rywalizacja między Rijadem i Teheranem ma i będzie mieć kształt sinusoidy. Po okresach względnego zaostrzenia stosunków następować będzie détente.
Obawy Rijadu o wzrost regionalnej pozycji Iranu widać na każdym kroku. Ostatnio nawet w wypowiedziach saudyjskiego księcia Al-Walida ibn Talala dla kuwejckiego dziennika Al-Qabas. Książę oświadczył, że być może konieczne będzie zawarcie „paktu obronnego” między jego krajem a Izraelem – przeciwko Iranowi, który sieje destabilizację w regionie. Tonący brzytwy się chwyta i twierdzi, że wszystkie środki są dozwolone. Al-Walid wysunął nawet kwestię pewnej wspólnoty interesów – twierdzi, że Izrael powinien przeciwdziałać destruktywnemu wpływowi irańskich przywódców na sprawę palestyńską, a tym samym powinien przyłożyć rękę do osłabienia i izolowania Iranu, który jest groźny dla całego regionu. Saudyjski książę stanowczo zaznaczył, że nie potępi Izraela w przypadku jakiejkolwiek reakcji na wybuch kolejnej palestyńskiej intifady. Będzie łamał wszelkie inicjatywy państw arabskich, które miałyby w jakiś sposób ukarać państwo żydowskie. Ostatecznie wydaje się, że książę poparłby nawet powstanie arabsko-żydowskiego entente cordiale. Cel uświęca środki. Deklaracje o brataniu się Izraela i Arabii Saudyjskiej nie są wypowiadane po raz pierwszy, należy jednak zauważyć ich dwie podstawowe cechy: chłodną kalkulację i przejściowość uzależnioną od sytuacji politycznej. W najtrudniejszych momentach negocjacji w sprawie irańskiego programu nuklearnego oba państwa miały nawet przeprowadzić wspólny nalot na instalacje nuklearne. A ambitnych planów nic nie wyszło.
Zradykalizowane nastroje starają się łagodzić Organizacja Narodów Zjednoczonych i Stany Zjednoczone. Sekretarz generalny Ban Ki-moon i amerykański sekretarz stanu John Kerry telefonicznie wezwali szefów dyplomacji obu państw do zachowania spokoju i poprawy relacji. Również prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan stara się wpłynąć na oba państwa, żeby zakończyły obecny konflikt. W odwecie irańskie media państwowe zaatakowały go, łącząc egzekucję al-Nimra z wizytą głowy państwa tureckiego w Arabii Saudyjskiej. Na sytuację zareagował również premier Ahmet Davutoğlu, apelujący o złagodzenie napięć, które mogą rozlać się na cały region. Dobroduszność Turcji, urastającej do rangi regionalnego mediatora, wynika z chęci wzmocnienia swojej pozycji w regionie. Ankarze zależy na powstrzymaniu tego, co może się wydarzyć w nieodległej przyszłości lub już się dzieje. I ma większy wymiar. Chodzi nie o konflikt międzypaństwowy, ale o coś znacznie groźniejszego: zarówno Turcja, jak i pozostałe państwa nie chcą dopuścić do niekontrolowanego wzrostu napięcia między sunnitami a szyitami. Nieuchronnie oznaczałoby to rozlanie się konfliktu na cały region i jego destabilizację na długo.
Podejmowane przez skonfliktowane państwa decyzje nie sprzyjają jednak tonowaniu antagonizmów. Już teraz władze w Rijadzie zabroniły Irańczykom corocznego pielgrzymowania do Mekki. Decyzja ta nie ma jeszcze wymiaru, jaki może zyskać, gdy dojdzie do prób przekroczenia granicy irańsko-saudyjskiej. Podobną decyzję podjęto w 1987 roku. Wówczas irański hadżdż został wstrzymały oddziały policji saudyjskiej. W wyniku starć zginęło około czterystu osób. Oba państwa, zamiast rozwiązywać problemy w stosunkach dwustronnych poprzez negocjacje, w sposób przemyślany doprowadziły do zaognienia konfliktu między odłamami islamu.
Rozsądkiem wykazał się prezydent Iranu Hasan Rouhani, który próbował ostudzić sytuację już na samym początku. Dążył do jak najszybszego ukarania odpowiedzialnych za podpalenie saudyjskiej ambasady, prowokacyjne zachowanie uczestników zdarzenia nazwał obrazą dla godności i bezpieczeństwa narodowego Iranu, lecz jego apele do szefa irańskiego wymiaru sprawiedliwości nie odniosły skutku. Rouhaniemu i jego moderatorskiemu stronnictwu chyba jako jedynym zależy na zakończeniu izolacji Iranu na arenie międzynarodowej.
Z całą pewnością można stwierdzić, że do otwartego konfliktu nie dojdzie. Przynajmniej nie teraz. Nie leży to w interesie żadnego z państw. Powód jest prozaiczny: oba ośrodki dążą do wzmocnienia swojej władzy w regionie. Wojna nieuchronnie stałaby się czynnikiem osłabiającym. Wydaje się, że zarówno Rouhani, jak i członkowie saudyjskiej rodziny królewskiej mają chłodne głowy i liczy się dla nich zimna kalkulacja. Wojna między dwoma silnymi państwami, pretendującymi do roli regionalnego hegemona, jest wykluczona. Książę Muhammad ibn Salman powiedział, że Arabia Saudyjska nie będzie dążyć do wojny, mogłoby to oznaczać bowiem destabilizację regionu i okazać się dla niego zgubne, jednak nie ulega wątpliwości, że nabrzmiałe od problemów relacje dwustronne musiały znaleźć jakiś kanał ujścia. Dlatego też zimna wojna, która nie jest czymś nowym w stosunkach między Iranem i Arabią Saudyjską, musiała naturalnie znaleźć sobie coś w rodzaju wojen zastępczych, szczególnie popularnych w czasach istnienia dwóch bloków militarnych. W tym przypadku mamy również do czynienia z rywalizacją w krajach trzecich (Jemen, Syria), zatargami dyplomatycznymi i walką gospodarczą. Rywalizuje bowiem nie byle kto. Z jednej strony państwo, które od zawsze uznawało się za przywódcę muzułmanów, z drugiej zaś ośrodek władzy rzucający wyzwanie starym porządkom.
(na zdjęciu tytułowym Rijad z wieżowcem Kingdom Centre; fot. Nora.alsh2 Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International)