Komandor podporucznik w stanie spoczynku John G. Hemry jest pisarzem science fiction, członkiem Stowarzyszenia Amerykańskich Pisarzy Science Fiction.
Marek Doskocz: Czasami piszesz jako Jack Campbell, by później używać prawdziwego nazwiska. Dlaczego?
John Hemry: Na początku pisałem pod własnym nazwiskiem. Moje pierwsze książki – seria „Wojna Starka” – sprzedawały się w miarę dobrze. Moja druga seria nie rozeszła się w tak wielu egzemplarzach. Program komputerowy, którego używają największe księgarnie w Stanach Zjednoczonych, zamawiał coraz mniej egzemplarzy każdego kolejnego tytułu, a więc i sprzedawało się coraz mniej. Aby następna seria, „Zaginiona flota”, miała szansę, musiałem przybrać pseudonim. Dzięki temu oprogramowanie księgarni uznawało mnie za nowego pisarza i zamawiało wystarczająco dużo egzemplarzy, aby książki dało się zauważyć. Zadziałało bardzo dobrze – seria „Zaginiona flota”, od „Nieulękłego” poczynając, sprzedawała się coraz lepiej. Obecnie wydaję większość książek jako Jack Campbell, bo tego właśnie nazwiska szuka większość moich fanów. Większość opowiadań wydałem pierwotnie pod własnym nazwiskiem, lecz obecnie również opowiadania wydaję jako Jack Campbell, aby moi czytelnicy wiedzieli, że pisze je ten sam człowiek, który pisze książki.
Czy pisarstwo to Twoja jedyna praca? Czy jest możliwe utrzymać się tylko z pisania? Jestem oficerem US Navy. Od przejścia w stan spoczynku zajmuję się na cały etat wyłącznie opieką nad moimi dotkniętymi autyzmem dziećmi. Pisarstwo to zawód, który mogę wykonywać w domu, o ile nie jestem potrzebny przy czymś innym. Czy można żyć z pisania? Jeśli ma się szczęście, to tak. Zdecydowana większość ma jednak również drugą pracę, aby zarobić tyle, ile potrzebują. Większość pisarzy zarabia niewiele, gdyż stawki nie zmieniły się od bardzo dawna. W czasopiśmie z lat dwudziestych widziałem ogłoszenie, w którym za opowiadanie proponowano stawkę, jaką często płaci się i dziś. Pisarze, którzy odnieśli sukces, którzy sprzedają wiele książek, mogą się utrzymać. Zawsze jednak radzę młodym pisarzom trzymać się normalnej pracy, dopóki nie osiągną wymiernego sukcesu.
Kiedy rozpoczęła się Twoja przygoda z fantastyką naukową?
Pierwszą książką SF, którą przeczytałem, był „Władca umysłów z Marsa” Edgara Rice’a Burroughsa. Nigdy wcześniej nie czytałem niczego takiego. Potem zacząłem oglądać „Star Treka”, oryginalną serię, która miała parę bardzo dobrze napisanych odcinków i świetną, zapadającą w pamięć obsadę. Moją pierwszą miłością książkową, jeszcze kiedy byłem dzieckiem, były pozycje historyczne i biografie. Kiedy jednak trafiłem na Burroughsa, a potem takich pisarzy jak Andre Norton czy Robert Heinlein, zrozumiałem, że dobre SF tworzy się na podstawie historii i biografii, mitów i legend, nauki i wyobraźni, tak aby ukazać choćby najbardziej pospolite sprawy z nowej perspektywy. Nigdy nie przestałem czytać literatury faktu, zwłaszcza książek historycznych. Jestem też na bieżąco z publikacjami naukowymi. Science fiction i fantasy przemawiają do mnie dzięki temu, że potrafią tworzyć nowe światy i nowe istoty, aby snuć opowieści i kreować nowe mity.
W swoich książkach wydajesz się prezentować krytyczne zdanie o zarządzaniu w armii i relacjach pomiędzy dowódcami i podkomendnymi. To Twój koncept czy może wynik obserwacji poczynionych w czasach, kiedy nosiłeś mundur?
Masz na myli książki z serii „Wojna Starka”? Pisałem je po ostatniej turze służby w marynarce. Miałem przydział do Pentagonu, pracowałem nad wieloma projektami. Nie jestem doskonałym dowódcą, ale w toku kariery w marynarce miałem okazję pracować z wieloma liderami, którzy nauczyli mnie sporo o dowodzeniu i przewodzeniu. No i uczyłem się na własnych doświadczeniach, odpowiadając za różnorodne zadania na morzu i na lądzie. Wskutek tego podczas pracy w Pentagonie szczególnie przeszkadzały mi dwie rzeczy – że niektórzy wyżsi rangą oficerowie byli nastawieni na robienie kariery, awansowali poprzez lawirowanie, a nie solidne wykonywanie swojej roboty oraz że zbyt wielu oficerów nie ograniczało się do przydzielania podwładnym zadań i zajmowało się mikrozarządzaniem, czyli dyrygowaniem w każdym szczególe.
Nowoczesne systemy dowodzenia i kontroli dzięki mnogości sposobów komunikacji pozwalają człowiekowi przebywającemu daleko od pola bitwy wydawać rozkazy ludziom, którzy stojącym twarzą w twarz z nieprzyjacielem. To już się dzieje.
Jest taka stara tradycja w science fiction – opowiadania, „co będzie, jeśli dalej tak będzie”. W takich tekstach autor bierze na warsztat pewien trend i rozważa, co będzie, jeśli ów trend nie zaniknie i będzie się rozwijał. „Wojna Starka” jest o tym, co by się działo, gdyby najwyższej rangi oficerowie zdobywali stanowiska właśnie poprzez takie lawirowanie, a młodsi oficerowie byli tłamszeni przez przełożonych, którzy za pomocą nowoczesnych metod łączności dyktują im każdy ruch, nie pozwalając podwładnym nauczyć się dowodzenia. Podstawowe przesłanie książki to nie dopuścić, aby sprawy rozwinęły się aż tak źle, bo dobre dowodzenie jest niezbędne każdej organizacji, trzeba więc uczyć tej sztuki każde kolejne pokolenie oficerów i podoficerów.
„Wojna Starka”, która akurat teraz się ukazuje w Polsce, bardzo brutalnie ukazuje oblicze wojny. Jak często brałeś udział w akcjach w pierwszej linii?
W porównaniu z poprzednim dziesięcioleciem – kiedy rozgrywało się wiele konfliktów zbrojnych – lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, to jest okres mojej służby, nie przyniósł Stanom Zjednoczonym wielu wojen. Nigdy nie uczestniczyłem bezpośrednio w działaniach zbrojnych, jedynie w manewrach, i służyłem na jednostkach wsparcia. Poza tym kilka razy znalazłem się w sytuacji, która mogła zakończyć się walką – na przykład na okręcie, który rzucał bezpośrednie wyzwanie staraniom Mu’ammara al-Kaddafiego o panowanie nad Wielką Syrtą na początku lat osiemdziesiątych. Mam też za sobą inne sytuacje, na przykład dowodzenie walką z pożarem na moim okręcie, która zakończyła się ofiarami w ludziach (w czasie pokoju w siłach zbrojnych również można zginąć). Czegoś takiego się nie zapomina. Te doświadczenia i rozmowy z ludźmi, którzy uczestniczyli w działaniach zbrojnych, pozwoliły mi tworzyć w książkach realistyczne obrazy wojny.
Ukazujesz wojnę jako konflikt interesów. Jak obecnie oceniasz obecną politykę Stanów Zjednoczonych w stosunku do Iraku, Afganistanu czy też Iranu?
Irak to przykład, jak życzeniowe myślenie ludzi na najwyższych szczeblach dowodzenia wzięło górę nad realistycznymi planami. W Afganistanie zadziałał inny rodzaj myślenia życzeniowego – że technika może zastąpić żołnierzy na ziemi – doprowadził do tego, że przez długi czas obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa dużemu krajowi spoczywał na barkach zbyt małej liczby ludzi. Przez Irak i Afganistan wielu Amerykanów nie wierzy teraz, że działania wojskowe mogą stanowić szybkie i stosunkowo tanie rozwiązanie przewlekłego problemu. Po raz kolejny otrzymaliśmy bolesną lekcję na temat tego, co można, a czego nie można osiągnąć z bronią w ręku. I po raz kolejny mężczyźni i kobiety na linii frontu zapłacili za błędy ludzi na szczycie. Z tego względu Amerykanie patrzą z powątpiewaniem na próby znalezienia siłowego rozwiązania kwestii irańskiej. Ta opcja wciąż pozostaje w grze – bo musi – ale jest postrzegana jako ostateczność, po którą sięgnie się, jeśli zawiedzie wszystko inne.
Temat najbardziej aktualny – Syria. Stany Zjednoczone powinny interweniować? Padają głosy, że po upadku Baszszara al-Asada Syrię opanują grupy powiązane z Al-Kaidą. Już teraz najgroźniejsze bojówki to oddziały najemne z Kaukazu.
Im więcej dowiadujemy się o sytuacji w Syrii, tym oczywistsze staje się, że nie ma dobrego wyjścia. Są jedynie różnorodne złe rozwiązania. Nie ma wątpliwości, że najsilniejszym przeciwnikiem Asada są ludzie, którzy stwarzaliby jeszcze większe zagrożenie dla reszty państwa świata niż jego reżim. Wiarygodna groźba użycia siły najwyraźniej ograniczyła niektóre okropieństwa wojny domowej, na przykład reżim zgodził się zlikwidować swe zapasu broni chemicznej. Poza tym jednak inne państwa mają ograniczone pole manewru, mogą jedynie wspierać te frakcje, które w ich przekonaniu stanowią najkorzystniejsze alternatywy wobec Asada, i pozwolić, by z czasem rosły w siłę.
Największą słabością Al-Kaidy jest to, że im silniejsza się staje, tym bardziej radykalizują się ich doktryna i zachowanie. W końcu stają się tak ohydne, że ludzie pod jej rządami, również zaczynają z nią walczyć. Tak stało się w Iraku. Może tak się stać również w Syrii. Żadne inne państwo nie jest w stanie narzucić Syryjczykom jakiegokolwiek rozwiązania.
Nad czym obecnie pracujesz?
Obecnie pracuję nad dwiema seriami: „Zaginiona flota. Poza granicą” (Beyond the Frontier) to dalszy ciąg fabuły zapoczątkowanej przez pierwszą serię „Zaginiona flota”, tę, która rozpoczęła się od „Nieulękłego”. Ostatnio ukazał się „Beyond the Frontier: Guardian”, ja zaś skończyłem następny tom w serii – „Steadfast” – i siadam do kolejnego.
Drugi cykl nosi tytuł „The Lost Stars” – to spin-off „Zaginionej floty”, który ukazuje losy mieszkańców systemu gwiezdnego Midway, którzy po rebelii przeciwko Syndykatowi Światów usiłują przetrwać i stworzyć na ruinach systemu Syndykatu lepsze społeczeństwo. Pierwsza książka w tej serii, „Tarnished Knight”, ukazała się w Stanach w 2012 roku, a druga, „Perilous Shield”, w październiku roku 2013. Poza tym pracuję nad jeszcze co najmniej dwiema książkami z cyklu „The Lost Stars”, a niedawno wydałem także nowelę „The Last Full Measure” – alternatywną historię amerykańskiej wojny secesyjnej. Mój agent stara się poza tym sprzedać mój cykl „steampunkowy ze smokami” – mam nadzieję, że znajdzie się dla niej wydawca i czytelnicy. Nie narzekam na brak projektów.
Poza pisaniem czymś jeszcze się zajmujesz? Co robisz w wolnym czasie?
Nigdy chyba nie mam dużo wolnego czasu. Czytam dużo o historii, staram się zdobyć jak najwięcej wiedzy o nauce i innych kulturach. Zawsze sprawiało mi to przyjemność, ale oczywiście takie lektury pomagają mi też pisać – poszerzają horyzonty, są inspiracją dla fabuł i postaci. Mimo autyzmu naszych dzieci latem sporo podróżujemy. Odwiedzamy muzea, pomniki przyrody, na przykład Park Yosemite, miasta takie jak San Francisco i Kansas. Pracuję też przy domu – naprawiam i majsterkuję. Lubię wykonywać prace manualne, które dają namacalne efekty i poczucie, że coś się osiągnęło. Lubię też filmy, choć jako pisarz mimowolnie analizuję fabułę i bohaterów. Dlatego tak bardzo lubię filmy Pixara – ich fabuły są bardzo dobrze pomyślane.
Twoje książki cieszą się w Polsce popularnością – prosiłbym o kilka słów dla Twoich fanów w Polsce.
Cieszę się, że moje książki trafiły w gust Polaków. Moim zdaniem próbnikiem umiejętności pisarza jest to, czy potrafi nawiązać więź z czytelnikiem, czy tworzy coś, czym będą cieszyć się inni ludzie. Świadomość, że udało mi się nawiązać więź nie tylko z rodakami, ale i z ludźmi w innych państwach, wiele dla mnie znaczy. Staram się odwoływać do uniwersalnych tematów – jak ludzie postępują, co czują, o tym, co dobre i złe. Wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą, którą mógłbym powiedzieć moim polskim czytelnikom, to że są dla mnie ważni. I podziękować wam wszystkim.