Dwudziesty drugi dzień wojny. Inwazji na pełną skalę jak nie było, tak nie ma. Jeszcze niedawno wszyscy obserwatorzy zakładali, że chodzi o pogodę. Izraelczycy jakoby czekali, aż skończy się okres zachmurzenia, tak aby móc do maksimum wykorzystać możliwości (bojowe i rozpoznawcze) lotnictwa. Ale nadszedł okres lepszej pogody i Cahal wciąż nie rozpoczął zakrojonego na dużą skalę szturmu. I wydaje się, że już nie rozpocznie. W minionych dniach obserwowaliśmy za to stopniowy wzrost skali działań bojowych.

Dziś premier Binjamin Netanjahu ogłosił, że rozszerzone działania na lądzie stanowią drugą fazę wojny z Hamasem. Wcześniej zaś minister obrony Joaw Galant zapowiedział, że eskalacja będzie trwała. Wprawdzie oficjalnie nikt w Jerozolimie nie przyznaje, że nastąpiła zmiana planów, ale wszystkie dostępne informacje na to wskazują. Cahal szykował się do zmasowanego szturmu wzdłuż połowy długości granicy, ale w ostatniej chwili zmienił podejście.



Zawdzięczamy to prawdopodobnie presji z Waszyngtonu. Jak informował wczoraj Washington Post, administracja Bidena przekonywała Izraelczyków, aby nie rozpoczynali dużej ofensywy lądowej w Strefie Gazy, ale zamiast tego postawili na precyzyjne uderzenia lotnicze i działania sił specjalnych wymierzone w szefostwo i infrastrukturę Hamasu.

Pięć źródeł (proszących o zachowanie anonimowości), na które powołuje się gazeta, twierdzi, że Biały Dom obawia się konsekwencji pełnoskalowej wojny, nie tylko humanitarnych, ale także politycznych i dyplomatycznych. Administracja Bidena sądzi, że Izrael nie osiągnie celu nadrzędnego – unicestwienia Hamasu – a spowoduje kolosalne zagrożenie tak dla prostych Gazańczyków, jak i dla ponad 200 zakładników przetrzymywanych przez Hamas. W sprawie tych ostatnich amerykańscy dyplomaci osiągają pewne postępy (a przynajmniej sami tak sądzą), a operacja stworzy podwójne zagrożenie: albo Hamas poczuje się sprowokowany i zamorduje zakładników, albo też zginą oni pod izraelskimi bombami.

Z kolei Wall Street Journal twierdzi, że owszem, to Amerykanie wymusili wstrzymanie ofensywy, ale podaje inny motyw. Chodzić ma bowiem o to, aby amerykańskie siły zbrojne miały czas przebazować systemy przeciwlotnicze i przeciwrakietowe do ochrony własnych oddziałów na Bliskim Wschodzie. O atakach na amerykańskich żołnierzy w ostatnich dniach pisaliśmy tutaj.



I rzeczywiście, wielkiej ofensywy się nie doczekaliśmy, za to dwa dni temu izraelskie pododdziały pancerne i zmechanizowane Brygady „Giwati” przeprowadziły rajd w obrębie Strefy Gazy. Szybko pojawiły się doniesienia, że to początek inwazji, ale Cahal wycofał się po zniszczeniu uprzednio rozpoznanych stanowisk obronnych hamasowców. Nie był to pierwszy taki rajd w ciągu minionych trzech tygodni, ale z pewnością największy. Według Baraka Rawida z serwisu Axios decyzję o zwiększeniu skali działań lądowych podjęto w czwartek (przedwczoraj) na posiedzeniu rządu wojennego, kiedy załamały się negocjacje w sprawie uwolnienia zakładników.

Dziś Izraelczycy przeprowadzili kolejne duże natarcie. Niektóre media nazywają je rajdem, ale tym razem żołnierze Cahalu pozostali na miejscu – po gazańskiej stronie granicy. Działania bojowe objęły też znacznie większy obszar. Izraelczycy starli się z hamasowcami pod Bajt Hanun na północy Strefy Gazy, ale także koło Chan Junus w jej południowej części, której nie objął niedawny rozkaz ewakuacji skierowany do gazańskich cywilów.

Jak informuje Jerusalem Post, żołnierze 401. Brygady Pancernej „Żelazne Gąsienice” zawiesili izraelską flagę na jednym z zajętych budynków. Tym samym flaga Państwa Żydowskiego załopotała nad Strefą Gazy najprawdopodobniej po raz pierwszy od 2005 roku.



Trzeba też podkreślić, że Strefa Gazy jest praktycznie odcięta od świata nie tylko fizycznie, ale także komunikacyjnie. Wczoraj wieczorem pojawiły się informacje wskazujące, że Gazańczycy nie mają dostępu do internetu ani nie mogą korzystać z telefonów. Według operatora telekomunikacyjnego Paltel izraelskie bombardowania zniszczyły infrastrukturę do tego stopnia, iż wszystkie możliwości połączenia Gazy ze światem zewnętrznym przestały istnieć.

Nie wiadomo, jak długo potrwają naprawy. Na przeszkodzie stoi oczywiście fizyczna izolacja Strefy Gazy, sprawiająca, że nie da się łatwo sprowadzić niezbędnych części. Jeżeli Paltel nie ma odpowiednich zapasów, przerwa w łączności może się utrzymać nawet do końca wojny. Usterka nabiera niepokojącego wymiaru w kontekście trwającego w Gazie kryzysu humanitarnego. Nawet gdyby organizacje pomocowe miały zapewniony swobodny dostęp do strefy – a nie mają – bieżąca koordynacja działań jest niemożliwa bez telefonii komórkowej.

Prezeska Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża Mirjana Spoljaric oświadczyła, że jest „wstrząśnięta niemożliwym do zaakceptowania poziomem cierpienia ludzkiego” i wezwała obie strony do deeskalacji. Podkreśliła również, że wskutek bombardowań i oblężenia w Strefie Gazy nie ma obecnie bezpiecznych miejsc dla cywilów oraz że niemożność udzielenia im wsparcia humanitarnego to „katastrofalne uchybienie, którego świat nie ma prawa akceptować”. Brak łączności sprawił między innymi, że personel WHO nie jest w stanie ewakuować szpitali.

Do tego dochodzą inne skutki wojny, na przykład brak paliwa do karetek. W Strefie jest ich trzydzieści. Spośród nich trzy zostały już unieruchomione przez pusty bak.



Już nawet Waszyngton zaczyna naciskać na Izrael, aby trochę odpuścił. Administracja Bidena chce, aby Cahal wstrzymał uderzenia lotnicze, tak aby umożliwić obcokrajowcom przekroczenie granicy z Egiptem i dać organizacjom pomocowym sposobność do zorganizowania stałego dopływu artykułów pierwszej potrzeby. Stałego, bo mikry strumyczek już płynie – osiemdziesiąt cztery ciągniki siodłowe z naczepami przez miniony tydzień. Na razie jednak wysiłki dyplomatów nie przynoszą żadnego wymiernego skutku.

Washington Post zwraca uwagę, że dużą rolę w zmianie nastawienia Bidena mogła odegrać perspektywa kampanii przed wyborami prezydenckimi. Amerykańscy muzułmanie i Amerykanie pochodzenia arabskiego zasadniczo głosują na demokratów. Teraz jednak są rozczarowani lub wręcz rozwścieczeni ściśle proizraelskim stanowiskiem prezydenta. Nawet jeśli w listopadzie przyszłego roku nie zagłosują na republikanów – ci przecież także popierają Izrael – mogą w ogóle nie pójść do urn. W niektórych stanach ta nieobecność może się okazać języczkiem u wagi.

Pojawiają się wręcz głosy – takie jak poniższy, autorstwa Eman Abdelhadi, profesorki Uniwersytetu Chicagowskiego – wskazujące, że administracja Bidena w dwa tygodnie zmarnowała dwadzieścia lat dobrej woli zyskanej wśród (amerykańskich) muzułmanów i Arabów. Jeżeli faktycznie tak jest, to jak daleko Biden się posunie, aby odzyskać te głosy?

Tymczasem Elon Musk zapowiedział dziś, że udostępni usługę satelitarną Starlink uznanym międzynarodowo organizacjom pomocowym działającym w Gazie. Pozytywnie odniósł się do tego pomysłu szef WHO Tedros Adhanom Ghebreyesus. Ale Izrael od razu zaprotestował, przekonując, że Hamas znajdzie sposób, aby wykorzystać ten gest na rzecz swojej działalności terrorystycznej. Minister komunikacji Szlomo Kari (ten sam, który w marcu z okazji święta Purim życzył strajkującym rezerwistom pójścia do diabła) zagroził zerwaniem wszelkich kontaktów biznesowych między Starlinkiem a Izraelem. Zaproponował również, aby Musk uzależnił udostępnienie Starlinka od zwolnienia zakładników przez Hamas.



Oczywiście północna granica wciąż jest niespokojna. Kiedy Netanjahu wraz z ogłoszeniem „drugiej fazy” zapowiedział, że wojna będzie długa, trudno było nie odnieść wrażenia, iż próbuje oswoić rodaków z myślą o potencjalnym otwarciu drugiego frontu. Rzecz jasna, Izrael nie będzie go otwierał, nie ma w tym żadnego interesu, a jedynie utrudniłby sobie operację w Strefie Gazy. Ale właśnie dlatego istnieje ryzyko, że Teheran pchnie Hezbollah i bojówki ściśle kontrolowane przez Pasdaranów do inwazji na północy. Dlatego też Cahal skierował część zmobilizowanych rezerwistów na północ.

Minione dni upłynęły wprawdzie w jakim takim spokoju, ale dzisiaj po raz kolejny ostrzelano pociskami rakietowymi izraelskie stanowiska przy leżącym na granicy kibucu Misgaw Am. Izraelskie lotnictwo przeprowadziło naloty odwetowe na cele Hezbollahu w Libanie. Oprócz tego bojownicy Hezbollahu próbowali dzisiaj zestrzelić izraelskiego UAV-a krążącego nad Libanem.

Manifestacje propalestyńskie na Zachodzie osiągają coraz większą skalę, a także przybierają coraz bardziej złowrogi wydźwięk. Na placu Trafalgarskim w Londynie demonstranci skandowali „nadchodzi armia Mahometa”, przywołując oazę Chajbar, gdzie w 628 roku muzułmanie stoczyli zwycięską bitwę z żydami. Wojska proroka zabiły niemal wszystkich mieszkańców oazy, a wśród garstki ocalałych znalazła się Safijja, którą Mahomet uczynił swoją dziesiątą żoną.



Największa manifestacja odbyła się dziś w Stambule; według oficjalnych danych obecnych było około 1,5 miliona ludzi. Do manifestantów przemówił prezydent Recep Tayyip Erdoğan, który stwierdził, że Izrael zachowuje się jak zbrodniarz wojenny, a Hamas… nie jest organizacją terrorystyczną. Minister spraw zagranicznych Eli Kohen w reakcji na te słowa zarządził odwołanie dyplomatów rezydujących w Ankarze z powrotem do Izraela.

Tymczasem w Tel Awiwie, pod budynkiem Migdal Matkal, w którym siedzibę ma ministerstwo obrony, zebrała się garstka Izraelczyków apelujących o przerwę w działaniach bojowych.

Aktualizacja (29 października, 03.40): Palestyńskie media informują, że telefony i internet w Strefie Gazy powoli znów zaczynają działać. Potwierdza to również obserwatorium internetu NetBlocks.

Israeli Defence Forces Spokesperson's Unit