Po dotkliwej, kompromitującej klęsce w Pearl Harbor, w grudniu 1941 r., Amerykanie chwycili za broń lecz żołnierze nie umieli walczyć ani też nie byli odpowiednio uzbrojeni. Dowódcy nie mieli doświadczenia, które w Europie od wielu miesięcy zbierali walczący. Na wyspach Pacyfiku japońska potęga rozlewała się szeroką falą, zmywając amerykańskie garnizony. General Douglas MacArthur raportował z Filipin: Sukcesy nieprzyjaciela wynikają z naszej słabości na morzu i w powietrzu. Nawodne elementy Floty Azjatyckiej zasiały wycofane, a efekty działań okrętów podwodnych są bez znaczenia. Brak lotnisk dla nowoczesnych samolotów’ pościgowych pozwala Japończykom bombardować w dzień.
Nieprzyjaciel uzyskał swobodę operacji morskich i powietrznych. Admirał Chester Nimitz, który 31 grudnia 1941 r. objął dowództwo Floty Pacyfiku, stosował taktykę „uderz i uciekaj”. Wypady samolotów, startujących z lotniskowców, nie odgrywały jednak większej roli militarnej i propagandowej. Amerykanie potrzebowali sukcesu, o którym można by pisać na pierwszych stronicach wszystkich gazet.
„Nalot na Tokio! To byłby sukces! Ale jak dotrzeć do stolicy Japonii? Bazy ciężkich bombowców B-17 były zbyt daleko, aby startujące z nich samoloty mogły dolecieć do Japonii, zrzucić bomby i powrócić na macierzyste lotniska. Poza tym wątpliwe, czy udałoby się im przedrzeć przez japońską powietrzną obronę przeciwlotniczą. Atak samolotów z lotniskowców też był mało prawdopodobny, gdyż okręty Imperialnej Marynarki patrolujące wody 400-500 mil od brzegów wyspy Honsiu utworzyły barierę nie do przezwyciężenia. Lotniskowiec poszedłby na dno, zanim zdążyłby wypuścić samoloty. Ponadto bazujące na lotniskowcach jednosilnikowe myśliwce bombardujące i bombowce zabierały tak niewielki ładunek bomb, że nie wyrządziłyby większej szkody japońskiemu miastu. A jednak admirał Ernest J. King nie rezygnował z przeprowadzenia spektakularnej akcji. W końcu stycznia 1942 r. wezwał na naradę członków swego sztabu i kilku dowódców jednostek sił powietrznych.
– Jeżeli nie można posłać jednosilnikowych bombowców, to dlaczego nie skorzystać z bombowców o dużym zasięgu? – zapytał komandor F. Low ze sztabu admirała Kinga. Kilka dni wcześniej oglądał, jak załogi dwusilnikowych bombowców ćwiczyły zrzucanie bomb na pokład lotniskowca, wyrysowany na pasie startowym lotniska. – Mogłyby wystartować z pokładu lotniskowca, ale nie musiałyby tam wracać. Po zbombardowaniu celów w Japonii mogłyby dolecieć do Chin i tam lądować. Podobną metodę ataku zastosowano, gdy bombowce brytyjskie w 1940 r. atakowały obiekty we Włoszech, a nie mając paliwa na powrót do rodzimych baz, lądowały we Francji.
Admirałowi Kingowi spodobała się ta myśl. Powiadomił generała Henry’ego „Hap” Arnolda, głównodowodzącego siłami powietrznymi wojsk lądowych US Army Air Force. Temu zaś nie trzeba było dwa razy powtarzać. Pięćdziesięciopięcioletni generał był entuzjastą broni powietrznej; głęboko wierzył w idee teoretyków wojny powietrznej: Włocha Gulio Douheta i Amerykanina Williama Mitchella, utrzymujących, że ciężkie bombowce, o dużym zasięgu i potężnym uzbrojeniu obronnym, mogą przedrzeć się przez każdą zaporę i niszcząc miasta oraz zakłady przemysłowe wroga, zmusić go do kapitulacji. Milionowym armiom lądowym pozostałoby tylko zajmowanie terytorium poddających się nieprzyjaciół i likwidowanie oporu oddziałów, które chciałyby uniknąć niewoli. Generał Arnold przystał od razu na pomysł szaleńczego rajdu na Tokio i zasugerował, aby nalotu dokonały bombowce 5-25 Mitchell.
Te dwusilnikowe samoloty miały zasięg 2 tysięcy kilometrów, który można było zwiększyć, instalując dodatkowe zbiorniki paliwa i usuwając z kadłubów wszystko, co nie było niezbędne. I tak zdemontowano ciężkie celowniki bombowe Nordcn i karabiny maszynowe tylnego strzelca, wstawiając w ich miejsca kije od szczotek, aby przestraszyć japońskich pilotów, którzy chcieliby atakować od ogona. Ładunek bomb zmniejszono do 900 kilogramów. Załogi, które ochotniczo zgłosiły się do tej misji (choć nie wiedziały, dokąd polecą), musiały opanować cyrkową sztukę startu z pasa o długości stu kilkudziesięciu metrów. Ich dowódca, weteran I wojny światowej, pułkownik James H. Doolittle, przyglądał się z niepokojem pierwszym próbom na lotnisku na Florydzie. Na pasie startowym zaznaczono linię oznaczającą koniec pokładu lotniskowca. Samoloty, jeszcze bez bomb i ze zbiornikami paliwa napełnionymi do połowy, musiały wzbić się w powietrze dokładnie po 140 metrach. Początkowo wznosiły się daleko za wyznaczoną linią. W bojowych warunkach oznaczałoby to rozbicie na falach oceanu. Wkrótce jednak udało się opanować tę trudną sztukę i wybrano 24 najlepsze załogi. 16 z nich dopuszczono do udziału w przygotowywanej akcji.
Na początku lutego załoga nowiutkiego lotniskowca Hornet ze zdziwieniem patrzyła, jak na pokład okrętu władowano dwa duże bombowce 5-25. Wyglądały monstrualnie na wąskim pasie stanowym. Odległość ich skrzydeł od krawędzi burt wynosiła tylko 1,8 metra! Najbardziej doświadczeni marynarze nie umieli wyjaśnić, po co znalazły się na pokładzie lotniskowca tak duże i ciężkie samoloty. Z jeszcze większym niedowierzaniem patrzono, jak okręt po wypłynięciu w morze w pobliżu Norfolku (Wirginia) ustawił się dziobem pod wiatr i dwa samoloty, z których każdy ważył 15 ton, wzbiły się w powietrze.
W marcu 1942 r. H orne t przeszedł przez Kanał Panamski i skierował się do portu w San Francisco. Tam w największej tajemnicy załadowano na jego pokład 16 bombowców. Nawet prezydenta nic powiadomiono o rejsie, w który wyruszał lotniskowiec, Tylko kapitan Marc A, Mitscher i 134 lotników znali cci wyprawy.
2 kwietnia 1942 r. Hornet, eskortowany przez, krążowniki Vinccnnex i Nashville, skierował się w stronę Midway, gdzie dołączył do niego lotniskowiec Enterprice ze swoją eskortą.
Jego 27 myśliwców Wildcat miało zapewnić całemu zespołowi i osłonę powietrzną gdyż myśliwce Horneta były zablokowane pod pokładem i mogły wystartować dopiero po wypuszczeniu wszystkich bombowców, 17 kwietnia okręty znalazły się w odległości około 1000 mil od Tokio. Zatankowały paliwo i pozostawiając za sobą niszczyciele i zbiornikowce, wyruszyły w stronę Wyspy Hokkaido. Następnego dnia, gdy do wybrzeża było jeszcze około 500 mil, dostrzeżono japoński okręt patrolowy. Był daleko poza pasem ochrony, stworzonym przez japońskie jednostki. Krążownik Nashville natychmiast zaczął strzelać. Kolejne salwy nie trafiały w niewielki cel i dopiero po wystrzeleniu 938 pocisków kał. 150 mm japoński okręt poszedł na dno. Japończycy zdążyli jednak nadać radiogram ostrzegający przed amerykańskim zespołem. Co robić? Przerwać misję czy poderwać samoloty, mimo 900-kilometrowej odległości od Tokio? Admirał William F. Halsey, dowódca zespołu, zdecydował się na drugie rozwiązanie.
18 kwietnia o 8.00 pułkownik Doolittle usiadł za sterami pierwszego z 16 bombowców. Przed kabiną było tylko 140,1 metra wolnego pokładu. Silniki wyły pełną mocą, aż pilot zwolnił hamulce i samolot ruszył do przodu. Pułkownik wpatrywał się w białą linię na pokładzie, po której należało prowadzić przednie koło samolotu. Gdyby zboczył o kilkadziesiąt centymetrów, skrzydło mogło zawadzić o pomost okrętu. Wszyscy wstrzymali oddech widząc, jak obciążona bombami i paliwem maszyna toczy się po pokładzie. Stan był dobrze wyliczony i bombowiec Doolittle’a dojechał do końca pasa w momencie, gdy dziób lotniskowca, uniesiony przez, fale, osiągnął najwyższy punkt i zaczynał opadać, przez co działał jak katapulta. ułatwiając ciężkiej maszynie wzbicie się w powietrze. Już nad wodą samolot na moment obniżył lot, ale po chwili uniosły go silniki pracujące na maksymalnych obrotach. Doolittle wyprowadził samolot na odpowiednią wysokość i zaczął zataczać koła, oczekując na kolejne bombowce. Po godzinie i 20 minutach 16 samolotów uformowało przepisowy szyk i z prędkością 400 km/h skierowało się w stronę japońskiego wybrzeża. 13 samolotów miało zaatakować Tokio, a 3 pozostałe kierowały się do Nagoi, Kolie i Osaki.
Japończycy, zaalarmowani przez okręt patrolowy, nic śpieszyli się z postawieniem w stan pogotowia obrony powietrznej. Nie przypuszczali, że na pokładzie lotniskowca mogą znajdować się dwusilnikowe bombowce średniego zasięgu. Sądzili, iż amerykańskie okręty będą musiały znacznie zbliżyć się do wybrzeża i wyliczyli, że wrogie samoloty pojawią się nad Japonią za co najmniej 7 godzin.
Tego ranka w Tokio odbywał się próbny alarm przeciwlotniczy. Na dźwięk syren ludzie nieśpiesznie podążali do schronów. Widok kilkunastu bombowców nikogo nie zaniepokoił. Obsługi dział przeciwlotniczych podejrzewały, że dowództwo skierowało nad miasto samoloty, aby dodać ćwiczeniom autentyzmu. Doolittle prowadził samolot na wysokości 450 metrów. Wypatrywał zakładów zbrojeniowych, na które powinien zrzucić bomby.
– Zbliżamy się do celu – powiedział do bombardiera, sierżanta Freda Bracmcra, gdy dostrzegł w oddali zarys hal fabrycznych.
– Wszystko gotowe, pułkowniku – usłyszał w odpowiedzi. Po chwili na pulpicie mignęła czerwona lampka – znak, że pierwszy stukilogramowy ładunek zapalający opuścił komorę bombową. Zaraz. polem lampka zamrugała trzykrotnie, a bombowiec, pozbawiony 900-kilogramowego ciężaru, skoczył raptownie do góry.
Doolittle, zajęty naprowadzaniem samolotu na cel. nie dostrzegł, że dookoła unoszą się białe i szare dymki rozrywających się pocisków przeciwlotniczych. Japońska obrona ochłonęła z zaskoczenia.
– Wszystko w porządku, Paul? – zwrócił się do sierżanta Leonarda.
– Wszystko w porządku – odparł zapytany.
– Mijają nas o milę – zaśmiał się Doolittle, myśląc o niecelnych strzałach japońskiej artylerii przeciwlotniczej. W tym momencie pocisk rozerwał się 100 metrów przed nimi, a odłamki przebiły w wielu miejscach kadłub, nie czyniąc jednak szkody.
– Pułkowniku, myślę, że to nie była mila – skomentował sierżant Paul Leonard, ale już mniej pewnym głosem.
– No, uciekamy stąd! – Doolittle zwiększył prędkość i obniżył lot do wysokości 30 metrów.
Wszystkie bombowce przeleciały nad Japonią bez strat. Niektóre dotarły do bezpiecznych lotnisk w Chinach; jeden skierował się do Władywostoku, a załoga została internowana przez władze radzieckie (później uciekli do Iranu).
Ośmiu pilotów, którzy wpadli w Chinach w ręce Japończyków, oskarżono o zbrodnie przeciwko ludzkości. Trzech rozstrzelano.
Doolittle miał jednak szczęście. Z Chin powrócił do USA, gdzie odznaczono go Medalem Honoru.
Szkody, wyrządzone przez samoloty z Horneta, były minimalne, ogromne natomiast było psychologiczne znaczenie rajdu. Amerykanie zyskali nadzieję, że mogą w tej wojnie zwyciężyć. Marynarka japońska została skompromitowana wpuszczeniem na swe terytorium powietrzne wrogich samolotów. Co najważniejsze zaś, dowódcy japońscy uznali, że samoloty amerykańskie startowały 7. bazy Midway i postanowili uderzyć na tę wyspę, aby nie dopuścić do ponownego nalotu na Tokio. Bitwa o Midway stała się zwrotnym punktem wojny na Pacyfiku.
Generał Henry Arnold był zadowolony, gdyż po udanym nalocie na Japonię zwierzchnicy i politycy łaskawiej patrzyli na jego próby stworzenia wielkiej armady powietrznej. Trzon armii lotniczej, która mogłaby wygrać wojnę z Japonią. zaczął bowiem tworzyć trzy lata wcześniej.”
Cytowany fragment pochodzi z książki Bogusława Wołoszańskiego „Sensacje XX wieku”