Amerykański Departament Obrony ogłosił 31 sierpnia kontrakt na budowę kolejnej partii latających cystern KC-46A Pegasus. W ramach umowy wartej łącznie 3,1 miliarda dolarów Boeing wyprodukuje piętnaście maszyn dla US Air Force (partia ta nosi numer 8 i ma być ukończona do 30 listopada 2025 roku) oraz cztery dla wojsk lotniczych Izraela (do 31 grudnia 2026 roku). Te ostatnie będą kosztowały 927 milionów dolarów, a koszt zostanie pokryty z corocznego pakietu amerykańskiej pomocy wojskowej.
Izrael stanie się drugim użytkownikiem eksportowym Pegasusów – po Japonii, która odebrała pierwszy egzemplarz w listopadzie ubiegłego roku, a drugi w lutym tego roku. Japończycy docelowo otrzymają cztery latające cysterny, tymczasem Izrael chciałby ich mieć łącznie osiem i na tyle otrzymał zgodę Departamentu Stanu.
W Chel ha-Awir osiem KC-46A pozwoli na systematyczne wycofywanie ze służby siedmiu Boeingów KC-707 i zastąpienie przynajmniej w części zadań używanych do tankowania w locie czterech samolotów transportowych Lockheed Martin C‑130H. Pierwszy KC-707 trafił do Izraela w 1973 roku, zaś C‑130H – trzy lata później. Przestarzałe platformy wymagają dużego zaangażowania środków w remonty i wymianę zużytych części.
Zamówienie KC-46A przez Izrael może jednak mieć doniosłe skutki. Jak pisaliśmy już w ubiegłym roku, bez tych samolotów Izrael nie da rady przeprowadzić skutecznego uderzenia lotniczego na irańskie instalacje jądrowe, odległe o ponad 1500 kilometrów. Dlatego też minister obrony Beni Ganc podczas wizyty w Waszyngtonie apelował o przyspieszenie dostaw, ale w związku z opóźnieniami, z którymi zmaga się Boeing (musiał nawet płacić Departamentowi Obrony kary umowne), i koniecznością zaspokojenia rodzimego zapotrzebowania nic podobnego nie mogło wchodzić w grę.
Przedpotopowe Boeingi 707 nie dają już gwarancji nieawaryjności, a bez ich udziału izraelskie samoloty byłyby skazane na międzylądowanie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich albo Arabii Saudyjskiej, co teoretycznie dałoby się załatwić, ale wiązałoby się z innymi problemami natury i technicznej, i dyplomatycznej.
Izraelskie starania o pozyskanie amerykańskiego uzbrojenia do użycia w ataku na Iran sięgają co najmniej 2008 roku. Ówczesny premier Ehud Olmert w rozmowach z George’em Bushem starał się o sprzedaż bomb do niszczenia celów umocnionych (mogło chodzić o bomby GBU-57/B Massive Ordnance Penetrator, które akurat wchodziły w końcową fazę prób) i bombowców strategicznych B-2A Spirit, a także o wypożyczenie dziesięciu latających cystern – nieustalonego typu, najpewniej KC-135R Stratotankerów. Zwolennikiem transakcji był wiceprezydent Dick Cheney. Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale właśnie podczas tych rozmów Amerykanie dali zielone światło do cyberataku na Natanz za pomocą wirusa Stuxnet.
Pozostaje jeszcze pytanie, czy Izrael ma czym zniszczyć ośrodek w Natanzie. Nie jest to wprawdzie jedyna placówka działająca w ramach irańskiego programu jądrowego, ale najważniejsza i najlepiej zabezpieczona. Podobnie istotny jest podziemny ośrodek nuklearny w Fordo w pobliżu miasta Kom, który rzekomo miał być broniony przez baterię systemu S-300. Bez wyeliminowania Natanzu i Fordo, gdzie łącznie ma się znajdować około 53 tysięcy wirówek, wszelkie inne sukcesy ewentualnej operacji będą nic niewarte.
W informacjach o zastosowanej w Fordo technice umacniania stopów jest sporo przesady, ale nie należy mieć wątpliwości, że jest twardym orzechem do zgryzienia. Massive Ordnance Penetrator jest zdolna do przebicia się przez ośmiometrową warstwę zbrojonego betonu o wytrzymałości na ściskanie rzędu 69 megapaskali, 60 metrów klasycznego betonu zbrojonego lub 40 metrów skały o średniej twardości. Według większości analityków bomba GBU-57/B nie będzie mieć problemów z obróceniem obiektu w perzynę, ale Izrael nie ma ani bomb tego typu, ani środków ich przenoszenia. Dysponuje jedynie starszymi bombami GBU-28 o wagomiarze 2270 kilogramów, które mogą być zrzucane z F-15I.
W analizie opublikowanej jedenaście lat temu w magazynie Tablet Austin Long z Columbia University szacował, że penetracja Fordo wymagałaby użycia dwudziestu pięciu F-15I i siedemdziesięciu pięciu bomb (w tym dwudziestu pięciu GBU-28), które metr po metrze kolejnymi eksplozjami drążyłyby dziurę w stropie tak długo, aż dokopałyby się do pomieszczenia z wirówkami. Problem w tym, że „długo” oznacza w tym wypadku naprawdę długo: bomby trzeba by zrzucać w co najmniej półminutowych odstępach, co przekłada się na minimum czterdzieści minut bombardowania, a w praktyce zapewne około godziny.
Taka operacja wymagałaby jednocześnie chirurgicznej precyzji i zdolności do długotrwałego przebywania w nieprzyjacielskiej przestrzeni powietrznej. Możliwość uzupełniania paliwa w locie staje się wówczas tylko jednym z szeregu problemów. I to nawet nie największym, gdyż zużycie paliwa jest przynajmniej przewidywalne i o ile nie nastąpi awaria, można je obliczyć zawczasu z dużą dokładnością. Reakcja irańskiej obrony powietrznej może zaś przybrać różne postaci.
Zobacz też: British Army jeszcze bardziej okrojona, za to lekko zamerykanizowana