Chęć pozyskania okrętów podwodnych o napędzie atomowym a faktyczne wejście w ich posiadanie to dwie różne sprawy. Australia przekonuje się o tym na własnej skórze. W przestrzeni publicznej krążą różne pomysły na ugryzienie tego problemu, żaden nie napawa jednak optymizmem. A przynajmniej nie w zakresie terminów realizacji ambitnego projektu. Co interesujące, koncepcja pozyskania atomowych okrętów podwodnych cieszy się dużym poparciem opinii publicznej.
Kiedy we wrześniu ubiegłego roku ogłoszono partnerstwo AUKUS, a w jego ramach wprowadzenie do służby w Royal Australian Navy atomowych okrętów podwodnych, ówczesny konserwatywny rząd w Canberze wskazywał, że pierwsza jednostka podniesie banderę między rokiem 2038 a 2040. Obecny laburzystowski minister obrony Richard Marles mówi już o połowie lat 40. jako bardziej prawdopodobnym terminie.
Wprawdzie były szef resortu obrony, a obecnie przewodniczący konserwatystów Peter Dutton twierdził, że planował do roku 2030 pozyskać dwa okręty typu Virginia, jednak nie przedstawił, jak ten proces miałby wyglądać. Trudno wyobrazić sobie, aby w obliczu zmniejszającej się liczby okrętów podwodnych US Navy przekazała sojusznikowi jednostki ze swoich zasobów. W rok 2028 liczba SSN-ów pod banderą US Navy ma spaść do czterdziestu sześciu. Stan pięćdziesięciu jednostek ma zostać odzyskany dopiero w roku 2032.
Nadal też nie ma pewności, ile wielozadaniowych jednostek będzie liczyć amerykańska flota podwodna w dalszej przyszłości. Koncepcje dla połowy stulecia wahają się między sześćdziesięcioma a siedemdziesięcioma dwoma okrętami. Z racji obłożenia trudno oczekiwać, by amerykańskie stocznie były w stanie zrealizować dodatkowy kontrakt w sprzyjającym Australii terminie. Do tego w najbliższych latach priorytet otrzymają nie wielozadaniowe Virginie, ale nosiciele pocisków balistycznych typu Columbia.
To nie koniec wyzwań, bowiem Australia uparcie obstaje przy pomyśle budowy atomowych okrętów podwodnych we własnych stoczniach i uzyskaniu w tym zakresie „suwerenności”, czyli jak najdalej idącej samodzielności. Oznacza to budowanie odpowiednich zdolności praktycznie od zera, a to dopiero początek. Po zbudowaniu jednostek trzeba stworzyć całe zaplecze logistyczne i techniczne umożliwiające ich aktywną eksploatację. Także tutaj RAN wkracza na zupełnie obce sobie terytoria.
Infrastruktura lądowa to jedno, a obsługa okrętów to drugie. Marcus Hellyer i Andrew Nicholls z think tanku ASPI zwracają uwagę, że jednostki typu Collins wymagają tylko jednego oficera z kwalifikacjami inżynierskimi. Dla porównania: na Virginiach wszystkich piętnastu oficerów musi mieć kwalifikacje inżynierskie. Oznacza to daleko posunięte zmiany w szkoleniu i rekrutacji, a także wprowadzenie nowych regulacji w zakresie bezpieczeństwa i procedur operacyjnych. Wszystko to wymaga czasu i pieniędzy.
Według ocen ASPI utrzymanie floty ośmiu atomowych okrętów podwodnych może kosztować więcej niż budowa dwunastu Barracud. Ten drugi projekt z czasem spuchł do blisko 90 miliardów dolarów australijskich, razem z utrzymaniem w eksploatacji sześciu Collinsów. Krótko mówiąc, niezależnie od terminu wejścia do służby pierwszej jednostki Australii najprawdopodobniej nie będzie stać na samodzielną budowę, a następnie eksploatację atomowych okrętów podwodnych.
Co robić w takiej sytuacji? Helleyer i Nichols sugerują kilka rozwiązań. W celu zdobycia doświadczeń w eksploatacji jednostek z napędem nuklearnym i przeszkolenia załóg wartą rozważenia opcją może być obsadzenie jednej lub dwóch amerykańskich jednostek australijskimi załogami. Nie chodzi tutaj o dzierżawę jednostek, taką jak w przypadku Indii, które dzierżawią od Rosji okręt podwodny Nierpa projektu 971I (noszący w indyjskiej marynarce wojennej nazwę Chakra). Amerykańskie jednostki cały czas pozostawałyby pod banderą US Navy.
Pozwoliłoby to rozwiązać problem zdobycia doświadczenia w eksploatacji takich jednostek, co jednak ze stroną stoczniowo-logistyczną? Rozwiązaniem może okazać się AUKUS. Helleyer i Nichols proponują włączenie australijskich stoczni w łańcuchy dostaw stoczni amerykańskich. Stany Zjednoczone dążą o zwiększania zdolności swojego przemysłu stoczniowego, czego wyrazem jest kontrowersyjna ustawa SHIPYARD Act (Supplying Help to Infrastructure in Ports, Yards and America’s Repair Docks – Zapewnienie pomocy infrastrukturze w portach, stoczniach i dokach remontowych Ameryki – co zwija się w skrótowiec znaczący: „stocznia”), przewidująca wpompowanie w branżę 25 miliardów dolarów. Z tej kwoty 21 miliardów ma przypaść stoczniom marynarki wojennej, reszta – stoczniom prywatnym.
W grę może wchodzić też reaktywacja jednej stoczni marynarki wojennej. W związku z koncentracją na Chinach i Pacyfiku jako optymalny wybór wskazywana jest Mare Island Naval Shipyard w północnej Kalifornii, zamknięta w 1996 roku.
W takiej sytuacji współpraca z australijskimi stoczniami może być atrakcyjną opcją. Wzorem byłby program Joint Strike Fighter. Australia produkuje elementy Lightninga II, a ponadto jest regionalnym centrum serwisowym samolotów tego typu. Amerykańskie stocznie nie mają odpowiednich mocy przerobowych nie tylko w budowie okrętów, ale także w ich remontowaniu. Wprawdzie US Navy opiera się serwisowaniu swoich jednostek w zagranicznych stoczniach, jednak narastająca konieczność skrócenia czasu, przez jaki okręty są wyłączone z eksploatacji, może zmusić ją do zmiany stanowiska.
Opinia publiczna
Wiele aspektów pozyskania przez Australię atomowych okrętów podwodnych jest jeszcze palcem na wodzie pisane. Zaskoczeniem jest natomiast duże poparcie dla projektu wśród opinii publicznej, od lat negatywnie nastawionej do broni jądrowej. Wiosną sondaż na ten temat na reprezentatywnej grupie 2 tysięcy osób przeprowadził think tank Lowy Institute. Większość respondentów – 63% – opowiada się przeciw pozyskaniu przez Australię broni jądrowej, za jest 36% (z takim kontrowersyjnym pomysłem wystąpił kilka lat temu Hugh White z Australian National University w Canberze). W przypadku atomowych okrętów podwodnych sytuacja jest odwrotna. Aż 70% badanych popiera pomysł, przeciw jest raptem 28%.
Nie jest to koniec zaskakujących wyników sondażu. Jako największe zagrożenie dla żywotnych interesów Australii 68% respondentów wskazało Rosję. Chiny znalazły się na drugim miejscu i to pomimo bardzo napiętych relacji z Australią w ostatnich latach. Wskazało na nie 65% badanych. Na kolejnych miejscach znalazły się amerykańsko-chińska wojna o Tajwan i zmiany klimatu, wskazane odpowiednio przez 64% i 62% badanych. Wyraźnie widać zmianę nastrojów australijskiej opinii publicznej. w poprzednim badaniu Lowy Institute, przeprowadzonym w roku 2017, na Rosję i Chiny jako największe zagrożenia wskazało odpowiednio 32% i 36% respondentów.
Równie ciekawe wyniki dało pytanie to, które państwa można traktować jako najbardziej odpowiedzialnych aktorów międzynarodowych. Pierwsze dwa miejsca zajęły Wielka Brytania i Japonia. Ufa im po 87% badanych. Mimo napięć związanych z projektem jednostek typu Barracuda na trzecim miejscu znalazła się Francja – 82%. Czwarte miejsce zajęły Stany Zjednoczone, w ich odpowiedzialność wierzy 65% badanych. Co nie dziwi, Chiny i Rosja znalazły się na szarym końcu. Wskazało je odpowiednio 12% i 5% respondentów.
Zobacz też: USS Gerald R. Ford zaliczył próby odporności na eksplozje