Z Markiem Grajkiem, autorem książki „Enigma. Bliżej prawdy” dla miesięcznika Pinezka.pl oraz portalu Fabrica Librorum rozmawiał Jarosław Kolasiński

„Złamanie szyfru Enigmy skróciło drugą wojnę światową o kilka lat” – stwierdził Andrew J. Clark, prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia Badań Kryptologicznych (IACR), przemawiając 10 listopada 2007r. podczas uroczystości odsłonięcia poznańskiego pomnika Rejewskiego, Zygalskiego i Różyckiego – polskich kryptologów, którzy złamali szyfr niemieckiej Enigmy. Ile jest prawdy w tej diagnozie?

MG: Alianccy historycy oceniają, że polski wynalazek skrócił wojnę o 2-3 lata. Spór o liczbę lat byłby akademicki w złym znaczeniu tego słowa i polegał na czystych spekulacjach.
Wątpię, czy okazałby się on interesujący dla ludzi, których życie uratował sukces Polaków.

Będąc jednym z pomysłodawców uwiecznienia w spiżu sukcesu polskiego wywiadu z pewnością wie pan, czy gdziekolwiek indziej na świecie nasi naukowcy doczekali się pomnika?

MG: Pomnika całej trójki nie było dotąd nigdzie, ufundowano natomiast szereg tablic ku ich pamięci. Pierwsza pojawiła się w 1983 r. w hallu rektoratu uczelni, na której się kształcili: poznańskiego uniwersytetu. Później, w 2005 r. odsłonięto w Bydgoszczy interesujący pomnik Mariana Rejewskiego, który urodził się w tym mieście. Pojawiły się też w 2002 roku poświęcone całej trójce tablice identycznej formy i treści na ścianie ambasady polskiej w Londynie, na Placu Piłsudskiego w Warszawie oraz w ośrodku w Bletchley Park.

Wmurowanie tablicy w Bletchley to polska inicjatywa czy brytyjska?

MG: Fundusze zebrało Zjednoczenie Polskie w Wielkiej Brytanii, które skorzystało z istniejącego projektu tablicy. Muszę jednak podkreślić, że kryptologów uczczono w Bletchley przy znaczącej pomocy i życzliwym wsparciu zarządu ośrodka, w którym pracował wówczas wielki przyjaciel Polski, a zarazem człowiek, który odegrał ogromną rolę w gromadzeniu archiwaliów dokumentujących wkład Polaków w złamanie szyfrów Enigmy – John Gallehawk. Reasumując: do 10 listopada tego roku cała trójka pomnika nie miała nigdzie w świecie. Poznański jest pierwszy i dotąd jedyny.

„Enigma. Bliżej prawdy”. Pańska książka dzieło polskich kryptologów nie tylko upamiętnia, lecz szczegółowo je przedstawia i precyzyjnie objaśnia. Niezbyt wobec tego rozumiem drugi człon tytułu. Dlaczego nie „cała prawda”, lecz tylko „bliżej niej”?

MG: Książka jest w pewnej mierze dzieckiem desperacji. Kiedy wobec braku zrozumienia i wsparcia wydało nam się przez moment, że nie będziemy w stanie sfinalizować projektu pomnika, powiedziałem sobie w duchu: „Jeżeli nie jesteśmy w stanie uczcić zasług tych ludzi w spiżu, zrobię to przynajmniej w słowie”. Od dawna nosiłem się z zamiarem opisania tej historii, ale właśnie wtedy zasiadłem do pracy. Tak się złożyło, że obie inicjatywy doczekały się szczęśliwego finału w odstępie zaledwie dwóch tygodni.
Dlaczego „bliżej prawdy”? W końcu sierpnia tego roku rękopis książki liczył około 3 milionów znaków. Była to w przybliżeniu cała prawda o Enigmie, jaka wynika z dzisiejszego stanu wiedzy. Wydawca uznał, że wypuszczenie na niezbadany rynek dwutomowej pracy – przy tej objętości tekstu musiałyby to być dwa tomy – jest ryzykiem i poproszono mnie o skrócenie tekstu. Podobno nie ma takiej książki, której skrócenie o połowę by nie pomogło: „Enigma…” z pewnością jest teraz lepsza, niż była pierwotnie, ale nie zasługuje na określenie jej mianem „całej prawdy” o tej historii…

Co poszło „pod nóż”?

MG: Ofiarą skrótów, padło sporo tzw. smaczków, anegdot, oraz wątków pozornie pobocznych, jednak rysujących kontekst dla głównej linii wydarzeń.

Bardzo żałuję…

MG: Mówiąc szczerze – po cichu liczę, że kiedyś pojawi się wydanie drugie, rozszerzone. Będzie wtedy czas i miejsce, by wyrównać czytelnikom i Panu choć część strat.

Argument niezbadanego rynku wówczas odpadnie. Jestem pewien, że zdobędzie pan sobie wielu czytelników.

MG: Bardzo bym się z tego cieszył, zresztą w mniejszej mierze ze względu na własne uczucia, niż pamięć bohaterów historii złamania szyfrów Enigmy. A powracając do niej właśnie – całej prawdy nie znamy z tej prostej przyczyny, że część materiałów źródłowych pozostaje nadal utajniona w alianckich archiwach. Dopiero tym roku Brytyjczycy zdecydowali się ujawnić jeden z fundamentalnych dokumentów, tzw. „History of Hut 6”, czyli historię baraku szóstego. To kilkaset stron rękopisu spisanego tuż po wojnie przez uczestników wydarzeń, bardzo obszerne i szczegółowe źródło. Wiemy, że tego typu niespodzianek w archiwach jest jeszcze sporo. Byłoby więc arogancją i brakiem poczucia realizmu, gdybym powiedział o swojej książce: „oto cała prawda”. Całej prawdy jeszcze nie poznaliśmy i nie wiadomo, czy kiedykolwiek ją poznamy.

Zatem podtytuł jest wyrazem autorskiej lojalności wobec czytelnika?

MG: A także wyrazem uczciwości wobec bohaterów wydarzeń i siebie samego.

Polacy, Francuzi, Brytyjczycy i Amerykanie. W złamaniu tajemnicy Enigmy udział wzięli przedstawiciele czterech nacji…

MG: Pięciu. Nie zapominajmy o Niemcach.

No, tak. Gdyby Enigmy nie skonstruowali, nikt nie złamałby jej tajemnicy. Niemcy jednak nie byliby przesadnie zadowoleni wymienianiem ich w szeregu pogromców Enigmy.

Chełpić się maszyną szyfrową, którą inni pokonali?

MG: A jednak postawili przed kryptologami innych krajów wyzwanie, któremu większość adresatów nie podołała.

Jak ocenia pan wkład kryptologów poszczególnych narodowości w złamanie szyfrów Enigmy? Czy można w ogóle stwierdzić, kto ma zasługi największe, a kto najmniejsze? I czy takie wartościowanie ma sens?

MG: Jak w wielu dziedzinach nauki, tak i w kryptologii, obowiązuje prosta zasada: liczy się tylko ten, kto pierwszy rozwiązał dany problem. Przykładając tę miarę do historii Enigmy, możemy bez cienia wahania stwierdzić, że pierwszeństwo należało do Polaków. Wszystkie metody zastosowane w czasie wojny przez Brytyjczyków i Amerykanów bazowały na teorii wcześniej sformułowanej przez trójkę polskich kryptologów. Bardzo uczciwie ujął to Jack Good, nazywając jedno z twierdzeń Rejewskiego, będące fundamentem łamania Enigmy, mianem „twierdzenia, które wygrało II wojnę światową”. Good, który uczestniczył w czasie wojny w dekryptażu Enigmy, postawił prostą i jasną diagnozę: wkład aliantów był ilościowy, jednak kapitału założycielskiego dla całego przedsięwzięcia dostarczyli Polacy. Uczciwość nakazuje dodać, że bez owego ilościowego wkładu Brytyjczyków i Amerykanów łamanie Enigmy pozostałoby teoretyczną ciekawostką, pozbawioną praktycznego znaczenia. Na szczęście, wykorzystując polskie odkrycia, swoje urządzenia i metody skonstruowali Turing i jego brytyjscy koledzy, a potem nieco nowości dorzucili Amerykanie. Brytyjczycy stworzyli też fantastyczną organizację do obróbki pozyskanych z dekryptażu informacji. W książce podaję przykład surowej, rozszyfrowanej depeszy Enigmy. Czy cokolwiek dla pana z niej wynika?

Szczerze mówiąc, nic.

MG: Z jej treści nie da się wywnioskować czegokolwiek sensownego. Rozszyfrowane depesze należało jeszcze „obrobić” wywiadowczo. W brytyjskim ośrodku w Bletchley Park, jednym z podstawowych narzędzi pracy były tzw. „indeksy”. Cóż to było? Otóż w momencie pojawienia się w rozszyfrowanej depeszy jakiegokolwiek nowego pojęcia lub nieznanego dotąd nazwiska zakładano dlań stosowną fiszkę katalogową i włączano ją do jednego z „indeksów”. Kiedy potem pojawiało się to samo pojęcie czy nazwisko, na fiszce odnotowywano kontekst ich wystąpienia. W ten sposób powstawały zbiory danych służące do przekształcenia surowej i niezrozumiałej treści z dekryptażu na informację użyteczną wywiadowczo. Chwały złamania Enigmy wystarczy dla wszystkich krajów alianckich. Splendor spływający na każdą z nacji ma nieco inny charakter: Polacy to matematyka, Brytyjczycy mogą się chlubić organizacją, a Amerykanie inżynierią.

A jednak burzliwe spory o zasługi trwały długo, a wywołała je książka francuskiego generała Bertranda…

MG: Sprawa jest bardziej złożona. W maju 1945 r. stojące w Bletchley baraki, które do tej pory tętniły pracą nad dekryptażem Enigmy – zamknięto. Personel w ciągu kilku dni zwolniono do cywila, zatrzymując jednak na miejscu grupę szefów komórek, których zadaniem stało się sporządzenie oficjalnych relacji o pracy podległych im struktur. Tak się niefortunnie złożyło, że wśród nich nie było nikogo, kto miałby kontakt z Polakami na początku wojny, czy też przed jej wybuchem. Dilly Knox zmarł w 1943 roku, Turing w tymże roku przeszedł z Bletchley Park do innych obowiązków, a jedynie oni dwaj naprawdę znali całość materiałów przekazanych Brytyjczykom przez Polaków. Spisujący oficjalne relacje kryptolodzy dysponowali strzępami informacji o roli Rejewskiego, Zygalskiego i Różyckiego, w dodatku pochodzącymi z drugiej lub trzeciej ręki.

Upada zatem mit o złej woli Brytyjczyków?

MG: W znacznej mierze o powojennym rozwoju wydarzeń nie zadecydowała zła wola, lecz nieświadomość rzeczy. Oparte na faktach relacje spoczęły w archiwach. Minęło prawie trzydzieści lat i w roku 1973 ukazała się książka Bertranda, którą Brytyjczycy odebrali jako wymierzoną w ich własne zasługi. W 1974r. odpowiedzieli zatem książką F. W. Winterbothama „The Ultra Secret”. Był on wprawdzie uczestnikiem opisywanych wydarzeń, ale nie pełnił funkcji pozwalającej na przeniknięcie ich kryptologicznej strony, gdyż szefował strukturze zajmującej się dystrybucją pozyskanych z dekryptażu danych do dowództw polowych. O samym dekryptażu nie wiedział nic, gdyż w Bletchley Park obowiązywała żelazna zasada: wiesz tyle, ile musisz. Skutkiem tego napisał koszmarne bzdury o najwcześniejszych atakach na szyfry Enigmy. Nie inaczej Cave-Brown, który w swej książce „Strażnicy kłamstw” rozwinął wersję Winterbothama, według której polski wkład w złamanie szyfrów Enigmy miał wnieść niejaki Ryszard Lewiński, pochodzący z Warszawy Żyd, który poznał konstrukcję maszyny pracując przy jej produkcji w Berlinie, a wywieziony przez brytyjski wywiad do Paryża wyrzeźbił model urządzenia w drewnie.

I coś takiego podano jako fakt historyczny?

MG: Niestety, publiczność potraktowała poważnie dywagacje Cave-Browna, który w czasie wojny służył w RAF, gdzie zajmował się wywoływaniem zdjęć z kamer lotniczych. Po wojnie był dziennikarzem BBC, wylanym z pracy za notoryczny alkoholizm i kobieciarstwo. Oficjalne relacje z wojennych wysiłków kryptologów spisywali ludzie nieznający wkładu Polaków. Całą historię ujawnili szerokiej publiczności pisarze, którzy nie tylko nie uczestniczyli w opisywanych wydarzeniach, lecz po prostu nie mieli merytorycznych lub moralnych kwalifikacji, by opisywać tak wrażliwy politycznie epizod II wojny światowej. Zdaje się przy tym, że nie działali w dobrej wierze, koncentrując się raczej
na sporach o zasługi w gronie dawnych aliantów, niż na próbie dotarcia do prawdy. Tak powstał galimatias, który w powszechnej świadomości trwa do dzisiaj.

Nawet, jeśli nie były to działania zamierzone, a jedynie niefortunne zbiegi okoliczności, powstałą w ich wyniku konfuzję trzeba wyprostować i temu ma służyć moja książka.

Podkreśla pan, że przed odkryciami polskich kryptologów w zmaganiach z Enigmą stosowano metodę lingwistyczną…

MG: Do chwili pojawienia się szyfrów Enigmy w kryptologii dominowały kody, które można było atakować tylko metodami lingwistycznymi. Wobec szyfrów maszynowych metody te stały się bezużyteczne. Trzeba było szukać odmiennej metody ataku, tak rewolucyjnej, jak samo wyzwanie maszyny.

Dlaczego właśnie Polacy, a nie choćby Brytyjczycy?

MG: Pewną rolę odegrała historia. Otóż w wojnie polsko-bolszewickiej sukcesy zawdzięczaliśmy w znacznej mierze kryptologom, którzy złamali szyfry przeciwnika. W ramach wojennej improwizacji w zespole parającym się dekryptażem zatrudniono naukowców, którzy stali się potem matematycznymi znakomitościami. Mam na myśli choćby Sierpińskiego i Mazurkiewicza. Sądzę, że ten wczesny sukces polskich kryptologów i rola, jaką odegrali w nim matematycy sprawiły, że kiedy pojawiło się nowe wyzwanie szefowie polskiego biura szyfrów przypomnieli sobie: – „Wtedy matematycy pomogli, spróbujmy raz jeszcze”. I spróbowali.
Drugi aspekt sprawy, to odmienne modele rekrutacji i kształcenia oficerów. Brytyjski model był prosty: nauczymy cię w szkole gramatyki greckiej i łacińskiej, dorzucimy nieco informacji o historii imperium i kiedy przyswoisz sobie tę wiedzę, będziesz przygotowany do sprawowania dowolnych funkcji administracyjnych lub wojskowych. Ludzie z filologicznym przygotowaniem dobrze radzili sobie z kodami rodem z I wojny światowej, ale nie byli predestynowani, by sprostać wyzwaniu Enigmy.

Przygotowanie takie świetnie wystarczyło jednak na pierwszą wojnę światową…

MG: …a na drugą już nie. Dla kontrastu spójrzmy na dwóch polskich oficerów, którzy znaleźli się w centrum wydarzeń związanych z Enigmą. To Maksymilian Ciężki, szef sekcji niemieckiej Biura Szyfrów oraz jego prawa ręka i zarazem główny inżynier zespołu – Antoni Palluth. Palluth był absolwentem Politechniki Warszawskiej i jednym z pionierów ruchu radioamatorskiego w Polsce. Ciężki, łącznościowiec wyszkolony w armii niemieckiej, również był pasjonatem techniki. Od rodzin obu oficerów wiem, że Ciężki po pracy w Sztabie Głównym lubił czasami popracować w prowadzonej przez Pallutha wytwórni radiotechnicznej AVA.

Hobby?

MG: Chyba nie tylko. Uznawał zapewne, zresztą logicznie, że własnoręczne wykonanie niektórych elementów zapewnia sto procent tajemnicy. W moim przekonaniu – techniczne zainteresowania obu oficerów stanowiły jeden z kluczowych czynników przyszłego sukcesu. Skąd oczekuje pomocy inżynier, kiedy staje przed nowym problemem? Z natury rzeczy opisuje go w kategoriach matematycznych formuł i właśnie ze strony matematyki spodziewa się rozwiązania. Sięgnięcie po pomoc matematyków było o wiele bardziej naturalne ze strony Ciężkiego i Pallutha, niż w wypadku Anglików, wśród których techniczne zainteresowania były uważane za niewłaściwe dla prawdziwego dżentelmena.

Stwierdza pan, że poza Polską pełna wiedza na temat złamania Enigmy jest już dość powszechna w środowisku specjalistów – historyków i kryptologów, lecz szwankuje w przypadku przeciętnego odbiorcy. Gdzie szukać przyczyn takiego rozdwojenia świadomości?

MG: Najprościej rzecz ujmując – w kulturze masowej.

Prawda gorzej się sprzedaje?

MG: Zwłaszcza, jeśli jest pozbawiona elementu sensacji. Historycy i kryptolodzy odrobili już swoje zadanie; w ich środowiskach funkcjonuje oparty na faktach consensus co do głównej linii wydarzeń. Natomiast w głowach przeciętnych odbiorców panuje konfuzja stanowiąca wynik nadużyć kultury masowej: przede wszystkim książki Roberta Harrisa „Enigma” i nakręconego na jej podstawie filmu oraz obrazu „U-571” w reżyserii J. Mostowa. Nie można zapominać także o tysiącach stron internetowych powielających zaczerpnięte z wymienionych „źródeł” informacje, traktowane, o zgrozo, jako historycznie poprawne. Kiedyś dyskutowaliśmy w gronie członków rodzin polskich bohaterów książki nad tym, co można uczynić, by zmienić potoczny sposób postrzegania historii Enigmy.
Pan Jerzy Palluth, syn Antoniego, stwierdził wtedy, iż jedyną skuteczną dzisiaj metodą upowszechnienia prawdy o Enigmie może być nakręcenie historycznie rzetelnej i artystycznie atrakcyjnej filmowej odpowiedzi na „Enigmę”. Za jednym zamachem zastąpiłoby się w polskiej telewizji bardzo już zdezaktualizowany „Sekret Enigmy” reżyserii Wionczka.

Tak nisko pan ten film ocenia? Dla mnie był pierwszym źródłem wiedzy o polskich kryptologach. Pierwszym spotkaniem z Enigmą.

MG: Także i dla mnie. Film bazuje jednak na wiedzy mocno już nieaktualnej. Scenariusz oparto o „Sekret Enigmy” Kozaczuka i „Enigmę” Garlińskiego. Obie książki wyszły drukiem w 1979 roku, podczas gdy ujawnianie dokumentów źródłowych dotyczących wojennej historii Enigmy rozpoczęło się dopiero po publikacji w 1982 r. książki Welchmana „The Hut Six Story”. Obie wspomniane książki operują w sporej mierze spekulacjami i fragmentaryczną wiedzą o faktach – siłą rzeczy film również. Polacy potrzebują dobrych filmów o swej historii: o roku 1920, o Powstaniu Wielkopolskim, o Enigmie właśnie…

Czyżby stan potocznej polskiej wiedzy o Enigmie nie odbiegał od tego, co się o niej wie poza naszymi granicami?

MG: Pytano mnie kilkakroć o to, dlaczego historia Enigmy jest tak mało popularna nawet w Polsce.

Najbardziej trywialnym wyjaśnieniem jest zwykły niedostatek informacji, któremu starałem się zaradzić pisząc tak obszerną relację z wydarzeń. Być może trafi ona także do ludzi o martyrologicznym nastawieniu wobec historii, kontentujących się częstokroć powielaniem schematu „bohaterscy i zasłużeni Polacy – wrogi lub niewdzięczny świat” i rezygnujących w jego imię z poszukiwania prawdy. Mniejszym optymistą jestem, gdy chodzi o poważny nurt polskiego patriotyzmu, w którym za bohaterstwo uchodzi machanie szabelką lub rzucanie się z kamieniem na karabin maszynowy. Historia złamania Enigmy źle się weń wpisuje. Ktoś, kto ginie śmiercią równie piękną, jak bezpłodną, bywa wynoszony na ołtarze i stawiany na piedestałach pomników. A ludzie, którzy zamiast szabelką machają piórem i wypisują jakieś matematyczne wzory – nie, oni nie stanowią dobrego materiału ani na bohaterów pomników, ani na wzorce patriotyzmu! Tymczasem to jest właśnie patriotyzm w najbliższym mi poznańskim i wielkopolskim wydaniu.

Faktycznie, gros pracujących nad Enigmą Polaków, to Wielkopolanie. Sam Rejewski to wprawdzie bydgoszczanin, a Różycki kresowiak, ale obaj ukończyli tę samą poznańską uczelnię. Mamy więc do czynienia z jakąś logiką doboru, czy może jednak taka a nie inna regionalna proweniencja członków kryptologicznego zespołu to przypadek?

MG: Wśród kluczowych członków ekipy polskiego Biura Szyfrów bodaj tylko Langer nie miał bezpośrednich związków z Poznaniem. Większość ekipy, to Wielkopolanie, a jej członkowie urodzeni w innych regionach kraju albo mieli wielkopolskie korzenie lub zdążyli nasiąknąć tutejszą mentalnością. Bydgoszczanin Rejewski wywodził się z rodziny, której korzenie tkwiły pod Wągrowcem. Jego pierwotnym pomysłem na życie była specjalizacja w matematyce aktuarialnej – podążał śladami swego przodka, który właśnie w Poznaniu założył najstarsze polskie towarzystwo ubezpieczeniowe „Westa”.

Takie postawienie sprawy nie wywoła przypadkiem wojny bydgosko-poznańskiej?

MG: Nie ma się o co kłócić: wielkość dokonań Mariana Rejewskiego jest takiej miary, że chwały wystarczy dla obu miast.
Pójdźmy tym tropem. Doszukiwanie się istnienia jakichś szczególnych cech narodowych wpływających na charakter przeciętnego Polaka, Anglika czy Niemca jest rzeczą ocierającą się o stereotyp, a jednak w Pańskiej książce kilkakrotnie opisuje Pan wydarzenia, które zdają się takie różnice potwierdzać. Mam na myśli choćby niemieckie przywiązanie do porządku, które okazało się zgubne, gdy Polacy głowili się nad rozwiązaniem problemu okablowania w Enigmie. Założyli, że porządni Niemcy kable podłączyli w ordnungu alfabetycznym. Słusznie…

MG: Sukces w kryptologii bywa dzieckiem wielu czynników. Wymaga przede wszystkim wiedzy, a tej Rejewskiemu, Zygalskiemu i Różyckiemu nie brakowało: profesor Krygowski, ich poznański nauczyciel, potrafił przekazywać studentom swą obszerną i nowoczesną wiedzę. Niezbędne też są cierpliwość, przy której przysłowiowi benedyktyni okazaliby się raptusami oraz znajomość psychiki przeciwnika i genialna intuicja. Kiedy Rejewski rozwiązywał swój słynny układ równań, prowadzący do rekonstrukcji Enigmy, w ostatnim etapie pracy pozostała mu jedna niewiadoma, której nie mógł wyznaczyć metodami analitycznymi: okablowanie walca wejściowego. Jednak znajomość niemieckiej mentalności podpowiedziała mu, że niecierpiący przypadku Niemcy zapewne zdecydowali się w jego konstrukcji na jakąś formę porządku. Już pierwsza hipoteza – uporządkowanie alfabetyczne – okazała się trafna i wydała w polskie ręce niemieckie sekrety. Niemieckie upodobanie do porządku pomagało również Brytyjczykom. Urządzenia do ataku na szyfr Enigmy, tzw. bomby kryptologiczne, wymagały tzw. „ściągi”: zakładano, że gdzieś w szyfrogramie tkwi typowa fraza. Bombę kryptologiczną uruchamiano, by tego słowa poszukiwała na wszystkie „sobie znane” sposoby. Przez całą wojnę tak stereotypowe wyrażenie jak „eins”, „zwei”, „drei” pojawiały się w tych samych miejscach depesz. Ordnung w III Rzeszy obowiązywał, co w znacznej mierze przyczyniło się do alianckich sukcesów.

Ale brytyjskie sukcesy w walce z Enigmą wynikały też i z niechlujstwa niemieckich szyfrantów.

MG: Szyfrant też człowiek i nie wiązałbym tego z niemiecką mentalnością. Musimy wziąć pod uwagę, że w szczytowym okresie wojny Niemcy wykorzystywali ok. 40 000 egzemplarzy Enigmy obsługiwanych przez co najmniej tyluż szyfrantów. Wśród nich musieli znaleźć się ludzie niechlujni, niezorganizowani. Musiały także zdarzać się karygodne błędy, jak nadawanie wielu depesz przy pomocy tego samego klucza. Enigma Kriegsmarine była trudniejszym wyzwaniem, niż Enigmy Wehrmachtu i Luftwaffe dlatego, że konstruktorzy szyfru zdali sobie sprawę ze słabostek ludzkich i zaprojektowali system, który – jak im się wydawało – eliminował wpływ owych ułomności na pracę. Z czasem okazało się jednak, że chroniąc przed jednym słabościami, nie zapobiegli negatywnemu oddziaływaniu innych.

By wygrać z Niemcami nie wystarczyło złamać tajemnicę Enigmy, o czym świadczy choćby nasza klęska we wrześniu 1939 r. Poznanie sekretów hitlerowskiej korespondencji było dopiero połową sukcesu – wiedzę o zamiarach wroga trzeba było jeszcze móc i potrafić wykorzystać. Przekonali się o tym Brytyjczycy na Krecie, kiedy dzięki dekryptażowi znali dokładną godzinę desantu spadochroniarzy gen. Studenta, a mimo to wyspy nie obronili. Co było największym problemem aliantów w wykorzystywaniu wiedzy posiadanej dzięki „czytaniu w myślach” niemieckich sztabów?

MG: W różnych okresach wojny dominowały odmienne problemy. Na początku barierę stanowiła sama wiarygodność dekryptaży.

Brytyjczycy musieli stosować kamuflaż dla wiedzy pochodzącej z łamania szyfrów Enigmy. Nie można przecież było każdemu dowódcy wyjaśniać, co jest źródłem informacji. Wybrano najprostsze rozwiązanie: „mamy swojego bardzo, ale to bardzo tajnego agenta niezwykle wysoko w strukturach władzy III Rzeszy. Nosi on pseudonim – tak właśnie sygnowano informacje – ”. Skutki kamuflażu odbiegały jednak od oczekiwanych, gdyż wśród brytyjskich dowódców panowała nieufność wobec osobowych źródeł informacji, jako że w przeszłości często dostarczały informacji bzdurnych, bądź podsuniętych przez przeciwnika.
Później, kiedy wojna wkroczyła do Afryki i na Bałkany, pojawił się problem bezpieczeństwa kanału, którym informacje z Anglii przekazywano do odległych o tysiące kilometrów sztabów. Chodziło o to, by ewentualne złamanie szyfru brytyjskiego nie dostarczyło Niemcom ostrzeżenia o łamaniu ich własnych depesz. Okazało się, że stworzenie odpowiednio bezpiecznego systemu jest wyzwaniem niebanalnym, któremu ostatecznie sprostano, ale początki były trudne.
Trzecim problemem okazała się osobowość dowódców oraz ich brak doświadczenia w poleganiu na informacjach tak precyzyjnych i rzetelnych. Wielu generałom nie mieściło się w głowie, że można otrzymywać tak precyzyjne i aktualne doniesienia wywiadowcze. Na dodatek w stu procentach prawdziwe! Informacje z dekryptażu bywały lekceważone, niedoceniane i to stanowiło niebezpieczeństwo.
Na przeciwnym biegunie zagrożeń sytuowały się działania zbyt ostentacyjne, mogące Niemców naprowadzić na trop wielkiej tajemnicy aliantów. By temu zapobiec, wprowadzono bezwzględny wymóg: nie wolno wykorzystać informacji z dekryptażu, jeśli nie można jej było zdobyć z innego źródła. Tytułem przykładu: ze złamanej depeszy wiadomo, iż z danego portu pewnego dnia wychodzi konwój statków z amunicją dla oddziałów przeciwnika. Wysłanie na tej podstawie okrętu podwodnego, który zatopi wrogie statki było najściślej zabronione. Należało wyekspediować w znany z dekryptażu sektor morza samolot zwiadowczy, którego załogę rozkazy obligowały nie tylko do zameldowania dostrzeżonych jednostek przeciwnika, ale operowania tak, by samemu zostać zauważonym. Dopiero po informacji uzyskanej rzekomo od pilota do akcji wyruszał okręt podwodny lub samoloty torpedowe.

A kiedy nie można było w ten sposób „podwajać” źródła informacji?

MG: Powstawał paskudny dylemat: działać, czy nie działać. W wielu wypadkach wybierano zaniechanie, poświęcano mniejsze dla większego. Zaowocowało to zresztą kilkoma czarnymi legendami, między innymi tą o poświęceniu przez Churchilla Coventry.

To niepojęte, że przez całą wojnę Niemcy nie wpadli na to, iż ich tajna korespondencja jest dla wroga prawie całkiem jawna. Przeczytałem pańską książkę dwa razy od deski do deski i nadal nie rozumiem.

MG: Nikt tego nie rozumie. Gdyby Niemcy byli nie tyle bardziej inteligentni, co mniej zadufani, mieli wystarczającą liczbę znaków na niebie, ziemi i w eterze, że liczba „niefortunnych zbiegów okoliczności” przekracza jakąkolwiek normę statystyczną. Jedyne, na co wpadli, to to, że alianci przechwycili na polu walki pewną liczbę kluczy do szyfru. Niemcy uważali, że to jedyna praktyczna metoda złamania Enigmy, wystarczy zatem zmienić klucz, a problem zniknie.

Czyli zgubił Niemców zawrót głowy od sukcesu, jakim było skonstruowanie doskonałej maszyny szyfrującej?

MG: Niemcy oceniali szanse skutecznego ataku na Enigmę na podstawie własnych doświadczeń w atakach na szyfry wroga. Ponieważ nie potrafili znaleźć sposobu na szyfry zbliżone do Enigmy, stwierdzili, że skuteczny atak na ich maszynę nie jest możliwy. Spoglądając przez pryzmat własnych niepowodzeń nie doszacowali szans przeciwnika. Trzeba pamiętać o starej maksymie: generałowie zawsze toczą poprzednią wojnę. W kolejnym konflikcie, w którym uczestniczą, z uporem stosują metody, które dały im sukces w poprzednim starciu. Przykład generalicji francuskiej w 1940 roku nie jest jedynym potwierdzeniem tej reguły. Z kryptologami jest podobnie. Niemcy powielali metody, które skutecznie stosowali podczas pierwszej wojny i po niej. Ich pewność siebie była w pewnym stopniu zrozumiała: taki atak na szyfr Enigmy był pozbawiony szans sukcesu. Nie przypuszczali jednak, że ktoś może zastosować metodę jakościowo nową. Wielkość sukcesu Polaków polegała właśnie na zastosowaniu metody całkowicie rewolucyjnej. Pewien wpływ wywarła także tradycyjna dla ówczesnych Niemiec struktura społeczna. Polscy i brytyjscy kryptolodzy byli typowymi cywilami,
przenoszącymi swój cywilny styl pracy do wojskowego środowiska. Ich dowódcy mogli nie cierpieć stylu bycia swych nietypowych podwładnych, ale rozsądnie tolerowali go w imię użyteczności ich pracy. W Niemczech równie uzdolnieni matematycy nie mogli liczyć na tolerancję wobec akademickich przyzwyczajeń: oczekiwano z ich strony bycia przede wszystkim żołnierzami i oficerami, a dopiero w dalszym planie – matematykami i kryptologami. Okazuje się, że klimat otoczenia wpływał na efekty pracy.

Jak to możliwe – pytanie to stawiam w epoce notorycznych „przecieków do prasy” – że wywiad niemiecki, który w przedwrześniowej Polsce nienajgorzej sobie radził (podobnie jak polski w Niemczech) nie wpadł na trop osiągnięć naszych kryptologów?

MG: Niemcy chyba coś niecoś wiedzieli, jednak ich źródło informacji było prawdopodobnie usytuowane na tak niskim poziomie, że posiedli wiedzę praktycznie bezwartościową. Działalność polskiego Biura Szyfrów była zakamuflowana nawet wewnątrz struktury Sztabu Głównego. Do pracy w tej komórce rekrutowano wyłącznie najbardziej zaufanych członków rodzin ludzi już wtajemniczonych: na przykład Zbigniew Gaca zwerbował młodego Kazimierza Gacę, a Antoni Palluth – swego siostrzeńca, Sylwestra.

Dodajmy do tego stosunkowo niewielką skalę działalności, a zachowanie tajemnicy przestaje dziwić. Dużo bardziej szokujące jest coś innego: kilkanaście tysięcy osób zatrudnionych w Bletchley zachowało ścisłe milczenie przez ponad 30 powojennych lat. Wydawałoby się, że po tak długim czasie można było bezpiecznie ujawnić choćby przed najbliższymi swe wojenne zasługi. Tymczasem nic, cisza. O brytyjskim podejściu do tajemnicy sporo mówi epizod z wizyty króla w jednym z ośrodków związanych z łamaniem szyfrów. Wśród pracujących dostrzegł młodą dziewczynę, którą znał doskonale jako damę dworu swojej małżonki. Ta jednak na pytanie: Co Pani tutaj robi? odrzekła – {{Sorry Sir, I cannot tell you, Sir}}.

Po klęsce wrześniowej polscy kryptolodzy znaleźli się na bocznym torze, mimo przedostania się do Francji. Nikt się nimi nie interesował?

MG: Trafili do służby w armii francuskiej, pod rozkazami majora Bertranda, nie tyle kryptologa, ile handlarza tajemnicami wywiadów wielu krajów świata. Z przykrością trzeba powiedzieć, że stało się tak nie tylko przy aprobacie polskich władz wojskowych we Francji, ale nawet w wyniku ich cichej zachęty. Chęć pozbycia się z polskiej armii każdego, kogo podejrzewano (zresztą w przypadku kryptologów – niesłusznie) o sanacyjne sympatie sprawiła, że z uczuciem ulgi oddano pod obce dowództwo zespół, który mógł i powinien był stać się jednym z najważniejszych aktywów polskiej polityki na emigracji. Co gorsza, utrzymano te decyzje w mocy nawet po klęsce Francji, gdy było jasne, że jest ona politycznym i wojskowym bankrutem. Bertrand wykorzystał polski prezent nie tyle ku pożytkowi sprawy aliantów, ile dla zaspokojenia własnych ambicji.

O ile tę postawę od biedy mogę zrozumieć, to niejasne jest dla mnie postępowanie naszych emigracyjnych władz wojskowych.

MG: Po wrześniowej klęsce zapanowała na emigracji atmosfera polowania na sanatorów. Znane są bulwersujące przypadki, kiedy bardzo dla Polski zasłużone osoby nie zostały przyjęte do służby w wojsku polskim, mimo iż deklarowały chęć służenia choćby w stopniu szeregowca. Ekipa kryptologów padła ofiarą tej samej polityki: przedwojenny wywiad potraktowano jako główne siedlisko sanatorów, w związku z tym ryczałtem usuwano z wojska osoby związane z Dwójką. Powojenne zachowanie dowództwa wobec Langera i Ciężkiego, kiedy dotarli oni wreszcie do Londynu, zdaje się dodatkowo świadczyć o tym, że mieli w emigracyjnym kierownictwie wywiadu osobistych nieprzyjaciół. Przez długie tygodnie po dotarciu z niewoli do Anglii nie mogli doprosić się nawet możliwości złożenia przełożonym raportu. Brytyjskie prace nad dekryptażem Enigmy ruszyły dopiero po spotkaniu w Pyrach, jeszcze przed klęską Francji.
Dlaczego Brytyjczykom nie zależało na ściągnięciu naszych na wyspę jeszcze w trakcie wojny, a nie dopiero na sam jej koniec?

MG: Zależało, zależało. Wieloletni pobyt naszych kryptologów na francuskiej bocznicy, to wyłącznie efekt ślepoty polskich władz wojskowych i przedsiębiorczości Bertranda, który zdołał zmonopolizować usługi Polaków. Epizod z przeniesieniem Polaków z Oranu do Algieru jednoznacznie świadczy o determinacji Bertranda w utrzymaniu kontroli nad polską ekipą. Jak ognia bał się, że mogą oni wpaść w ręce angielskie. Kiedy pod Oranem pojawiły się brytyjskie okręty i zarysowało się ryzyko desantu, w ciągu jednego dnia wywiózł Polaków do Algieru.

W Wielkiej Brytanii istniała silna i efektywna stalinowska siatka agenturalna. Czy wniosła ona coś do wiedzy Rosjan o dekryptażu Enigmy?

MG: Niewiele. Rosjanie wiedzieli tylko, że taki ośrodek funkcjonuje. Nosił on u Rosjan kryptonim „Kurort”. John Cairncross przez pewien czas pracował na stanowisku umożliwiającym przekazywanie Rosjanom użytecznych dla nich informacji wojskowych, ale nie tych dotyczących techniki łamania szyfru.

Czym tłumaczyć brak prób wykorzystania Rejewskiego przez służby PRL, kiedy powrócił do Polski? Brakiem wiedzy o jego dokonaniach?

MG: Rejewski był na tyle inteligentny, by nie ukrywać swej dawnej pracy kryptologa. Bezpieka wiedziała o jego przeszłości, obserwowała go po powrocie do kraju i próbowała nawet dokleić do kilku spraw prowadzonych przeciwko antykomunistycznemu podziemiu. Rejewski zbył świadom, że jego przeszłość stanowi w PRL-u niebezpieczny balast, toteż świadomie zrezygnował z większych ambicji, by zapewnić bezpieczeństwo swym najbliższym. Unikał jakichkolwiek wypowiedzi i działań, które mogłyby dać komunistycznym tajnym służbom pretekst do operacji wymierzonych przeciw niemu i rodzinie. W jednym z listów napisał: „W bardzo krótkim czasie zorientowałem się, i to na własnej skórze, skąd wiatr wieje, wobec czego zaniechałem wznawiania jakichkolwiek dawniejszych kontaktów, a istniejące ograniczyłem do niezbędnego minimum”. Natomiast – co podnosi dr Jan Stanisław Ciechanowski – z archiwów IPN wynika, że bezpieka nie była aż tak dobrze poinformowana, jak można by sądzić. Istniały obszary, które po prostu nie mieściły się w dyrektywach z Moskwy. Jeżeli nie było polecenia zajęcia się jakimś problemem, po prostu się nim nie zajmowano. Najprawdopodobniej dekryptaż był jedną z takich sfer. Rosjanie zapewne „wzięli to na siebie” trzymając innych z daleka.

Napisał pan bardzo „brytyjską” książkę. Chociaż czytelnik otrzymuje będące efektem analizy naukowej tomisko poruszające niełatwą tematykę, mimo to czyta się pańską „Enigmę…” niczym bestsellery Normana Daviesa, czy Jerzego Łojka. Dzieje się tak również dzięki temu, iż nie stroni pan od anegdoty ożywiającej narrację. Doskonałym tego przykładem jest przytoczenie historii por. Kowalewskiego, który…

MG: …zastępując kolegę tak skutecznie walczył z nudą i rutyną nocnego dyżuru, że przyczynił się do polskiego zwycięstwa w 1920 r., w kilka godzin łamiąc szyfry sowieckie.

Zabawne, ale kiedy godzinę przed naszym spotkaniem rozmawiałem z dziennikarzem jednej ze stacji radiowych uznał on, że w książce jest wszystko, poza warstwą anegdotyczną… Pisząc „Enigmę…” byłem świadom, że jej trudna i wielowarstwowa materia może być nużąca dla czytelnika, toteż trzeba ją ożywić dygresjami i anegdotami. Lwia ich część – jak już wspomniałem – padła ofiarą koniecznych skrótów. Cieszę się więc, że te nieliczne ocalałe dobrze spełniają swoją rolę. Anegdota ma w książce także inną funkcję – pozwala przedstawić w niebanalny sposób wydarzenia, które doczekały się już takiego bogactwa relacji, że znalezienie nowej, atrakcyjnej formuły ich prezentacji jest niemożliwe. Zastąpienie peanu na cześć heroizmu polskiego żołnierza w kampanii wrześniowej opisem zmagań uczestników olimpiady szachowej pozwoliło odnaleźć niezbędny dystans wobec wydarzeń, a jednocześnie elegancko wprowadzić na scenę grupę brytyjskich szachistów i kryptologów, którzy odegrali kluczową rolę w dalszym ciągu tej historii.

Jest Pan kryptologiem. Czy to doświadczenia zawodowe przesądziły, iż napisał pan tę książkę, czy raczej pasja historyczna? Czy nie będąc kryptologiem napisałby pan o Enigmie zupełnie inną książkę, czy dokładnie taką samą?

MG: W istocie moje doświadczenia obejmują kilka innych profesji i obszarów, więc nie ma sensu ich szufladkowanie lub ważenie wpływu na kształt książki. Z pewnością bez kompetencji kryptologa nie byłbym w stanie dostrzec wielu zależności, które pozwoliły uporządkować fakty. Obowiązująca w tajnych służbach zasada {{need-to-know}} sprawiła, że dostępne świadectwa przedstawiają się raczej jako mozaika rozproszonych i nie zawsze spójnych faktów, niż jako kompletna i konsekwentna relacja. Historycy mają wyraźny problem z ich uporządkowaniem. Okazało się, że kryptologia stanowi nitkę, na którą można nizać koraliki znanych faktów, porządkując je nie tylko chronologicznie, lecz także logicznie. Muszę w tym miejscu podkreślić, że nie jestem historykiem zawodowym, a pragnąc to dodatkowo zaakcentować, zrezygnowałem z zewnętrznych atrybutów warsztatu metodologicznego historyka. Poza miejscami, gdzie coś dla własnej pamięci musiałem utrwalić, przypisy i bibliografię zredukowałem do absolutnego minimum, ograniczając je do pozycji ściśle związanych z dekryptażem tej konkretnej maszyny szyfrującej. Chciałbym przekazać czytelny sygnał (nikt nie lubi, kiedy przybłędy wchodzą na jego podwórko) środowisku zawodowych historyków, że nie zamierzam z nimi konkurować. Swoją książkę napisałem z myślą o zwykłym czytelniku, dbając w równej mierze o atrakcyjność formuły, jak jej historyczną ścisłość. Z pewnością problem zasługuje na dalsze badania ze strony historyków. Ucieszę się, jeśli „Enigma…” stanie się ich katalizatorem.

Muszę w tym miejscu zgłosić veto. Odżegnuje się pan od warsztatu historycznego, a przecież nie do końca tak jest. Ja dostrzegam tutaj ów warsztat na etapie pracy analitycznej nad problemem, nie widzę natomiast – na szczęście – profesjonalnego żargonu odpychającego czytelnika. Powiem tak – warsztat nie zaburza odbioru, co uważam za jedną z największych zalet pana książki.

MG: Zdaje się, że właśnie potwierdził Pan, że zdołałem osiągnąć jeden z założonych celów. Dziękuję.

Z jednej strony – podkreśla pan, iż nie chce wchodzić na uniwersytecko-historyczne podwórko, z drugiej jednak – w mojej opinii – pańska książka stanowi precyzyjny drogowskaz dla chcących pisać o historii. Pisać tak, by być czytanym poza murami uniwersytetów. Bez straty dla poziomu realizacji tematu, oczywiście.

MG: Pisania o historii w sposób możliwie atrakcyjny uczyłem się od niedoścignionej mistrzyni w tej dziedzinie – Barbary Tuchman. Jej prace zawsze stanowiły dla mnie wzór prezentacji skomplikowanych zagadnień historycznych w sposób atrakcyjny dla czytelnika. „Enigma. Bliżej prawdy” jest hołdem złożonym także jej pamięci.

Skąd pomysł dwutorowej narracji, mam na myśli wyodrębnienie analiz kryptologicznych w osobnych od tekstu „właściwego” ramkach?

MG: Każdy z grubsza pojmuje, na czym polega ofiara żołnierza rzucającego się z butelką benzyny na ziejący ogniem czołg. Któż jednak wie, na czym polega zasługa kryptologa? Gdybym nie podjął próby uzmysłowienia natury jego pracy, wyzwań, którym musiał sprostać i ich porażającej wyobraźnię złożoności, musielibyśmy przyjąć wielkość bohaterów książki niejako na wiarę, ustawić ich na piedestale, nie bardzo pojmując, z jakiego materiału jest on zbudowany. Intelektualna uczciwość wymagała podjęcia próby uzmysłowienia czytelnikom natury pracy bohaterów, zwłaszcza że przy odpowiednim przedstawieniu jej zrozumienie nie przekracza wysiłku, jaki trzeba włożyć w rozwiązanie „sudoku”. Ale nie wszyscy lubią „sudoku”, więc przerzucenie specjalistycznych partii tekstu do wydzielonych ramek wydawało się eleganckim rozwiązaniem. Post factum uświadomiłem sobie, że zapożyczam się w ten sposób u Normana Daviesa, który zastosował podobny zabieg w „Europie”.

Co stanowiło Pana największą trudność podczas pracy nad książką? Czy któraś z barier okazała się nieprzekraczalna?

MG: Niełatwa była sama decyzja rozpoczęcia pracy nad książką. Na szczęście w odpowiedniej chwili znalazł się właściwy katalizator. Od tego momentu rozpoczął się nieustający dramat wyboru epizodów i wątków, które trzeba było odrzucić. W pewnym sensie przedstawiona w książce historia jest niepełna: zbywa na przykład jednozdaniowymi wzmiankami fascynujące epizody z życia bohaterów, które nie są bezpośrednio związane z historią Enigmy. Nieprzekraczalną barierą była zaś i pozostaje nadal tajemnica dotycząca źródeł – część związanych z historią Enigmy archiwaliów pozostaje utajniona. O niektórych wiemy, istnienie innych przeczuwamy.

Trudno jednak dzisiaj ocenić, na ile ich ujawnienie zmieni w przyszłości zarysowany na stronach książki obraz.

Czy Pańska książka ukaże się poza Polską? Mam tu przede wszystkim na myśli Wielką Brytanię i Francję?

MG: Proszę pamiętać, że rozmawia Pan z debiutantem… Ciepłe przyjęcie książki przez polskich czytelników, do których jest ona przede wszystkim adresowana, daje mi tyle satysfakcji, że nie wybiegam myślą w nieznany mi świat. Pewnie dobrze by się stało, gdyby czytelnicy poza Polską poznali nasz punkt widzenia na tę historię, ale mam świadomość, że żadna książka nie jest w stanie sprostować zamieszania wywołanego przez niefortunne z historycznego punktu widzenia filmy „Enigma” lub „U-571”. Może lepiej wyeksportować ją w formie sprawnie wyreżyserowanego filmu dokumentalnego?

Czy rozszyfrowując tajemnice Enigmy nie czuł się pan czasem Rejewskim?

MG: Nie można napisać przyzwoitej książki bez kontaktu emocjonalnego z jej bohaterami: jasne, że starałem się wniknąć w osobowość polskich bohaterów historii Enigmy. Dzięki wielu godzinom rozmów z córką Mariana Rejewskiego oraz jej przyzwoleniu na zapoznanie się z korespondencją jej ojca, poznałem go chyba najlepiej z całego zespołu. Pozwoliło to dostrzegać subtelne akcenty w jego zapiskach i dostarczyło klucza do interpretacji kilku wątków historii. Ale „poznać” nie oznacza „utożsamiać się” – zdecydowanie nie napisałem książki po to, by wygrzewać się w cieple cudzej chwały.

Co uważa Pan za największą zaletę swojej książki? Czy dostrzega pan w niej jakieś wady? Liczę na podpowiedź, gdyż lektura dostępnych mi recenzji stanowiła dla mnie obcowanie z samymi pochwałami.

MG: Żadnych recenzji jeszcze nie czytałem, ale już mam wiele satysfakcji, ponieważ ocena członków rodzin bohaterów książki okazała się życzliwa. Jest to dla mnie niezwykle ważne, rzekłbym nawet – najważniejsze. Za główną zaletę książki uważam to, że jest. Dostępne dotychczas polskiemu czytelnikowi pozycje poświęcone historii Enigmy opierały się na bardzo już zdezaktualizowanym stanie wiedzy sprzed blisko 30 lat. Co do wad – z pewnością poznamy liczne słabości mojej książki, gdy tylko zaczną się nad nią pastwić akademiccy historycy. A serio: do tej pory deprymuje mnie liczba i skala kompromisów koniecznych na etapie przykrawania rękopisu do założonych ram edytorskich.

Jakie są Pańskie dalsze plany pisarskie? Czy są związane z Enigmą, czy też z zupełnie inną problematyką?

MG: Tutaj mnie Pan złapał… Robiłem jakieś szkice na przyszłość, ale zaszyfrowałem notatki przed przystąpieniem do pracy nad „Enigmą…”, a klucz do szyfru gdzieś mi się zapodział. Jestem właśnie na etapie łamania go.

Życzę więc Panu oraz czytelnikom, by nawiązując do świetnych tradycji polskiej kryptologii, jak najprędzej osiągnął Pan sukces w łamaniu wspomnianego klucza. Dziękuję za rozmowę.

{{Poznań, 11 grudnia 2007}}

Wywiad umieszczono za zgodą Jarosława Kolasińskiego. Serdecznie dziękujemy!