Stany Zjednoczone i Zachód potrzebują taniej ropy, dlatego utrzymują bliskie relacje z władzami Gwinei Równikowej. Tania gwinejska ropa jest nam niezbędna, dlatego nie mówimy nic szczególnie negatywnego o tamtejszym rządzie. Tylko duże międzynarodowe organizacje, takie jak Human Rights Watch i Global Witness, zajmują się tematem, ale dla większości ten bardzo mały kraj to biała plama na mapie. Nawet Barack Obama do końca kadencji utrzymywał bardzo dobre stosunki z Obiangiem – przypomina Paul Kenyon, autor książki „Ziemia dyktatorów”.
Konrad Gadera: Co skłoniło cię do napisania książki o afrykańskich autokratach?
Paul Kenyon: Dwie rzeczy. Po pierwsze: spędziłem dużo czasu w Afryce, pracując jako reporter dla BBC, i zacząłem czuć pewien związek z tą częścią świata. Za każdym razem, gdy wracałem do domu, ludzie pytali: dlaczego jesteś tak zafascynowany Afryką? Przecież ona jest tak strasznie biedna. I wtedy odpowiadałem, że wcale nie. Właściwie to najbogatsze miejsce na świecie. My na Zachodzie jesteśmy bogaci tylko dzięki temu, co złupiliśmy w Afryce w przeszłości. To dość bezpośrednia i oczywista odpowiedź, szczególnie dla twoich czytelników, ale nadal wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego jak wielkie bogactwa w postaci minerałów, paliw kopalnych, złota i diamentów wywiezione z Afryki zbudowały bogactwo Zachodu.
Drugi powód mojego szczególnego zainteresowania afrykańskimi autokratami jest taki, że moja żona urodziła się i wychowała w Rumunii pod rządami Nicolae Ceaușescu. Przez ostatnie dwadzieścia lat wielokrotnie podróżowałem do Rumunii, którą pierwszy raz odwiedziłem tuż po rewolucji. To był początek mojego zainteresowania kontrolą autokratyczną i życiem przeciętnego człowieka pod władzą takiego reżimu.
Ceaușescu był postacią wyjątkową w ówczesnej Europie, ale osoby takie jak on sprawowały władzę w krajach na całym świecie.
Oczywiście. Moje pierwsze doświadczenie z takim reżimem nastąpiło, gdy poznałem moją żonę. To był bardzo ważny okres… powinienem to pamiętać… 1993 rok? Późniejsze zainteresowanie Afryką związane było z tym, że w BBC i innych dużych organizacjach, gdy odwiedzisz jakieś miejsce kilka razy, nagle jesteś uważany za eksperta od tej części świata. I w taki sposób stałem się ekspertem od spraw Afryki. Z początku zafascynowały mnie szlaki migracji z Afryki Zachodniej przez Saharę do Libii i później przez Morze Śródziemne. Zająłem się tym tematem w 2007 roku, na długo, zanim w mediach pojawiły się głośne relacje o ludziach podejmujących takie ryzyko. Zawsze spoglądałem na tych ludzi życzliwie. Próbowałem zrozumieć, dlaczego ktoś gotów jest zaryzykować życie, aby dostać się na łódź w Libii i próbować przepłynąć Morze Śródziemne do kraju, o którym niczego nie wie – nie zna jego języka, kultury i tradycji. Moim zdaniem oznacza to, że ucieka przed czymś prawdziwie potwornym.
To był początek mojego zainteresowania Afryką. Pojechałem do Ghany, Nigru, Senegalu i Wybrzeża Kości Słoniowej, aby razem z grupami migrantów podjąć próbę przekroczenia Sahary. To było jeszcze za czasów Kaddafiego, który musiał wyrazić zgodę na nasze przejście przez pustynię. Mijaliśmy wiele ciał młodych chłopaków, osiemnasto- może dziewiętnastoletnich, którzy zmarli podczas marszu. Pobyt w Libii Kaddafiego odcisnął na mnie trwałe piętno. Wydaje mi się, że później każdy mój tekst dla BBC dotyczył Afryki i to stało się moją specjalnością.
Podróżowałeś przez wiele krajów. Co było najdziwniejszą lub najbardziej zaskakującą rzeczą, z którą się zetknąłeś?
Niech pomyślę o czymś co można łatwo opowiedzieć… Największy wpływ na mnie miało relacjonowanie wojny domowej w Libii, ale to była praca w strefie wojny a to zawsze wiąże się z emocjami i ogromnym stresem. Ale jest coś, co opisałem w swojej książce.
Zawsze chciałem na własne oczy zobaczyć, co dzieje się w kraju, w którym upada dyktatura. I znalazłem się w Libii, gdy obalono Kaddafiego. Tuż po jego upadku w kraju wciąż roiło się od więźniów politycznych, a strażnicy nie wiedzieli co robić. Zdawali sobie sprawę, że trwa rewolucja, że będą musieli otworzyć cele i wypuścić wszystkich. Kilka dni po wybuchu wojny domowej odwiedziłem szczególnie ciężkie libijskie więzienie, w którym torturowano aresztowanych. Krewni więźniów szukali swoich bliskich, których nie widzieli przez dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Moją uwagę zwrócił mężczyzna, który trzymał fotografię swojego syna i pytał, czy ktoś widział tego człowieka.
Przeszukując wraz z innymi zniszczone szafki z aktami, znalazł teczkę, w której znajdowało się zdjęcie jego syna. Był uszczęśliwiony, pokazywał, że udało mu się znaleźć dowód, że jego syn był w tym więzieniu. Chwilę później przewrócił stronę i znalazł inne zdjęcie – jego syn leżał na białym prześcieradle z wyrwanymi wnętrznościami. I wtedy ojciec się załamał. Zaczął łkać i wyklinać Boga. Nigdy nie zapomnę tej chwili. W jednym momencie ten mężczyzna był pełen radości, bo znalazł ślad syna, a chwilę później jego świat się rozpadł, ponieważ jego dziecko nie żyło. Nie tylko został zabity, ale przed śmiercią był okrutnie torturowany. Niestety kiedy mówi się o najbardziej niezapomnianych historiach – pewnie wiesz o tym jako dziennikarz – rzadko są to historie wesołe.
I nie mają szczęśliwego zakończenia.
Ale nie wszystkie takie są. W Ghanie poznałem pewnego mężczyznę, imama, który odbył podróż do Europy, a później wrócił do ojczyzny. Podczas przeprawy przez Morze Śródziemne tłoczył się z osiemdziesięcioma innymi migrantami na niewielkiej łodzi, która obróciła się na pełnym morzu. Przeżyły tylko cztery osoby, wśród których był ten ghański imam. Jego historia ma szczęśliwe zakończenie. Nadal jestem z nim w kontakcie. Właśnie te historie osób, które przeżyły, dają nadzieję i podnoszą na duchu, szczególnie wobec tak wielu tragedii.
Jednym z najciekawszych fragmentów twojej książki były te o Gwinei Równikowej. Trudno nie porównywać Francisca Macíasa do innego autokraty – François Duvaliera z Haiti. Dlaczego tak mało się mówi o sytuacji w tym kraju? Większość słyszała o sytuacji w Nigerii czy o Mobutu w Zairze/Kongu, ale Gwinea Równikowa pozostaje nieznana.
To bardzo dobre pytanie. Wiesz, że to była najciekawszy fragment do napisania? Wszystko dlatego, że jest niewiele literatury dotyczącej Gwinei Równikowej – nawet w British Library. Dlatego musiałem odszukać ludzi, którzy tam byli i przeżyli wszystkie represje. Wydaje mi się, że powodem takiego stanu rzeczy są ogromne złoża ropy naftowej, jakie kontroluje tamtejszy rząd. Stany Zjednoczone i Zachód potrzebują taniej ropy, dlatego utrzymują bliskie relacje z władzami Gwinei Równikowej. Tania gwinejska ropa jest nam niezbędna, dlatego nie mówimy nic szczególnie negatywnego o tamtejszym rządzie. W tym kraju od odzyskania niepodległości rządzi jedna rodzina. Kiedy opuścili go Hiszpanie [w 1968 roku – KG], władzę przejął Macías, a po nim jego bratanek – Obiang.
Tylko duże międzynarodowe organizacje, takie jak Human Rights Watch i Global Witness, zajmują się tematem, ale dla większości ten bardzo mały kraj to biała plama na mapie. Nawet Barack Obama do końca kadencji utrzymywał bardzo dobre stosunki z Obiangiem. Jest wiele zdjęć pokazujących, jak Obamowie spędzają z nim czas podczas jego wizyty w Stanach Zjednoczonych. Obiang bywał gościem w Waszyngtonie, mimo że jest odpowiedzialny za masakry i jest niezwykle wręcz skorumpowany – to jeden z najbogatszych ludzi w Afryce! Bardzo mnie cieszy, że interesujesz się sytuacją w Gwinei Równikowej, bo więcej osób powinno zadawać pytania dotyczące tego, co właściwie się tam dzieje.
To nadal jest niemal całkowicie nieznany zakątek świata.
Tak, i ktoś musi zacząć zadawać pytania. Spotkałem się w Paryżu i Londynie z ludźmi którzy wyjechali z Gwinei Równikowej w najgorętszym okresie. Prawie jedna trzecia mieszkańców emigrowała lub została zabita przez reżim Macíasa. Skala tych zdarzeń jest niesamowita, a mimo to mało się o nich mówi. Swojego czasu Gwineę Równikową nazywano „małym Kuwejtem” z powodu ropy naftowej. Tamtejsze złoża odkryto stosunkowo późno, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, tymczasem w Nigerii ropę odkryto niemal tuż po dekolonizacji. Wydobycie odsunęło się w czasie i Obiang to wykorzystał, a Amerykanie korzystają z kraju jak z „małego Kuwejtu”.
Czy twoim zdaniem byłe imperia kolonialne wystarczająco pomogły nowym krajom w ustanowieniu poprawnych relacji z międzynarodowymi koncernami? Czy w przypadku krajów takich jak Nigeria czy Zair można było zrobić więcej?
Faktem jest, że władze Nigerii nigdy nie musiały liczyć się ze swoimi obywatelami. Mimo teoretycznie demokratycznej formy rządów miejscowe elity nie musiały zabiegać o poparcie społeczeństwa, tylko o względy firm naftowych, które stawiane są na pierwszym miejscu. Czy my, jako Wielka Brytania, mogliśmy cokolwiek zrobić? Gdy uznaliśmy niepodległość byłych kolonii, koncepcja powrotu i pomocy w zarządzaniu była nie do pomyślenia. To byłyby naiwne próby, na które nowe władzy nigdy by się nie zgodziły.
Ale jeśli chcielibyśmy, jako rząd Wielkiej Brytanii czy Francji, wpływać na sytuację w tych krajach, moglibyśmy wywierać nacisk na firmy naftowe, aby działały bardziej etycznie. Amerykanie i Brytyjczycy robią za mało w kwestii kontroli koncernów naftowych. Dajemy milczące przyzwolenie na tę sytuację. Moglibyśmy zamiast tego upewnić się, że inwestycje w krajach takich jak Nigeria czy Gwinea Równikowa, w krajach, gdzie naruszane są prawa człowieka, wiążą się z wyższym opodatkowaniem lub koniecznością szczegółowego wyjaśnienia powodów tych inwestycji. Amerykanie i Brytyjczycy nigdy tego nie zrobili. Zamiast tego dali wolną rękę firmom naftowym, bo liczyła się tylko tania ropa. W pościgu za tanimi paliwami prawa człowieka zamiatane są pod dywan i ignorowane.
Rządy Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych nie robią dość, aby zmienić tę sytuację. Jedyną metodą zmuszenia koncernów do zwrócenia uwagi na problem praw człowieka jest odpowiednia polityka podatkowa i zwiększenie kontroli nad firmami naftowymi. Powinny dwa razy zastanowić się, zanim zaczną kupować ropę z niektórych krajów. W przypadku Gwinei Równikowej mamy możliwość nacisku na Obianga przez przedsiębiorstwa naftowe. Mamy odpowiednią platformę do zainicjowania zmian, ale nie wykorzystujemy jej.
Pozostając w temacie ropy naftowej – piszesz o walce ludu Ogoni i sytuacji w Biafrze. Mógłbyś powiedzieć coś więcej na ten temat?
To był bardzo popularny temat w Wielkiej Brytanii jakieś dwadzieścia lat temu. Niektóre procesy wytoczone Shellowi i BP nadal trwają. Wciąż badana jest rola Shella-BP w zakulisowych działaniach związanych z zabijaniem mieszkańców Biafry przez Nigeryjczyków. Nie mogę powiedzieć nic ponadto, co napisałem w książce. Są to sprawy bardzo ważne, a czuję, że społeczeństwo nadal jest kiepsko poinformowane w tej kwestii. Pisząc na ten temat, sprawdzałem każde słowo, każdy niuans, bo oni często pozywają dziennikarzy. Takimi sprawami trzeba się zajmować bardzo ostrożnie. Moim zdaniem BP było częścią spisku dążącego do eliminowania problematycznych ludzi w tej części Nigerii, ale dlatego, że nie zrobiło nic, aby to powstrzymać, a nie dlatego, że brało udział w zabójstwach.
I wraz z koncernami naftowymi pojawili się ludzie tacy jak minister Dan Etete. To dopiero ciekawa postać.
Słyszałeś o nim przed przeczytaniem mojej książki?
Nie, nigdy.
To niezwykły człowiek. Moja żona jest adwokatem w Wielkiej Brytanii i namawiam ją do śledzenia jego procesu. To fascynujące nawet dla osób niezwiązanych z sektorem naftowym. Nawet obrady Sądu Najwyższego musiały być przeniesione z Londynu do Paryża, bo Etete jest objęty zakazem wjazdu do Wielkiej Brytanii. W tej chwili Etete jest aresztowany w Nigerii i oczekuje na rozpoczęcie procesu, jednak zdaniem Nigeryjczyków, których znam, do rozprawy nigdy nie dojdzie, bo korupcja sięga tak głęboko, a on ma tyle pieniędzy, że może wykupić się z rąk sprawiedliwości. Co ciekawe, nadal są ludzie uważający Etetego za wybitną postać – są prawnicy, adwokaci i urzędnicy państwowi uważający go za anioła. Doskonale to rozegrał. Sądzę, że nigdy nie trafi do więzienia. Sama skala jego działań – ile to dokładnie było, pole roponośne warte 1,2 miliarda dolarów – to największy przekręt dokonany przez jedną osobę, z którym się spotkałem, badając Afrykę.
Więc jest geniuszem, ale niekoniecznie w dobrym tego słowa znaczeniu.
Tak. Chciałbym go kiedyś poznać, ale niestety nie przyjedzie do Wielkiej Brytanii, a dziennikarze nie mogą się do niego zbliżyć. Można wysłać mu kilka pytań ale to genialny kłamca. Rozmawiałem z prawnikami, którzy przesłuchiwali go w sądzie. Wszystko, co go dotyczyło, było absurdalne – puszczanie oczka do głównej sędzi czy flirtowanie z nią podczas przesłuchania. Takich rzeczy nie widzi się codziennie w brytyjskich sądach. Kłócił się nawet z adwokatami, jak powinni prawidłowo wymawiać jego nazwisko, i czy Sani Abacha to ten sam Sani Abacha czy może inny Sani Abacha. Ciągłe rzucanie zasłony dymnej, gdy tylko ktoś próbował zadać mu niewygodne pytania.
Opisujesz bardzo różnorodnych ludzi. Od ascetycznego Isajasa Afewerkiego z Erytrei przez Mobutu Sese Seko aż po Roberta Mugabego. Czy jest coś, co ich łączy?
Właściwie tak. W większości tych przypadków zaskakuje mnie, że w pewien sposób podziwiam tych ludzi. Oczywiście podziw jest równoważony świadomością zbrodni, jakich się dopuścili, podziwiam jednak ich ambicję, samozaparcie i dumę. Choćby Sani Abacha – jeśli ktoś potrafi zepchnąć wszystkich swoich przeciwników do jednego narożnika i zostać przywódcą Nigerii, odznacza się przebiegłością, może wręcz oślizgłością, i niemal lisim sprytem, dzięki którym utrzymuje się na szczycie, mimo że wszyscy próbują go zabić. Niektórzy dyktatorzy mogliby zostać prezesami wielkich koncernów, gdyby próbowali użyć swoich zdolności w biznesie. Mobutu, aby utrzymać się przy władzy, musiał potrafić negocjować z ludźmi, którzy chcieli go zamordować. Taki człowiek byłby świetnym dyrektorem międzynarodowej korporacji. I szczerze uważam, że osoby takie jak Robert Mugabe, kolejny niezwykle bystry człowiek, czy Mobutu mogłyby odnieść sukces w innych dziedzinach. Szczególnie z ich uporem, grubą skórą i ambicją, która sprawiła, że wielu do końca życia nie zrezygnowało z władzy. I nie zawsze chodziło im o gromadzenie bogactwa.
Spójrz tylko na Isajasa Afewerkiego z Erytrei, on wcale nie jest zainteresowany pieniędzmi. Z początku, podobnie jak Mugabe, był bojownikiem o wolność. Jego zdolności zrobiłyby z niego świetnego biznesmena – bezlitosnego i genialnego. Mimo to obaj dopuszczali się zbrodni, co może wskazywać na jakieś braki w ich mózgach.
Żeby rządzić w kraju takim jak Kongo trzeba mieć niezwykłą wizję. Wyznawana przez Mobutu idea zairyzacji, prawdziwej rewolucji, miała cofnąć zegar, aby mógł rządzić jak w czasach przedkolonialnych. Choć był to błąd, sama próba wprowadzenia takich założeń na obszarze całego kraju jest imponująca. Inna kwestia to chciwość. Nie każdy był zainteresowany bogactwem. Dla Afewerkiego najważniejsza była nieskrępowana władza i miłość ludzi, ale bogactwo było mu obojętne. Nawet Kaddafi, przy całym swoim majątku, nie wiódł aż tak ekstrawaganckiego życia. Również w tym przypadku najważniejsza była nieskrępowana władza, rola samca alfa w swoim kraju, tego, z kim spotykają się głowy innych państw. Myślę, że głównie to go motywowało.
Ale próbował być przywódcą Trzeciego Świata.
I, w niesprecyzowanej przyszłości, przywódcą zjednoczonej Afryki. Znów – to był prawdziwy wizjoner. Często muszę przypominać innym, że Kaddafi na początku swojej kariery był nie tylko przystojnym żołnierzem, do którego wzdychały kobiety, ale też człowiekiem niezwykle bystrym. Mógł być kimś w stylu do Che Guevary – ikoną. Miał wiele pozytywnych cech, ale spotkał go los ze starego powiedzenia: władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie.
Większość pamięta tylko późnego Kaddafiego, wyglądającego jak stereotypowy caudillo z Ameryki Południowej.
I jest mi przykro, że w wielu rozmowach o Kaddafim ludzie, szczególnie młodzi, pytają: „czy to ten facet z plastikową twarzą?”.
I słynnym namiotem.
Tak, plastikowa twarz i namiot… Przykre, że do tego sprowadzony został jego obraz na Zachodzie. Mimo to w Libii nadal wielu widzi w nim bohatera. Szczególnie moje pokolenie pamięta, że w latach siedemdziesiątych był najważniejszym bojownikiem o wolność lub terrorystą, zależy, z której strony na niego patrzyłeś. Walczył o interesy mniejszości na całym świecie, a do tego miał bardzo spójną ideologię – antykolonializm, antykapitalizm, wrogość wobec wielkiego biznesu. Nie był szaleńcem, wbrew temu, jak postrzegano go w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, nie był „wściekłym psem Kaddafim”.
Swoje poglądy zawarł w Zielonej Książce.
Tak, też ją czytałem. Rzeczywiście, większość nie ma sensu, jakby podczas pisania był odurzony władzą i zapisywał każdą myśl, która przyszła mu do głowy. Ówcześnie wiele osób było przekonanych, że jest w tym drugie dno. Powiedziałbym, że jeśli masz wolne pół godziny w kawiarni, wygooglaj ją i przeczytaj kilka fragmentów. Jest ciekawa, ale bezsensowna.
Powiedziałbym, że wiele jego poglądów ma sens, ale tylko, gdy analizujemy je w oderwaniu od pozostałych.
Jest to też książka quasi-religijna, bo uwzględnia sporo duchowości. Proponowany tam sposób organizacji wszystkiego to w gruncie rzeczy idea kooperatywów, która w odpowiednich warunkach mogłaby działać, ale Kaddafi ich nie zapewnił. Pisał o bardzo rozbudowanej koncepcji kooperatywów, które miały kontrolę nawet nad najdrobniejszymi aspektami życia. To było przekazanie władzy do najniższego możliwego poziomu. W założeniach miało oznaczać, że wspólnota mieszkaniowa decydowała o każdej kwestii, a każdy aktywnie uczestniczył w życiu politycznym. Kaddafi zakładał, że wszyscy chcą brać udział w podejmowaniu decyzji.
Większość ludzi taka nie jest. Wolą wybrać zaufanych przedstawicieli, którzy będą działać w ich imieniu. Kaddafi chciał, żeby życie każdego było równie polityczne jak jego własne. Chciał dać każdemu możliwość maksymalnego wpływu na każdą decyzję, która go dotyczy. Większość nie jest tym zainteresowana.
Zgadzam się. Naród nie jest zbudowany z milionów Kaddafich.
Źle ocenił swoich współobywateli. Założył, że są tacy jak on, i wydaje mi się, że tkwił w tym błędzie do końca życia. Jak na ironię był dyktatorem, który przynajmniej z początku próbował dać władzę ludziom całkowicie nią niezainteresowanym.
Obecnie widać duże zmiany w Afryce – nowy prezydent w Demokratycznej Republice Konga, śmierć Mugabego… Czy era dyktatorów w Afryce ma się ku końcowi?
Moim zdaniem to złudzenie. W Zimbabwe władzę przejął Emmerson Mnangagwa, który de facto jest człowiekiem numer dwa po Mugabem. To on pomagał w ustawianiu wyborów. Był zaangażowany w działalność reżimu tak mocno, jak to tylko możliwe. Jest bardzo podobny do Mugabego. W działaniu jest trochę delikatniejszy, ale tylko trochę. W niektórych krajach oczywiście zmiany idą w dobrym kierunku, lecz w wielu to tylko zmiana formy. Władze udają, że są bardziej demokratyczne i słuchają zdania obywateli, aby utrzymać kontrolę nad bogactwem.
Tak wygląda sytuacja w Kongu, gdzie obecny prezydent pojawia się w kilku śledztwach w sprawach związanych z wydobyciem diamentów. Podejrzewam, że wiesz o tym znacznie więcej niż ja, bo w ciągu ostatniego roku straciłem kontakt z Kongiem. Problemem w Kongu jest to, że ktokolwiek jest tam u władzy, uważa bogactwa kraju za swoją własność. Trudno mówić o jakiejś zmianie w Kongu czy Zimbabwe.
Jednym z jasnych punktów na mapie Afryki pozostaje Botswana. Przez ostatnie lata zmiany szły w dobrym kierunku. Podobnie w Senegalu. Ale to pojedyncze przykłady. Aby nastąpiła prawdziwa przemiana, trzeba wielu pokoleń. Wydaje mi się, że w tej kwestii jestem nieco staroświecki, bo nadal obwiniam Europejczyków za to, do czego doprowadzili w Afryce. Obecne problemy spowodowane są naszym plądrowaniem tamtejszych bogactw. Większość ludzi uważa, że Afryka miała dość czasu, aby się pozbierać, i obwinianie Europejczyków po pięćdziesięciu, sześćdziesięciu latach budzi w nich gniew. Ale myślę, że nigdy nie pozbędziemy się tej winy. Rany pozostawione przez europejski kolonializm są zbyt głębokie.
Można do tego dodać ogromne tragedie, takie jak druga wojna kongijska. Ale przykład Rwandy pokazuje, że nawet po głębokiej tragedii kraj może się odrodzić.
To bardzo dobra uwaga. I zabawny zbieg okoliczności, że wspomniałeś o Rwandzie. Niedawno żona spytała mnie, czy nie chciałbym pojechać z nią na wakacje do Rwandy. Nie lubię zabierać jej w niebezpieczne miejsca, ale Rwanda wydaje się miejscem, do którego moglibyśmy się wybrać. I chyba masz rację, Rwanda jest jednym z tych jasnych miejsc na mapie Afryki. Niestety nie znam historii tego kraju i nie wiem, dlaczego tak jest.
Więc możemy mieć nadzieję, że więcej krajów obierze drogę taką jak Rwanda
Można by pomyśleć, że w Demokratycznej Republice Konga też się uda, skoro po sąsiedzku mają Kongo, gdzie się udało. Problem DRK jest podobny do problemu Nigerii – trybalizm połączony z korupcją na ogromną skalę. Każdy kolejny reżim sprawia wrażenie, jakby tylko czekał na swoją kolej do przejęcia kontroli nad zasobami. Szczególnie widać to w Nigerii, gdzie takie samo podejście prezentowały kolejne grupy dochodzące do władzy. Chodzi już nie tyle o wyzysk na poziomie rządów, ile firm prywatnych – wielkich koncernów górniczych w Kongu czy naftowych w Nigerii.
Mamy możliwość wywierania nacisku na te kraje, aby sytuacja w nich uległa zmianie, jednak nie robimy tego, szczególnie w Kongu, gdzie działa między innymi wielkie izraelskie przedsiębiorstwo [chodzi o DGI, kontrolowane przez Dana Gertlera, objętego w ubiegłym roku amerykańskimi sankcjami na mocy tak zwanej ustawy Magnickiego]. Znasz takich ludzi. Patrząc na kraj bezprawia i korupcji, widzą dla siebie ogromną szansę, jakiej nie ma nigdzie indziej na świecie.
Ale w przypadku DRK mówimy o kraju wielkości Europy Zachodniej.
Kongo jest właściwie niemożliwe do opanowania. Ustanowienie kontroli nad diamentowym pasem jest zadaniem niewykonalnym dla większości rządów. Widzę, skąd wzięły się tamtejsze problemy. Przewiduję, że będą trwały dłużej niż w którymkolwiek innym regionie Afryki. To cena klątwy surowcowej.
Paul Kenyon – wielokrotnie nagradzany brytyjski dziennikarz śledczy, producent filmowy i dziennikarz telewizyjny. Pracuje jako korespondent dla BBC, relacjonując konflikty międzynarodowe, ze szczególnym uwzględnieniem Afryki. W 2009 roku uhonorowany tytułem dziennikarza śledczego roku Royal Television Society za cykl filmów dokumentujących najniebezpieczniejszy szlak migracyjny przez Saharę. Jako pierwszy reporter obserwował w 2011 roku wojnę domową w Libii. Książkę „Ziemia dyktatorów” można kupić na stronie Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.