Kiedy myślimy o mitach, pierwsza myśl pada na starożytnych Greków lub Rzymian. Druga wojna światowa ma jednak własną mitologię, a mity otaczające operacje „Barbarossa” i „Tajfun” oraz bitwę o Moskwę są szczególnie soczyste. W tym artykule nie ma jednak lśniących pancerzy ani salw armatnich, nie ma też spektakularnych wybuchów, jest za to matematyka, logika i coś na kształt dzisiejszego arkusza kalkulacyjnego, czyli logistyka.

Według powszechnego postrzegania operacji „Barbarossa” wyczerpane wojska niemieckie po podejściu na odległość kilkudziesięciu kilometrów od rogatek Moskwy, kiedy w niemieckich lornetkach widać było wieże kremlowskie, zostały odparte przez nadciągające dywizje syberyjskie. Owe dywizje syberyjskie zostały ściągnięte z Dalekiego Wschodu po tym, jak genialny szpieg sowiecki Richard Sorge przekazał informacje na temat japońskich planów strategicznych. Stalin doszedł wtedy do wniosku, że Japonia nie zaatakuje Związku Sowieckiego, ale sięgnie po bogate w ropę i kauczuk tereny Azji Południowo-Wschodniej.

Na dodatek klęskę Niemców spowodowała głupota naczelnego dowództwa, w tym samego Adolfa Hitlera, który w swym „geniuszu” zapomniał wyekwipować swoje dywizje w ciepłą odzież. Naturalnie takie niedopatrzenie wzięło się z błędnego przekonaniu, że inwazja rozpoczęta 22 czerwca 1941 roku potrwa jedynie kilka tygodni i skończy się przed nastaniem zimy. Tymczasem wojna na wschodzie przeciągała się, a splot tych wszystkich czynników – srogiej zimy, ściągnięcia dywizji syberyjskich, braku ekwipunku zimowego – spowodował sromotną porażkę Wehrmachtu, a sen o zawieszeniu swastyki na wieżach Kremla prysł niczym bańka mydlana.

Zawodowcy mówią o logistyce

Zacznijmy od geografii. Z Warszawy do Moskwy w linii prostej jest ponad 1100 kilometrów. Plan ataku na Związek Sowiecki zakładał, że niemieckie uderzenie ma zakończyć się po opanowaniu linii Archangielsk–Astrachań; Archangielsk leży około 1750 kilometrów od Warszawy, a Astrachań – 2100 kilometrów. Dlaczego jednak akurat Warszawa jest punktem odniesienia? Odpowiedź nasuwa się sama. Na mocy traktatu o granicach i przyjaźni między Rzeszą a Związkiem Sowieckim granica rozciągała się 150–180 km od Warszawy, która w niemieckich planach była głównym węzłem przeładunkowym dla niemieckich Grup Armii „Północ” i „Środek”.

Według planów niemieckiego sztabu w ciągu kilku tygodni Wehrmacht miał okrążyć i zniszczyć większość sowieckich armii do granicy rzek Dźwiny (560 kilometrów od Warszawy), bagien poleskich i zakola Dniepru (650 kilometrów z Warszawy do Kijowa i 1130 kilometrów do Zaporoża). W chwili osiągnięcia tych rzek Armia Czerwona miała już nie istnieć, a dalszy marsz Niemców na wschód miał być tylko formalnością. Niemieckie czołówki pancerne dotarły 10 lipca do Ługi, między Narwą i jeziorem Ilmień, a XLI Korpus Pancerny osiągnął tereny od jeziora Pejpus do Sabska nad Ługą (900 kilometrów od Warszawy). W trzy tygodnie Grupa Armii „Północ” osiągnęła połowę drogi do Archangielska! Kolejnym ważnym punktem dla Grupy Armii „Północ” był Leningrad, którego przedmieście osiągnęły 12 września oddziały 31. pułku piechoty 96. Dywizji. I teraz przyda się kolejny rzut oka na mapę. Z Sabska do dzisiejszych peryferii Sankt Petersburga jest niecałe 100 kilometrów, a do centrum – 115. Jak to możliwe, że ten śmiesznie mały dystans pokonano dopiero po dwóch miesiącach?



Od końca XIX wieku niemiecki transport wojskowy z zachodu na wschód i odwrotnie opierał się na trakcji kolejowej, zgodnie z cesarskimi planami wojennymi. Do drugiej wojny światowej zasadniczo niewiele się zmieniło. Popularny mit o motoryzacji armii Trzeciej Rzeszy można wsadzić między bajki wraz z innymi mitami, które tu omawiamy. W roku 1939 w Trzeciej Rzeszy było zaledwie 1,1 miliona samochodów osobowych i ciężarowych, co daje w przybliżeniu nieco ponad jeden samochód na 70 obywateli. Dla porównania: w analogicznym czasie samochodów w USA było jak 1:10, we Francji – 1:25, w Zjednoczonym Królestwie – 1:30. W Polsce było zaledwie 45 tysięcy pojazdów, czyli jeden pojazd przypadał na mniej więcej 886 osób.

Pamiętać należy, że dowóz paliwa ciężarówkami dla czołgów wymaga zatankowania także owych ciężarówek. W ten sposób zwiększała się konsumpcja ropy, z której deficytem Trzecia Rzesza zmagała się przez cały okres swego istnienia. Natomiast rozbudowana sieć kolejowa Niemiec miała także swoje ograniczenia. Kolej idealnie nadawała się do przewożenia towarów na średnie i duże dystanse (300–1000 kilometrów), ale ograniczeniem była sieć trakcyjna w bezpośrednim sąsiedztwie frontu i niemożność zaopatrywania nacierających wojsk. Dochodziły do tego braki w taborze kolejowym, którego nie rozbudowywano równolegle z siłami zbrojnymi. W 1939 roku w Rzeszy było mniej wagonów towarowych niż latem 1914 roku, czyli w przededniu Wielkiej Wojny.

Niemiecka lokomotywa Baureihe (Serii) 41. Zdjęcie z 1939 roku.
(Wolfgang Heegmann, Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0)

Niemieckie wojsko od marca 1935 roku rozbudowywało się wszerz – na pierwszym planie była liczba czołgów, samolotów czy karabinów – ale już nie w głąb, czyli brakowało odpowiedniego zaplecza. Schemat logistyki Wehrmachtu wyglądał następująco: prosto z fabryk koleją rozwożono materiały do składów na terenie Rzeszy, następnie znowu pociągami do stacji przeładunkowych, a później ze stacji przeładunkowych do składów przyfrontowych. Jak można się domyślić, ostatnim etapem było rozwiezienie materiałów bezpośrednio do jednostek walczących na froncie. W takim podejściu nie ma nic nadzwyczajnego, ale problem pojawiał się po stronie zarządzania tym mechanizmem, o czym będzie jeszcze mowa.

Transportem ze stacji przeładunkowych zajmował się Großtransportraum, obejmujący trzy wyspecjalizowane pułki Wehrmachtu, a ze składów przyfrontowych – jednostki Kleinkolonnenraum. Pułki Großtransportraum posiadały w 1939 roku łącznie tylko 7 tysięcy pojazdów o mikroskopijnej ładowności 19,5 tysiąca ton, które obsługiwały 102 zmobilizowane dywizje. Kiedy przewertujemy wspomnienia generała Omara Bradleya z czasów walk w Normandii, odkryjemy, że pół miliona żołnierzy alianckich (47 dywizji) zaopatrywały ciężarówki o ładowności 70 tysięcy ton. W takim wypadku nie może dziwić wygląd transportu niemieckiej dywizji piechoty z pierwszej fali mobilizacyjnej (1939 rok):

  • 4842 konie;
  • 919 pojazdów zaprzęgowych;
  • 394 samochody osobowe;
  • 615 samochodów ciężarowych;
  • 3 pojazdy opancerzone;
  • 527 rowerów.

Niemiecki żołnierz (w ubiorze zimowym) z koniem w Rosji zimą 1941 roku.
(Bundesarchiv, Bild 101I-215-0366-03A / Geller / CC-BY-SA 3.0)

Naturalnie główny nacisk kładziono na zaopatrzenie jednostek pancernych i zmotoryzowanych (kosztem piechoty), które rajdami na tyły wroga, zgodnie z teorią Blitzkriegu, miały przełamywać front i okrążać zdezorganizowanego przeciwnika. Transport dywizji piechoty w roku 1939 czy 1940 wyglądał zasadniczo tak samo jak ćwierć wieku wcześniej – opierał się na zaprzęgach konnych i transporcie pieszym. Oprócz problemów natury technicznej w Trzeciej Rzeszy powszechnie szwankował system zarządzania. Otóż dowódcą służby transportu polowego Feldtransportwesens w Oberkommando des Heeres (OKH, naczelne dowództwo wojsk lądowych) był generał Rudolf Gercke, który odpowiadał za transport między składami w Rzeszy a stacjami przeładunkowymi. Natomiast generał Eduard Wagner, kwatermistrz generalny z OKH, odpowiadał za transport z fabryk do składów w Rzeszy i ze stacji przeładunkowych do składów przyfrontowych. Tak oto stworzono totalny bałagan, w którym środek łańcucha logistyki wojsk lądowych leżał w gestii innego człowieka niż dwa jego końce. Z punktu widzenia teorii zarządzania procesem była to czysta apokalipsa. Jakby problemów było mało, osobne łańcuchy zaopatrzenia miały także Luftwaffe i Kriegsmarine.



Już w czasie wojny z Polską – od drugiej dekady września – niewydolny system zaopatrzenia zaczął szwankować wraz z oddalaniem się jednostek frontowych od składów Rzeszy, mimo że teren działań wojennych wcale nie był duży (z Królewca do Warszawy jest 280 kilometrów, z Wrocławia do Lwowa – 500 kilometrów, ze Szczecina do Warszawy – 440 kilometrów w linii prostej).

Od razu trzeba się rozprawić w tym miejscu z kolejnym mitem: że niemieckiemu wojsku wraz z postępującymi działaniami wojennymi w Polsce zaczęło brakować amunicji. Jej zużycie sięgało od 2% do 42% w zależności od rodzaju wojsk i konkretnego typu amunicji, natomiast problemem stawał się jej transport. Przeważnie fatalny stan dróg w Polsce skutkował szybkim zużyciem części w parku maszynowym, a co za tym idzie – zmniejszeniem ładowności. Z tego wynika kolejny mit, że gdyby Polska walczyła dłużej o dwa, trzy tygodnie i Francja ruszyłaby nam na pomoc, Niemcom skończyłaby się amunicja.

Zużycie amunicji podczas walk w Polsce w 1939 wynosiło:

  • 7,92 mm – 5,4%
  • 20 mm – 6,9%
  • 37 mm – 30,3%
  • 50 mm (moździerz) – 3,4%
  • 81 mm (moździerz) – 4,2%
  • 75 mm (lelG) – 7,5%
  • 75 mm (KwK) – 2,5%
  • 105 mm (k18) – 18,4%
  • 105 mm (leFH18) – 12,8%
  • 150 mm (sFH18) – 5,7%
  • 150 mm (k18) – 10,7%
  • 150 mm (sIG33) – 3,5%
  • 210 mm (Mrs18) – 1,8%
  • 240 mm (K3) – 2,5%
  • 280 mm (K5) – 3,5%

Bomby lotnicze:

  • 10 kg – 6,7%
  • 50 kg – 42,2%
  • 250 kg – 35%
  • 500 kg – 18%

Jeszcze większe problemy miał Wehrmacht w trakcie ataku na Francję i kraje Beneluksu. Problem ten wynikał z dalszego rozrostu sił Wehrmachtu, za którym nie nadążał przemysł samochodowy. Do stycznia 1940 roku Wehrmacht nie uporał się ze stratami po wojnie z Polską. Żeby zapewnić nowo powstałym jednostkom (głównie piechoty) środki transportu, zmniejszono o połowę liczebność kolumn transportowych jednostek już istniejących, zastępując ubytki, co naturalne, zaprzęgami konnymi. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że do maja 1940 roku jednostki pancerne Wehrmachtu odstawały od jednostek piechoty niczym wyścigowe Ferrari od Poloneza. Wysforowane naprzód dywizje pancerne prące w kierunku kanału La Manche miały problemy aprowizacyjne, gdyż kolumny transportowe musiały przeciskać się tymi samymi drogami, którymi w żółwim tempie szły dywizje piechoty. Ratunkiem dla Niemców były zdobyczne zapasy paliwa, które pozostawili po sobie Francuzi.

Pododdziały zmotoryzowane Wehrmachtu w pierwszych dniach operacji „Barbarossa”.
(Bundesarchiv, Bild 101I-186-0184-02A / Otto / CC-BY-SA 3.0)

Naturalnie Wehrmacht wyciągnął wnioski z wojny z Polską i stworzył wysunięte bardziej na zachód składy zaopatrzenia. Jednak problemów nie uniknięto. Właśnie dlatego „Fall Rot”, czyli atak na Francję centralną po okrążeniu wojsk alianckich w Belgii, rozpoczął się dopiero 5 czerwca 1940 roku. Trzeba w tym momencie sięgnąć po raz kolejny do atlasu (albo map Google), żeby sprawdzić, że w linii prostej od wysuniętego na zachód Akwizgranu do Paryża jest ledwie 320 kilometrów. Poza tym 20 maja generał Wagner zażądał od ministra transportu Rzeszy Juliusa Dorpmüllera przekazania na rzecz wojska kolejnych cywilnych ciężarówek z Rzeszy, co dało w sumie dodatkową ładowność na poziomie 20 tysięcy ton. Kosztowało to Niemców sporo wysiłku, ale nadal istniał problem logistyczny zaopatrzenia armii w przyszłości. Swoistym darem niebios było zdobycie we Francji jej środków transportu, które, co warto wspomnieć, 10 maja 1940 roku przewyższały liczbę ciężarówek Wehrmachtu 2,5 raza.



Ta zdobycz umożliwiła Wehrmachtowi wyposażenie ponad osiemdziesięciu dywizji piechoty w ciężarówki francuskie tuż przed wojną ze Związkiem Sowieckim. Tabory naprawcze tego sprzętu borykały się jednak z poważnym problemem. Kompletowanie części zamiennych dla różnorodnych ciężarówek jednocześnie będących na wyposażeniu jednostek (typów pojazdów wykorzystywanych przez Wehrmacht było ponad dwa tysiące, z czego wiele obcej produkcji) samo w sobie było ogromnym wyzwaniem.

Przeczytaj też: Pucz Kappa. Rewolucja, kontrrewolucja i pierwszy lot Hitlera

Ostatnie przygotowania

Wstępne plany ataku na Związek Sowiecki zaczęto opracowywać parę tygodni po tym, jak w lasku Compiègne podpisano zawieszenie broni z Francją. Rozległy teren przyszłych walk, jakość sowieckich dróg (nie licząc jedynej autostrady Mińsk–Smoleńsk–Moskwa) i większy rozstaw szyn przysparzał niemieckim planistom ogromnego bólu głowy. Naturalną przeszkodą dla obu stron były rozległe bagna poleskie. Główny atak wyprowadzony na północ napotykał nieźle rozwiniętą sieć drogową państw nadbałtyckich, ale już za Pskowem wszedłby na obszar mocno zalesiony. Znowu główny atak na tereny Ukrainy pozwalał na oskrzydlenie wojsk sowieckich na rozległych równinach, ale sieć drogowa była tam fatalna.

Ostatecznie podzielono niemieckie wojska na trzy grupy armii. Grupa Armii „Północ” miała zdobyć Leningrad, Grupa Armii „Środek” – Moskwę, a Grupa Armii „Południe” – Krym i dojść do Rostowa nad Donem, a później na Kaukaz.

Jeszcze ciepło. Niemcy pod Narwą w Estonii w sierpniu 1941 roku.
(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Przed rozpoczęciem operacji „Barbarossa” Wehrmachtowi nie udało się przygotować odpowiednich zapasów na terenie okupowanej Polski, co było dużym mankamentem w obliczu dystansu, który miały pokonać niemieckie dywizje do zimy 1941 roku – wspomniane 1700–2100 kilometrów. Zresztą zaopatrzenie planowano, opierając się na doświadczeniach kampanii francuskiej. A realia te w żaden sposób nie przystawały do rzeczywistości na wschodzie. Materiałów pędnych dla wojsk pancernych i Luftwaffe Niemcy mieli tylko na jeden do trzech miesięcy walk, co było wynikiem katastrofalnym, a korzystanie od ręki z paliw zdobycznych nie wchodziło w grę. Sowiecka benzyna była znacznie gorszej jakości niż stosowana w Luftwaffe (mniej oktanów), więc należałoby ją wpierw ulepszyć przez zastosowane na przykład benzolu.

Kolejnym problemem był brak kauczuku do opon, które na wschodnich bezdrożach zużywały się w zastraszającym tempie (stąd wstrzymanie pod koniec 1940 roku konsumpcji gumy na użytek wewnętrzny w Rzeszy). W takim wypadku, mając zaopatrzenie na dwa, trzy miesiące walk, jak można było podjąć się wyzwania zdobycia zachodniej części Związku Sowieckiego w ciągu czterech–pięciu miesięcy? A przecież zaopatrzenie armii nie mogło być prowadzone przy użyciu kolei, gdyż rozstaw szyn na wschodzie jest szerszy (rozstaw normalnotorowy wynosi 1435 milimetrów, tymczasem rozstaw w Rosji to 1520 milimetrów), a planowana przebudowa każdego kilometra linii kolejowych też była ogromnym wysiłkiem dla wojska. Planiści doszli do wniosku, że Armię Czerwoną uda się rozbić z zasięgu efektywnego transportu drogowego.

Niemieccy żołnierze i konie podążający w głąb Rosji w pierwszych tygodniach operacji „Barbarossa”.

W przededniu walk na wschodzie każdy pułk Großtransportraum posiadał ciężarówki o ładowności około 20 tysięcy ton (trzy razy więcej niż w 1939 roku), ale była to kropla w morzu potrzeb. Naturalnie po raz kolejny jednostki pancerne i zmotoryzowane miały priorytet, więc zabrano pojazdy ciężarowe dywizjom piechoty, a w zamian przydzielono dodatkowe tabory konne. Możliwości Großtransportraum szacowano na 500 kilometrów w głąb Związku Sowieckiego – transport kołowy na większe odległości byłby niezasadny ze względu na stosunek paliwa zużytego do dostarczonego. Dziennie ciężarówka miała jechać z zaopatrzeniem około 170 kilometrów po polnych drogach, czyli transport ze składów na front i z powrotem miał trwać maksymalnie sześć dni. Cała ta żonglerka zasobami transportowymi miała umożliwić Wehrmachtowi jak najszybsze osiągnięcie magicznej linii zniszczenia Armii Czerwonej Dźwina–Smoleńsk–zakole Dniepru. Po osiągnięciu tego celu kolejnym krokiem było wstrzymanie dalszych postępów na froncie, rozpoczęcie magazynowania zaopatrzenia w nowo powstałych bazach tuż przy linii frontu, a także modernizacja i naprawa sowieckich linii kolejowych przez oddziały Eisenbahntruppen. Bez tych ostatnich kolejne uderzenia na wschodzie były skazane na porażkę.



Na wschód

Niemiecki walec ruszył o świcie 22 czerwca 1941 roku, miażdżąc sowieckie wojska lądowe i lotnictwo. Straty Armii Czerwonej w pierwszych tygodniach walk były astronomiczne, a niemieckie postępy – tak imponujące, że nawet lokalne kontrataki sowieckie, najczęściej nieprzygotowane i źle przeprowadzane, nie niepokoiły Oberkommando der Wehrmacht (naczelnego dowództwa sił zbrojnych) w kwestii zdolności bojowej Armii Czerwonej. Natomiast problemy logistyczne – już tak. W lipcu do pomocy Eisenbahntruppen zaczęto wysyłać pracowników kolei z terenów Rzeszy, gdyż ogrom prac przewyższał wstępne kalkulacje. Oprócz tego generał Wagner zażądał, aby za każdą Grupą Armii posuwały się jednostki zaopatrzenia, które przygotowywałyby kolejne punkty zaopatrzenia wzdłuż istniejących linii kolejowych wraz z postępami wojsk. Naturalną rzeczą z punktu widzenia planistów było niezaprzątanie sobie głowy aprowizacją dla ewentualnych jeńców wojennych, których do końca 1941 roku pojmano ponad 3 miliony, z czego do stycznia 1942 roku zmarło (z głodu, chorób, ran) około 2 milionów.

Niemieckie ambulanse i motocykl na wiejskiej drodze, czerwiec 1941 roku.
(Bundesarchiv, Bild 101I-208-0016-18A / Gregor / CC-BY-SA 3.0)

Osiągano lokalne sukcesy, zniszczono ogromne ilości sprzętu i pojmano setki tysięcy jeńców, a jednak raporty z frontu nie napawały optymizmem. Dla przykładu generał Hermann Hoth w informacjach wysłanych do OKW 3 lipca melduje, że jego jednostki osiągnęły miasto Wierchniedźwińsk (Dryssa) nad Dźwiną (600 kilometrów od Warszawy i 430 kilometrów od Białegostoku), ale stan zdatnych do działania czołgów wynosi zaledwie 50%! Straty nie tyczyły się tylko zniszczonych pojazdów, ale przede wszystkim uszkodzonych w walce i unieruchomionych wskutek braku części zamiennych. Straty w pierwszych ośmiu dniach walk na całym froncie wynosiły 1,64%, ale na przykład wśród zabitych oficerów – więcej o ponad 40% niż w analogicznym okresie w czasie walk we Francji. Tego samego dnia generał Wagner ostrzegł OKW i szefa sztabu OKH, generała Franza Haldera, o problemach w transporcie kolejowym, mając na myśli węzeł w Szawlach, który był kluczowym punktem do zaopatrywania koleją Grupy Armii „Północ”.

Nic też dziwnego, że jakość dróg lokalnych, często tylko utwardzanych, pogarszał się z każdym dniem wskutek wzmożonego ruchu i przez warunki atmosferyczne, zwłaszcza deszcze. Dodatkową bolączką planistów było zużycie paliwa, które przez fatalną sowiecką sieć drogową wzrosło o 43% wobec zakładanych 8333 ton dziennie. Po miesiącu walk co czwarta ciężarówka była wyłączona w wyniku braku części zamiennych i strat będących skutkiem tego, że pędzące naprzód jednostki pancerne były zaopatrywane w terenie, który nie został jeszcze oczyszczony z maruderów Armii Czerwonej.

Postępy w modernizacji sowieckich linii kolejowych przez Eisenbahntruppen też nie były imponujące, gdyż nie tylko trzeba było zmienić rozstaw torów, ale także wymienić te już istniejące, gdyż sowiecka stal nie wytrzymywała takiego obciążenia jak stal niemiecka. Ponadto liczba podkładów kolejowych stosowanych w Związku Sowieckim była o 33% mniejsza niż w Rzeszy. Na domiar złego węgiel, który zdobyto w sowieckich magazynach, miał gorsze właściwości i nie mógł być użyty w paleniskach parowozów bez uprzedniej poprawy jego jakości przez wymieszanie z niemieckim węglem bądź dodawanie i tak bezcennej benzyny. Sama Grupa Armii „Północ” po dojściu na odległość 100–130 kilometrów od Leningradu wysyłała zapotrzebowanie na ponad 30 transportów kolejowych dziennie, żeby móc zacząć przygotowania do ataku na miasto, a faktycznie nigdy nie było ich więcej niż 55%.

Niemieccy żołnierze przy pociągu z transportem paliwa.
(Bundesarchiv, Bild 101I-186-0166-04A / Fremke, Heinz / CC-BY-SA 3.0)

Jakby problemów logistycznych było mało, służby transportowe miały średnio trzy godziny na rozładowanie transportu, ale w związku z rosnącymi zatorami w punktach przeładunkowych czas ten wzrósł średnio czterokrotnie, a w wyjątkowych sytuacjach dwudziestosześciokrotnie. W takim wypadku nie było mowy o zorganizowaniu rezerw na całym froncie. Opóźniony transport ledwie starczył na bieżące potrzeby. Tempo natarcia na Leningrad zatrzymało się w drugiej dekadzie lipca, a kolejne działania rozpoczęto pod koniec sierpnia. Sen o zdobyciu miasta Lenina z marszu prysł.

Na odcinku działań Grupy Armii „Południe” sytuacja z zaopatrzeniem wyglądała jeszcze gorzej. Po niespełna miesiącu walk 10 tysięcy ciężarówek Großtransportraum było albo zniszczonych, albo w naprawie. Ogrom terenu działań na południe od bagien Prypeci powodował, że uciekające na wschód jednostki Armii Czerwonej wymykały się z okrążenia lub też stawiały zacięty opór, jak na przykład pod Humaniem. Dodatkowo nienadążające za pancerniakami dywizje piechoty pokonywały ukraińskie równiny niezbyt szybkim tempem – w pyle, kurzu, skwarze. Od końca sierpnia naczelne dowództwo Wehrmachtu wiedziało o koncentracji pięciu sowieckich armii w okolicach Kijowa. Wysforowana w kierunku na Smoleńsk–Moskwę Grupa Armii „Środek” była narażona na atak na swoją prawą flankę, natomiast okazja okrążenia 700–800 tysięcy sowieckich żołnierzy poprzez zastopowanie działań na odcinku moskiewskim i skierowanie ich na południe była bardzo nęcąca. Ostatecznie Hitler wydał rozkaz oddelegowania dywizji pancernych generała Heinza Guderiana z Grupy Armii „Środek” i skierowanie ich na południe w celu okrążenia sowieckich armii pod Kijowem.



Rzeczywiście, z militarnego punktu widzenia bitwa kijowska, która zakończyła się 26 września, była miażdżącym zwycięstwem. Przy stratach niemieckich wynoszących 123 tysiące zabitych i rannych Sowieci stracili 700 tysięcy żołnierzy. Przesunięcie 2. Armii Pancernej Guderiana spowodowało jednak, iż walki o Smoleńsk przeciągnęły się i trwały aż do 5 sierpnia. Dodatkowo Korpus pancerny generała Hotha oddelegowano na północ w celu wsparcia ataku na Leningrad. Do Moskwy zostało jeszcze 370 kilometrów. Faktycznym problemem był jednak nie opór sowiecki, ale problemy logistyczne. Przykładowo 9. Armia zaopatrywana była tylko przez jednostki Großtransportraum, co oznaczało dystans 800 kilometrów do i z baz zaopatrzeniowych tylko dlatego, że linie kolejowe na tym odcinku nie były w stanie obsłużyć największej z Grup Armii. To spowodowało prawie miesięczny okres przestoju na kierunku moskiewskim. W tym czasie Sowieci wielokrotnie atakowali stojące bezczynnie jednostki niemieckie – ataki załamywały się w ogniu niemieckim, ale z każdym dniem wyczerpywano i tak szczupłe zapasy Wehrmachtu.

Przeprawa przez Dniepr, wrzesień 1941 roku.
(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Dopiero w drugiej połowie sierpnia Eisenbahntruppen oddały do użytku zaledwie 110-kilometrowy odcinek linii kolejowej z Orszy do Smoleńska. I znowu piętrzyły się problemy z zaopatrzeniem drogą kolejową, mimo że do 8 października dostosowano 16 148 kilometrów torów na wschodzie. Grupa Armii „Środek” otrzymywała dziennie zaledwie 60% niezbędnych środków na zgromadzenie zapasów i w końcu prowadzenie uderzenia na Moskwę.

Zanim jednak nastąpiła kolejna ofensywa, nastąpiło coś, czego nikt się nie spodziewał. W dniach 30 sierpnia – 8 września Front Rezerwowy generała Gieorgija Żukowa dokonał ataku na niemiecki przyczółek pod Jelnią, 80 kilometrów na południowy wschód od Smoleńska. Niemcy zostali wyparci z miasta. Było to pierwsze sowieckie zwycięstwotaktyczne w walce z Wehrmachtem. Straty sowieckie były jedenastokrotnie większe niż niemieckie, ale osiągnięto sukces i opóźniono niemiecki atak na oddaloną o 150 kilometrów od Smoleńska Wiaźmę.

Niemieckie czołgi PzKpfw III w Rostowie nad Donem, listopad 1941 roku.
(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Do 30 września linia frontu wschodniego przypominała mniej więcej linię prostą od przedmieść Leningradu przez Smoleńsk po Zaporoże i wybrzeże Morza Azowskiego. Wehrmacht zniszczył większość sił sowieckich, z którymi przyszło mu walczyć w czerwcu. Straty Niemców wynosiły ponad pół miliona zabitych i rannych, ale oprócz problemów logistycznych nie doceniono możliwości mobilizacyjnych Związku Sowieckiego. Nic tez dziwnego, że generał Halder w sierpniu zapisał w dzienniku:

Z ogólnej sytuacji coraz wyraźniej wynika, że kolos rosyjski, który przygotowywał się do wojny świadomie i z całą pasją właściwą państwom totalitarnym, nie był przez nas doceniony. To stwierdzenie odnosi się zarówno do spraw organizacyjnych, jak i gospodarczych, do komunikacji i transportu, lecz przede wszystkim do zdolności i sprawności czysto militarnej. Na początku wojny liczyliśmy się z około 200 dywizjami nieprzyjaciela. Obecnie zakładamy już 360. Te dywizje nie są pewno uzbrojone i wyposażone według naszych norm, a dowodzenie taktyczne poważnie szwankuje. Jednakże faktem jest, że istnieją. I jeśli tuzin dywizji zostanie rozbitych, Rosjanie wystawią nowy tuzin. Możliwości takie stwarza bliskość źródeł siły ludzkiej, podczas gdy my oddalamy się od swoich źródeł coraz bardziej. Tak więc nasze wojska maksymalnie rozciągnięte i nie mające żadnej głębokości są ciągle narażone na ataki nieprzyjaciela, które odnoszą częściowe sukcesy, ponieważ na ogromnych przestrzeniach musimy właściwie pozostawiać zbyt wiele luk.

Przeczytaj też: Śmigłowiec szturmowy Mi-24D/W. Latający rydwan z Afganistanu



Generał Mróz

Plany ataku na Moskwę ustalono 24 września. Naprzeciwko Grupy Armii „Środek” stały mniej liczne oddziały Armii Czerwonej, więc okrążenie Moskwy przez dywizje pancerne Hotha i Guderiana, które wróciły spod Leningradu i Kijowa oraz 4. Grupę Pancerną Ericha Hoepnera z Grupy Armii „Północ” było kwestią czasu, ale obrońcom z pomocą miała przyszła aura. Kiedy 2 października rozpoczęto operację „Tajfun”, czyli atak na Moskwę, pogoda była dobra, ale już 6 października rozpoczęła się rasputica, czyli okres intensywnych opadów deszczu (lub wiosennych roztopów), podczas którego w Rosji, Białorusi i Ukrainie drogi gruntowe stają się nieprzejezdne lub bardzo trudno przejezdne. Taka pogoda nie tylko przeszkadzała atakującym Niemcom w błyskawicznym marszu na wschód, ale także spowodowała jeszcze większe utrudnienia w zaopatrywaniu wojsk. A zima się dopiero zbliżała.

Niemiecki motocykl przegrywający walkę z rosyjskim błotem.
(Bundesarchiv, Bild 101I-276-0738-15 / Bergmann, Johannes / CC-BY-SA 3.0)

Już 29 lipca generał Halder pisał w dzienniku o przygotowaniach do zimy prowadzonych przez szefa oddziałów aprowizacyjnych, generała Osterkampa, że nie będzie problemu z zaopatrzeniem w żywność oddziałów frontowych, ponieważ istnieją stosowne zapasy. 3 sierpnia w trakcie rozmowy z generałem Wagnerem dowiedział się, że rozpoczęto zakup odzieży zimowej. W tym miejscu można pogrzebać kolejny mit – o nieprzygotowaniu do zimy. Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę, że zima w Rosji będzie i że trzeba się na nią przygotować. Wyciągali też wnioski z kampanii norweskiej i rozmawiali z fińskimi dowódcami na temat ich spostrzeżeń z wojny zimowej 1939/1940 roku. W październiku generał Wagner meldował Halderowi, że w magazynach jest już zebrana odpowiednia ilość ubrań zimowych żołnierzy dla walczących na wschodzie (80–90 dywizji), a sam Hitler w towarzystwie Wagnera oglądali 1 listopada nowy ekwipunek zimowy dla żołnierzy. Zauważmy, że wpisy o przygotowaniach do zimy Halder sporządził już pięć tygodni po rozpoczęciu „Barbarossy”, a trzynaście tygodni przed pierwszym śniegiem i mrozem.

W takim razie dlaczego przygotowany na zimę Wehrmacht marzł już od późnej jesieni 1941 roku? Odpowiedź nasuwa się sama. Zawiodła logistyka: transporty wysyłane na wschód zawierały przede wszystkim amunicję, uzupełnienia, paliwo, nowe czołgi, samoloty i ciężarówki, a nie zgromadzone w magazynach zapasy ubrań, butów, odzieży maskującej, czapek czy kożuchów.

Początkowy sukces operacji „Tajfun” był widoczny jak na dłoni. 8 października otoczono sowieckie jednostki pod Wiaźmą, która była ostatnim dużym miastem na drodze do Moskwy, a od południa Guderian zrobił to samo pod Briańskiem. Do Moskwy zostało jeszcze 220 kilometrów z Wiaźmy i 340 kilometrów z Briańska. 40% sił sowieckich zostało zlikwidowanych w ciągu dwóch tygodni walk. Rasputica dawała się Niemcom srogo we znaki. Osławiony belgijski kolaborant Léon Degrelle opisuje, jak żołnierz jego jednostki, wysłany po zupę w kanistrze, nie wrócił z nią do chałupy, gdyż utonął w błocie, przygnieciony kanką zupy na plecach. Błoto totalnie unieruchomiło Großtransportraum. W takim wypadku w drugiej połowie października nie było już mowy o Blitzkriegu, ale raczej o mozolnym spychaniu wojsk sowieckich na wschód przy jednoczesnych, samobójczych kontratakach ze strony Armii Czerwonej. 31 października wstrzymano dalsze ataki z powodu błota i braku zaopatrzenia.

Niemiecki Sd.Kfz. 250) i Sturmgeschütz III w rosyjskim śniegu.
(Bundesarchiv, Bild 101I-140-1236-01A / Plenik, Bruno / CC-BY-SA 3.0)

Był to niezbędny czas dla Sowietów na złapanie oddechu i przyszykowanie kolejnych linii obronnych. Rasputica minęła w drugiej dekadzie listopada, masy uciążliwego błota po kolana nagle zamarzły, a później przyszła zima. Trzeba pamiętać, że zima 1941/1942 roku była jedną z najsurowszych w owym czasie. Kiedy pod koniec lat trzydziestych średnia temperatura między grudniem a lutym wynosiła –7 °C, w analogicznym okresie roku 1941/1942 było to –14,5 °C, z czego w samym grudniu średnio –19,8 °C! Dla kontrastu: grudzień 1943 roku był ciepły – średnio –3,4 °C. Zamarznięte błoto umożliwiło 15 listopada przeprowadzanie dalszego pochodu na Moskwę, a ten przy ograniczonych możliwościach logistycznych możliwy był wyłącznie pod warunkiem, że do jednostek frontowych będzie spływało paliwo i amunicja, po raz kolejny, kosztem zimowego ekwipunku. Dodatkowo stany jednostek, w niektórych wypadkach nie osiągały 50% stanu wyjściowego z czerwca 1941 roku. Były to pułki i dywizje tylko na papierze. Straty uzupełniono w 55–60%, ale te ciągle rosły.



Jeszcze gorzej było w parku maszynowym. Dywizje pancerne Guderiana miały na stanach średnio 32% procent pojazdów, licząc też od czerwca 1941 roku. Niemcy jednak parli dalej, podchodząc 30 listopada do miejscowości Krasnaja Polana, oddalonej o 33 kilometry na północny zachód od Moskwy. W tym czasie Guderianowi zostało tylko 12,5% czołgów. Identycznie wyglądała sytuacja jednostek Großtransportraum, które posiadały tylko co ósmą ciężarówkę. Trzaskający mróz unieruchomił niemieckie parowozy, które, nieprzystosowane do mrozów rzędu –35 °C, zaczęły się psuć. Winna była konstrukcja parowozów, przeznaczonych na klimat Europy Zachodniej, w której przewody z wodą do kotłów montowano na zewnątrz. Przy tak ujemnej temperaturze po prostu pękały jak szkło. Ustał transport, a dramat miał się dopiero rozpocząć.

Niemieccy żołnierze kryli się po ostałych z pożogi chałupach. Prawowitych mieszkańców wyrzucali na mróz, skazując ich jednocześnie na pewną śmierć. Zjadano wszystko, co znaleziono po kątach, a najbardziej pożądaną zdobyczą były… walonki. Warunki sanitarne były katastrofalne. Pójście za potrzebą przy braku toalet kończyło się najczęściej odmrożeniami, stąd często załatwiano się w spodnie. Konie, siła pociągowa Wehrmachtu, padały, nieprzyzwyczajone do tak niskich temperatur.

Niemieckie pododdziały pancerne brnące w śniegu, grudzień 1941 roku.
(Bundesarchiv, Bild 101I-215-0354-14 / Gebauer / CC-BY-SA 3.0)

7 listopada w Moskwie zorganizowano paradę wojsk przed obliczem Stalina, które natychmiast wysłano na front. Właśnie te jednostki, zwane popularnie syberyjskimi, miały zatrzymać Hitlera. Zebranie rezerw przez Armię Czerwoną i problemy Niemców z zaopatrzeniem umożliwiły przeprowadzenie 5 grudnia skutecznego kontrataku przez Front Kaliniński, a dzień później – przez siły Frontu Zachodniego i Południowo-zachodniego. Zatrzymani na mrozie Niemcy, bez zaopatrzenia, bez uzupełnionych stanów osobowych i sprzętowych, musieli opuścić z trudem zdobyty teren i wycofać się, w zależności od sytuacji, 100–250 kilometrów na zachód. Co ciekawe, chwilowa odwilż spowodowała problemy po stronie sowieckiej, a ułatwiła Niemcom obronę, ale był to tylko pogodowy epizod. Marzenie o zdobyciu Moskwy prysły i już nigdy nie powróciły.

I tu, jako ostatni mit, należy także rozmontować oddziały„syberyjskie”. Według popularnej legendy sowiecki szpieg w Japonii, Richard Sorge, ten sam, który ostrzegał Stalina przed atakiem Trzeciej Rzeszy wiosną i latem 1941 roku, miał przekazać do Moskwy najwspanialszą informację, wręcz błogosławieństwo niebios, że Japonia dąży do wojny, jednak nie ramię w ramię z Niemcami, ale w kierunku południowoazjatyckim. Problem w tym, że nikt o zdrowych zmysłach nie będzie się opierał w tak monumentalnej kwestii na informacji tylko z jednego źródła, nieważne, jak sprawdzonego. To raz. Dwa: siły armii kwantuńskiej liczyły na całym obszarze Mandżurii 700 tysięcy żołnierzy, jednak Mandżuria to nie jest prowincja wielkości naszych dwóch województw, ale obszar dwukrotnie większy od naszego kraju. Po drugiej stronie Amuru i Ussuri, to jest granicy między Mandżukuo a Związkiem Sowieckim, stacjonowało pięć okręgów wojskowych, z czego Front Dalekowschodni i Zabajkalski OW pilnowały bezpośrednio granicy z Japończykami i miały pod bronią również 700 tysięcy ludzi. Nikt w japońskim sztabie generalnym po przegranej z lat 1938–1939 nie chciał narażać się na jeszcze jedną klęskę z ręki Sowietów, tym bardziej że gros sił japońskich w listopadzie 1941 roku zaangażowano w wyczerpujące walki w Chinach.

Moskwianki kopiące rów przeciwczołgowy na obrzeżach stolicy.
(United States Information Agency)

Co istotne, z pięciu azjatyckich okręgów wojskowych od czerwca do grudnia 1941 roku wysłano na front 28 dywizji, w tym 18 dywizji piechoty, jedną górską oraz po trzy dywizje pancerne, zmechanizowane i kawalerii. Z tych 28 dywizji aż 11 przerzucono na przełomie czerwca i lipca, a po trzy – w lipcu i wrześniu. Następnie w trakcie operacji „Tajfun”, czyli w październiku – sześć, z czego tylko jedną dywizję pancerną, a w listopadzie – pięć, z czego jedną pancerną i jedną zmechanizowaną. W grudniu, to jest w czasie sowieckiej kontrofensywy, STAWKA nie przerzuciła na zachód ani jednej dywizji „syberyjskiej”. Nawet gdyby jakimś cudem prawdą było, że tylko informacje Sorgego przekonały Stalina, byłby to najprawdopodobniej przełom sierpnia i września, a w tym czasie połowa sił wysłanych z Azji walczyła już z Niemcami. W obronie Moskwy z pozostałych dywizji wysłanych od września do listopada walczyło tylko 60%.



W tym micie jest jeszcze jeden mit: jakoby te „syberyjskie” oddziały były lepiej zaopatrzone niż reszta wojsk. Otóż nie, były identycznie zaopatrywane i wyposażane jak oddziały tworzone w innych rejonach Związku Sowieckiego. W okresie od czerwca do grudnia Związek Sowiecki zmobilizował 182 dywizje piechoty, 50 dywizji kawalerii i 8 dywizji pancernych oraz 60 brygad pancernych, nie licząc jednostek milicji, więc możliwości kadrowe w tym czasie jeszcze były. A Niemcy wówczas się tylko wykrwawiali i tracili sprzęt, bo uzupełnienia kadrowe na poziomie 60% przy sowieckiej mobilizacji były tylko namiastką. Co warto również podkreślić, mobilizacja sowiecka spowodowała, że w momencie wybuchu wojny japońsko-amerykańskiej 7 grudnia, czyli w czasie kontrataku pod Moskwą, siły Frontu Dalekowschodniego i Zabajkalski OW zwiększyły swoje stany etatowe o kolejne 300 tysięcy żołnierzy.

Tak więc kampania na wschodzie w roku 1941 to nic innego jak tryumf logistyki, ilości zapasów, rezerw materiałowych i ludzkich (możliwości mobilizacyjnych), wielkości produkcji, jakości sprzętu używanego w trudnych warunkach atmosferycznych, odporności człowieka na trudy wojny, hartu ducha, wiary w sukces oraz odrobiny szczęścia. Przypomnijmy sobie teraz los sowieckiego piechura dwa lata wcześniej, kiedy bez odpowiedniej odzieży szturmował Linię Mannerheima. Efekt był taki sam: zamrożone ciała sowieckich żołnierzy wyglądające identycznie jak niemieckie trupy pod Moskwą. W obu wypadkach zawiodła logistyka i zdrowy rozsądek, ale sowieci wyciągnęli wnioski. Szczęściarze w dywizji SS „Totenkopf”, którzy zostali wyposażeni na zimę w odpowiednie ubrania, wytrzymali okrążenie pod Diemiańskiem w 1942 roku, więc jednak można było wytrzymać rosyjską zimę, ale trzeba było mieć odpowiednie wyposażenie.

Cele planu „Barbarossa” były jednak kompletnie nierealne. Zresztą czym byłoby zdobycie Moskwy, skoro odległość do fabryk i zagłębi produkcyjnych liczy się w tysiącach kilometrów. Do Ufy mamy 1170 kilometrów, do Czelabińska – 1500 kilometrów, do Omska – 2200 kilometrów, do Nowosybirska za Uralem – 2800 kilometrów, a do Władywostoku kolejne 3700 kilometrów. Ale to już materiał na inną opowieść.

Krew woła z ziemi Adam Stankiewicz jest autorem książki Krew woła z ziemi. Holocaust w Europie 1939–1945. Książka przedstawia genezę i przebieg Zagłady, mechanizmy i metody jej realizacji w krajach Europy, realia gett i opór żydowski, a także proces w Norymberdze i ściganie zbrodniarzy wojennych.

Bibliografia

Rodric Braithwaite, Moskwa 1941. Największa bitwa II wojny światowej. Znak 2008.
Paul Carell, Operacja Barbarossa. Bellona 2008.
Allen F. Chew, Fighting the Russians in Winter: Three Case Studies. Combat Studies Institute 1981.
Martin van Creveld, Supplying War: Logistics from Wallenstein to Patton. Cambridge University Press 1977.
Heinz Guderian, Wspomnienia żołnierza. Bellona 2008.
Franz Halder, Dziennik wojenny. MON 1972.
Ian Kershaw, Hitler 1936–1945. Nemesis. Rebis 2000.
Eugeniusz Kozłowski, Polski czyn zbrojny w II wojnie światowej. Wojna obronna Polski 1939. MON 1979.
James Lucas, Ostheer. Niemiecka Armia Wschodnia 1941-1945. Arkadiusz Wingert 2004.
Leland Ness, Rikugun: Guide to Japanese Ground Forces 1937-1945. Helion & Company 2016.
Jack Radey, Charles Sharp, The Defense of Moscow 1941: The Northern Flank. Stackpole Books 2014.
Laurence Rees: Hitler i Stalin Wojna Stulecia. Prószyński i S-ka 2006.
David Stahel, Operacja „Tajfun”. Książka i Wiedza 2014.
Janusz Piekałkiewicz. Cel Paryż. Kampania 1939–1940. AWM 2008.

Narodowe Archiwum Cyfrowe