Minister obrony Tajlandii Sutin Klungsang poinformował o zawieszeniu programu pozyskania okrętów podwodnych w Chinach. Przyczyną jest niemożliwość pozyskania przez oferenta zatwierdzonych w specyfikacji niemieckich silników wysokoprężnych. By jednak nie nadszarpywać relacji z Pekinem, Bangkok chce nabyć chińską fregatę.
– Projekt okrętu podwodnego nie został porzucony, ale został odłożony na pewien czas – powiedział 20 października szef resortu obrony podczas wizyty w dowództwie marynarki wojennej. – Zostanie wznowiony, gdy kraj będzie gotowy.
Pozostaje pytanie: kiedy to nastąpi? Sprawa jest o tyle niezręczna dla obu stron, że budowa pierwszej z trzech planowanych jednostek już ruszyła i została przynajmniej częściowo opłacona.
W połowie ubiegłej dekady w Bangkoku podjęto decyzję o powrocie po kilkudziesięciu latach przerwy do eksploatacji okrętów podwodnych. Wpływ na to miał podwodny wyścig zbrojeń w Azji Południowo-Wschodniej – pozyskanie nowych jednostek tej klasy przez Indonezję, Malezję, Singapur i Wietnam, a także ogłoszenie planów utworzenia sił podwodnych przez Filipiny. Główną przeszkodą dla Tajlandii były ograniczone fundusze.
Takie podejście promowało jak najtańszą ofertę, co czyniło faworyta z Chin, chociaż nawet im nie było łatwo. Na początku roku 2017 zatwierdzono kupno pierwszego okrętu podwodnego typu S26T, czyli eksportowej wersji typu 039A. Po długich negocjacjach Chiny zaproponowały sprzedaż trzech jednostek w cenie dwóch, na co Bangkok z chęcią przystał. W samej Tajlandii projekt był od samego początku kwestionowała opozycja jako zbędny i zbyt kosztowny. Krytyka nasiliła się w trakcie pandemii, gdy wraz ze spadkiem dochodów z turystyki trzeba było zacisnąć pasa. Doprowadziło to do czasowego wstrzymania finansowania programu.
Sprawa nabrała rumieńców w lutym ubiegłego roku. Deputowany Yutthapong Charasathien z opozycyjnej wówczas partii Pheu Thai, związanej z byłym premierem Thaksinem Shinawatrą, ogłosił, że chińskiemu wykonawcy nie udało się pozyskać przewidzianych w umowie niemieckich silników wysokoprężnych MTU396.
Rewelacje deputowanego wywołały oburzenie opinii publicznej, a media postanowiły bliżej przyjrzeć się sprawie. Wynik dochodzenia ociera się o farsę. Niemiecki attaché wojskowy w Bangkoku Philipp Doert w liście opublikowanym na łamach dziennika Bangkok Post wyjaśnił, że Berlin de facto nie zabronił sprzedaży silników dla tajlandzkich okrętów. Wina leży po stronie chińskiej, która składając wniosek o zgodę na kupno diesli, nie wskazała, że są one przeznaczone dla jednostki budowanej dla Tajlandii. Rząd Niemiec uznał w związku z tym, że silniki mają trafić na chińskie okręty, a tym samym podlegają embargu na sprzedaż broni do Chin. Doert podkreślił, że strona chińska w żaden sposób nie konsultowała się z Niemcami w tej sprawie.
Sprawa była zaskakująca, bo wcześniej Berlin nie robił większych problemów z eksportem tak okrętowych, jak i czołgowych silników wysokoprężnych możliwych do wykorzystania przez siły zbrojne. Uległo to zmianie w ciągu ostatnich lat po serii publikacji w niemieckich mediach krytykujących sprzedaż do Chin urządzeń i technologii podwójnego zastosowania. Trzeba jednak pamiętać, że Pekin często dokonywał zakupów za pośrednictwem licznych firm słupów. Nie dziwi więc, że w pewnym momencie niemieckie przepisy eksportowe mimo wszystko zaostrzono.
Konieczna okazała się rewizja umowy. Chiny zaproponowały, by niemieckie silniki zastąpić chińskimi CHD620, certyfikowanymi przez MTU. Podobna sytuacja zaistniała w przypadku zamówionych przez Pakistan ośmiu jednostek typu 039B, lokalnie znanych jako typ Hangor. Związki z Pekinem okazały się na tyle silne, że Islamabad przystał na zamianę silników. Szczegóły sprawy nie są znane, ale skoro podobna sytuacja wystąpiła dwa razy, pojawia się podejrzenie, że Chińczycy działali z premedytacją, chcąc promować własne jednostki napędowe.
Chiny produkują własne okrętowe diesle, na licencji i bez. Ale podobnie jak w przypadku atomowych okrętów podwodnych, także układy napędowe jednostek konwencjonalnych oceniane są przez wywiady innych państw jako „notorycznie za głośne”. Niemałe postępy w ciągu ostatnich lat nie zmieniły ogólnego obrazu sytuacji. Doświadczenia rosyjskie z ostatnich lat dodały nowe kamyki do tego ogródka. W wyniku sankcji nałożonych po zajęciu Krymu w 2014 roku Rosja została odcięta od dostaw zachodnich silników wysokoprężnych. Rosjanie próbowali wykorzystać na niedużych jednostkach nawodnych diesle chińskiej produkcji, ale okazały się one zawodne i koniec końców droższe niż zachodnie.
Nie dziwi więc, że tajlandzka marynarka wojenna miała nawiązać kontakty z pakistańskimi podwodnikami w celu poznania opinii na temat chińskich okrętów. Jakie były rezultaty tej wymiany zdań, nie wiadomo. Jak jednak donosi Bangkok Post, w ubiegłym miesiącu były już dowódca tajlandzkiej marynarki wojennej, admirał Choengchai Chomchoengpaet, zapowiadał, że będzie rekomendował rządowi, aby wyraził zgodę na chińską propozycję.
Gabinet premiera Srettha Thavisina odmówił. Wobec tego pojawił się pomysł zawieszenia programu pozyskania okrętów podwodnych, a na osłodę dla Chin – zamówienia pełnomorskiego patrolowca klasy OPV lub fregaty ZOP. Ostatecznie zdecydowano się na tę drugą opcję. Szef rządu miał przekonać do takiej zamiany przewodniczącego Xi Jinpinga i premiera Li Qianga podczas rozmów na marginesie trzeciego Forum Pasa i Szlaku w Pekinie 17–18 października. Nadal jednak nie wiadomo, na który typ fregat oko ma Bangkok. W grę wchodzi oczywiście sprawdzony typ 054A (na zdjęciu tytułowym), jego mocno zmodyfikowana wersja 054B lub któryś z projektów eksportowych oferowanych przez chińskie stocznie.
Również ten projekt budzi w Tajlandii wątpliwości i krytykę. Oczywiście chodzi głównie, ale nie tylko, o pieniądze. Koszt pozyskania okrętów podwodnych ma wynosić 22 miliardy bahtów (2,54 miliarda złotych), z czego 13,5 miliarda (około 1,56 miliarda złotych) miałoby przypadać na pierwszy okręt. Nie jest to jednak pewne. Według nowszych źródeł 22,5 miliarda bahtów to koszt dwóch pozostałych okrętów, a prototyp może kosztować tajskiego podatnika nawet 16 miliardów bahtów. Zadeklarowany przez rząd koszt pozyskania fregaty to 17 miliardów bahtów, czyli o miliard więcej niż okrętu podwodnego.
Chociaż sprzymierzona ze Stanami Zjednoczonymi, Tajlandia jest liczącym się użytkownikiem chińskiej broni. Już pod koniec lat 80. Bangkok zamówił cztery fregaty typu 053HT, w tym roku banderę podniósł okręt desantowy-dok Chang typu 071E. Do tego można doliczyć między innymi: czołgi podstawowe VT-4, bojowe wozy piechoty VN-1 i czołgi pływające VN-16.
Zobacz też: Wojna w Ukrainie obnażyła braki Leclerca XLR