Według informacji, które przekazał wczoraj Bloomberg, w Ukrainie są już pierwsze samoloty bojowe F-16 Fighting Falcon. W internecie zaczęły nawet krążyć zdjęcia pokazujące rzekomo Vipery na ukraińskim niebie. Bloomberg podkreśla – powołując się na źródła proszące o zachowanie anonimowości – że chodzi o stosunkowo niewielką partię. Informację tę potwierdziła również za pośrednictwem własnych źródeł agencja Associated Press.

Łącznie sojusznicy obiecali wyposażyć ukraińskie siły powietrzne w osiemdziesiąt pięć Fighting Falconów (z czego część będzie tylko rezerwuarem części zamiennych, a część pozostanie na Zachodzie w celu szkolenia kolejnych pilotów). Na początku lipca amerykański sekretarz stanu Antony Blinken oświadczył, że trwa przekazywanie Ukrainie pierwszych samolotów i że – po wielu opóźnieniach – jeszcze tego lata pojawią się one nad Ukrainą. Wkrótce potem termin (półoficjalnie) uściślono: do końca lipca.

I faktycznie, wszystko wskazuje, że ledwo, ledwo, ale jednak udało się w lipcu, chociaż na razie nie mamy potwierdzenia z ukraińskiego resortu obrony (ani z Pentagonu). Trzeba jednak dodać, że zdjęcia F-16 na ukraińskim niebie – przynajmniej te, które jako pierwsze pojawiły się na Twitterze – to najprawdopodobniej fotomontaże albo po prostu zdjęcia duńskich czy holenderskich maszyn z usuniętymi znakami rozpoznawczymi.

Dodajmy również, że według informacji The Washington Post w tym roku Ukraina otrzyma dość maszyn, aby wyposażyć jedną eskadrę. W praktyce: kilkanaście egzemplarzy. Dostawa osiemdziesięciu pięciu myśliwców to sprawa na kilka lat. Zwłaszcza, że Ukrainie wciąż brakuje pilotów. Na przykład kurs w duńskiej bazie Skrydstrup ukończy w tym roku dwudziestu lotników, ale potem – wraz z wycofaniem F-16 ze służby we Flyvevåbnet – Duńczycy zamkną ośrodek. Z nieoficjalnych doniesień można wywnioskować, że obecnie liczba wyszkolonych pilotów jest jednocyfrowa.

Kandydatów do szkolenia jest ponoć kilkudziesięciu. Niestety w ośrodkach szkoleniowych brakuje miejsc (ma temu zaradzić ośrodek w Rumunii, gdzie niedawno naukę zakończyli pierwsi rumuńscy kursanci), a sami piloci często mają problem z podstawową kwestią: nie umieją się porozumiewać w języku angielskim. Ci co bardziej ambitni na pewno uczą się mowy Faulknera (bo przecież nie Szekspira) choćby i we własnym zakresie, ale nawet wtedy pozostaje jedna niewiadoma: czy dowództwo będzie mogło sobie pozwolić na odesłanie ich na kilkumiesięczne szkolenie za granicą? Bądź co bądź trzeba balansować między dwiema racjami: inwestycją w przyszłość i zaspokajaniem bieżących potrzeb niezbędnych do przetrwania państwa.

I co teraz?

Zacznijmy od podkreślenia jednego faktu: F-16 to nie Wunderwaffe. Kilka czy kilkanaście samolotów nijak nie wpłynie na ogólny obraz wojny w Ukrainie, a nawet kilkadziesiąt może nie mieć wymiernego skutku. Niemal równo rok temu generał James Hecker, szef amerykańskich sił powietrznych w Europie i Afryce, cytowany przez The War Zone, szacował, że ukraińscy lotnicy będą mogli w pełni wykorzystać potencjał F-16 dopiero za cztery–pięć lat. Innymi słowy: około 2027 roku.

Przesiadka na F-16 to dużo więcej niż tylko zapoznanie się z nowym typem samolotu. To podróż do zupełnie nowego świata. Kilka lat temu generał dywizji Cezary Wiśniewski, jeden z pierwszych Polaków latających Viperami, w wywiadzie dla Polski Zbrojnej mówił: „F-16 to skok w nowoczesność. I choć maszyna jest łatwa w pilotażu, to na początku trudno wyko­rzys­ty­wać jej możliwości bojowe. A tego przede wszystkim dotyczy amerykańskie szkolenie. Nowością było też dla nas użycie precyzyjnych środków rażenia oraz amerykańska, inna od naszej, filozofia misji defensywnych i ofensywnych”.

Należy zakładać, iż w najbliższym czasie użycie F-16 w Ukrainie będzie ściśle defensywne. Strącanie pocisków manewrujących czy samolotów pocisków rodziny Gierań/Szahed jest stosunkowo prostym zadaniem, w sam raz, aby niedoświadczeni jeszcze piloci mogli się otrzaskać z nowymi myśliwcami. Tydzień temu w rozmowie z brytyjskim Guardianem naczel­ny dowódca sił zbrojnych Ołeksandr Syrski przyznał, że ukraińskie Vipery będą działać w odległości nie mniejszej niż 40 kilometrów od frontu, właśnie po to, aby uniknąć potyczek z rosyjskimi myśliwcami i znalezienia się na celowniku rosyjskiej obrony przeciwlotniczej.

Nie ma wątpliwości, że najeźdźcy będą starali się upolować choć jednego – a jeszcze lepiej kilka – F-16. Najlepiej z ich perspektywy byłoby zestrzelić samolot w walce powietrznej. Gdyby Su-35S zrąbał Fighting Falcona, mainstreamowa kremlowska propaganda trąbiłaby o tym przez wiele tygodni, a trolle miałyby pożywkę na dziesięć lat, jak nie dłużej.

Jeśli jednak nie będzie okazji, żeby zestrzelić amerykańskie samoloty, to trzeba będzie zapolować na nie na ziemi. Jak bardzo realne jest to zagrożenie, przekonaliśmy się miesiąc temu, kiedy Moskale pochwalili się atakiem na bazę lotniczą w Myrhorodzie za pomocą pocisku balistycznego systemu Iskander. Jakiś czas później wyszło na jaw, że w doniesieniach o zniszczeniu pięciu Su-27 było sporo przesady, ale faktem pozostaje, że do takiego ataku doszło. W innych okolicznościach jego skutki mogły być wyjątkowo bolesne.

Sposób użycia F-16 przez Ukrainę zależy też w dużej mierze od tego, jakie uzbrojenie zapewnią sojusznicy. Najważniejszym i najpotrzebniejszym efektorem wydaje się w tym momencie AIM-120 AMRAAM. Doświadczenia Saudów w wojnie z Ruchem Huti dowodzą, iż pociski tego typu to najlepsza broń do zwalczania stosunkowo niewielkich dronów. Poza tym Ukraina ma już doświadczenie z AMRAAM-ami, których używa w systemie przeciwlotniczym NASAMS. Ten sam system używa także pocisków AIM-9 Sidewinder, więc i one pojawią się zapewne na ukraińskich F-16.

Skuteczność F-16 w zwalczaniu celów powietrznych powinna wzrosnąć, kiedy ukraińskie siły powietrzne wprowadzą do służby obiecane przez Szwecję samoloty wczesnego ostrzegania i kontroli przestrzeni powietrznej ASC 890 (które zresztą również będą pierwszorzędnym celem dla Rosjan).

Prędzej czy później Ukraińcy będą musieli skierować F-16 do atakowania celów naziemnych. Stanie się to zapewne najwcześniej za parę miesięcy, chyba że nastąpi kryzys na froncie i ZSU będą musiały rzucić wszystko, co mają, do łatania dziur. Przypuszczamy, że w pierwszej kolejności F-16 będą nosicielami pocisków anty­radio­loka­cyj­nych AGM-88 HARM. Podwieszone pod samolotami radzieckiej proweniencji, HARM-y, owszem, działają, ale nie mogą wykorzystywać pełni swoich możliwości. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja przy spa­ro­wa­niu z F-16. Myśliwce te mogą nawet przenosić wyspecjalizowany zasobnik AN/ASQ-213 HTS (HARM targeting system) przeznaczony właśnie do wykrywania i wskazywania celów pociskom.

Technicy uzbrojenia w bazie Davis-Monthan przygotowują się do uzbrojenia F-16 w bomby GBU-38. Za jakiś czas podobne sceny będą się rozgrywały w Ukrainie.
(US Air National Guard / Master Sgt. Andrew J. Moseley)

Do tego dochodzi oczywiście cały wachlarz mniej specjalistycznego uzbrojenia, zwłaszcza bomby kierowane JDAM i GBU-53/B Small Diameter Bomb, których jednak nie da się użyć spoza strefy przyfrontowej. Być może Amerykanie zgodzą się na przekazanie pocisków kierowanych AGM-65 Maverick, ale ich zasięg również jest za mały, aby odpalać je spoza granicy 40 kilometrów. Oprócz tego F-16 mogą być wyposażone w cele pozorowane ADM-160B MALD (Miniature Air-Launched Decoy), które używane są w Ukrainie do ułatwiania pociskom manewrującym przedarcia się do celu.

Dopóki F-16 mają działać w dużej odległości od frontu, szczególnie wartościowym darem byłyby bomby szybujące AGM-154 Joint Stand-Off Weapon (JSOW), mogące razić cele w odległości nawet 130 kilometrów od miejsca zrzutu (zależnie od prędkości i wysokości lotu nosiciela). Byłaby to wymarzona broń do niszczenia stanowisk dowodzenia czy stanowisk obrony przeciwlotniczej.

Gerard van der Schaaf, Creative Commons Attribution 2.0 Generic