Trzydziesty dziewiąty dzień wojny. Jak dotąd pod względem taktycznym operacja „Żelazne Miecze” to niekwestionowany sukces. Pododdziały lądowe Cahalu przecięły Strefę Gazy i odcięły jej północną część od wybrzeża Morza Śródziemnego. Obecnie przesuwają się w głąb tkanki miejskiej Gazy i stoją u progu jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większości głównych ośrodków dowodzenia Hamasu. W toku operacji Cahal stracił 46 poległych, co jak na operację o takiej skali, toczoną w środowisku zurbanizowanym i na jego obrzeżach, jest zdumiewająco dobrym wynikiem. Oczywiście to marne pocieszenie dla krewnych i przyjaciół owych 46 żołnierzy, ale docenią go z pewnością krewni i przyjaciele tysięcy innych, którzy wyjdą z tego cało.

Izraelczycy informują, że żołnierze dwóch brygad zajęli kilka budynków rządowych w mieście Gaza, między innymi parlament i komendę główną policji, a także budynki należące do Hamasu. Zajęto także budynek wydziału inżynieryjnego tamtejszego uniwersytetu; według Izraelczyków wydział był w istocie ośrodkiem rozwoju i produkcji pocisków rakietowych i innych rodzajów uzbrojenia, a w jego obrębie znajduje się nawet niewielki poligon. Izraelski minister obrony Joaw Galant oświadczył, że Hamas utracił kontrolę nad Gazą.



Trzeba pamiętać, że hamasowcy obiecywali Izraelczykom krwawą łaźnię w Strefie Gazy i solidnie się przygotowali do jej urządzenia. Mieli do dyspozycji nie tylko budynki, które z natury rzeczy doskonale się nadają do urządzania pułapek, ale też gęstą sieć tuneli. Wydaje się jednak, iż nie docenili potencjału izraelskiego lotnictwa albo też nie docenili determinacji przeciwnika, gotowego zrzucać bomby na każdy, nawet marginalnie istotny cel, byle tylko ograniczyć straty w ludziach.

Szkopuł w tym, że dla Hamasu najatrakcyjniejszą lokalizacją dla punktów dowodzenia, składów amunicji czy ukrytych wyrzutni pocisków rakietowych (a także wejść do tuneli) od zawsze są szpitale, szkoły i meczety. I tak tragedia, która ominęła rodziny izraelskich żołnierzy, spada w dużo większej skali na barki Gazańczyków.

Według danych hamasowskiego ministerstwa zdrowia w Strefie Gazy zginęło dotąd 11 180 osób, w tym 4609 dzieci, a także ponad 100 pracowników ONZ. A najbardziej krwawy rozdział tej wojny być może jest dopiero przed nami. Żołnierze Cahalu stoją bowiem u progu szpitala Dar asz-Szifa (dom leczenia) – największej placówki medycznej w Strefie Gazy, a zarazem kompleksu kryjącego w podziemiach jeden z punktów dowodzenia Hamasu. Izraelskie służby wywiadowcze twierdzą wręcz, że właśnie tu znajduje się kwatera główna organizacji.



Walki objęły też teren szpitala Al-Kuds, który w praktyce już od kilku dni musi funkcjonować bez zasilania. Według służby prasowej Cahalu żołnierze 188. Brygady Pancernej „Barak” zostali ostrzelani z broni automatycznej i granatników przeciwpancernych przez terrorystów ukrywających się pomiędzy cywilami przy wejściu do szpitala. Udało im się uszkodzić jeden czołg. Izraelczycy twierdzą, że w tym starciu zabili 21 terrorystów. Wymiana ognia zmusiła do zawrócenia konwój ewakuacyjny Czerwonego Półksiężyca zmierzający do szpitala Al-Kuds z Chan Junus. W szpitalu wciąż znajduje się około 30 pacjentów i pracowników.

Sytuacja w Chan Junus nie jest zresztą dużo lepsza. Czerwony Półksiężyc informuje, że wczoraj przestał działać jedyny duży generator w tamtejszym szpitalu Al-Amal, w którym przebywa obecnie 90 pacjentów. Personel jest skazany na używanie małego generatora, który jest w stanie zapewnić energię tylko na oddziale położniczym i dla operacji ratujących życie. Ale paliwa wystarczy tylko na 24 godziny.

Szefostwa placówek utrzymują, że na ich terenie nie przebywają żadni terroryści. Ale cóż innego mogą powiedzieć? Jeśli kłamią, to nawet jeśli chcieliby powiedzieć prawdę – hamasowcy im nie pozwolą.

Izraelczycy informują, że chcieli przekazać szpitalowi Dar asz-Szifa kanistry zawierające łącznie 300 litrów paliwa do napędzania agregatów prądotwórczych, ale hamasowski wiceminister zdrowia nie pozwolił ordynatorowi na przyjęcie daru. Dziś podjęto próbę (jeszcze nie wiemy, czy udaną) dostarczenia 37 inkubatorów na tamtejszą porodówkę – jedyny wyspecjalizowany oddział zajmujący się wcześniakami w całej Strefie Gazy. Rzecznik Cahalu kontradmirał Daniel Hagari podkreślił, że nie ma mowy oblężeniu szpitala i że wojsko stara się zapewnić bezpieczną ewakuację pacjentów.



Tyle że Hagari powiedział to w niedzielę, a dziś jest wtorek i wszystko wskazuje, że położenie, w którym znalazł się szpital, trudno określić inaczej niż stan oblężenia. Nawet jeśli Izraelczycy tego nie chcieli, nie bardzo mogli tego uniknąć, bo przecież Hamas nie odda ważnego węzła swojej sieci zupełnie bez walki. Ba, skoro właśnie szpital jest barierą między Izraelczykami a ich celem, Hamas tym bardziej się nie podda.

O ile bowiem na szczeblu taktycznym czy operacyjnym Izrael odnosi niekwestionowany sukces, o tyle na niwie strategicznej jego położenie jest coraz bardziej niekorzystne. Zatrważający bilans wojny – jeśli oficjalne dane są prawidłowe, zginął co dwusetny obywatel Strefy Gazy – sprawił, że nawet bliscy sojusznicy Izraela starają się ściągnąć cugle Bibiemu i jego generałom.

Prezydent Joe Biden kilkakrotnie dawał publicznie do zrozumienia, że Waszyngton oczekuje od Izraela przestrzegania międzynarodowego prawa humanitarnego. Wczoraj powiedział, że szpitale w Gazie muszą być chronione.

Dla Waszyngtonu istnienie państwa Izrael i sojusz z nim stanowią rację stanu. Uznaje ją mainstream demokratów i praktycznie całość republikanów. Ale z obrzeży Partii Demokratycznej działa coraz silniejszy ruch oporu przeciwko dawaniu Izraelowi czeku in blanco na ofiary śmiertelne w Gazie. Jak już pisaliśmy, Amerykanie pochodzenia arabskiego odegrali niemałą rolę w zwycięstwie Bidena nad Trumpem. Wojna w Gazie budzi jednak wściekłość, która może sprawić, że za rok ci sami wyborcy zostaną w domach, to zaś może przeważyć szale na korzyść Trumpa (bo to on niemal na pewno otrzyma nominację).



Na domiar złego także inni sojusznicy USA na Bliskim Wschodzie mają już dość. Jak informuje CNN, ambasada USA w Omanie wysłała do Waszyngtonu komunikat, w którym bije na alarm: dla arabskiej opinii publicznej wsparcie Amerykanów dla Izraela jest równe ich współodpowiedzialności za izraelskie zbrodnie wojenne, nieważne, czy prawdziwe czy wymyślone. Dyplomaci przewidują, że Stanom grozi utrata poparcia Arabów na całe pokolenie. Podobna depesza nadeszła z Egiptu. Tamtejsza ambasada zwraca uwagę, że nawet w mediach państwowych Biden oskarżany jest o okrucieństwo i brak troski o życie Palestyńczyków.

Oczywiście Hamasowi wszystko to jest na rękę. Nie wiemy, czy szefowie organizacji naprawdę sądzili, że będą w stanie pokonać Izrael w otwartej walce. Wiemy jednak (ostatnio pisał o tym Washington Post), że mieli nadzieję przedrzeć się jeszcze dalej w głąb Izraela. Dowodzi tego ich wyposażenie – mapy sięgające aż Zachodniego Brzegu czy duże zapasy żywności. Tak też analizowali sytuację eksperci z krajów trzecich. Hamas musiał rozumieć, że atak na taką skalę spotka się z jeszcze potężniejszym odwetem.

Jeżeli nie był na tyle naiwny, aby spodziewać się zwycięstwa na polu walki, jedyną inną opcją byłoby zwycięstwo na arenie międzynarodowej. W tym celu Hamas potrzebuje kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset, tysięcy ofiar śmiertelnych w Strefie Gazy, które następnie będzie mógł pokazać światu i – przy wsparciu państw arabskich – erodować wsparcie Zachodu dla Izraela. Jesteśmy właśnie świadkami tego procesu. Dlatego też terroryści kryjący się po szpitalach będą walczyć do ostatniej kropli krwi. Swojej albo pacjentów.

Dlatego też wezwania do zawieszenia broni są tak bardzo kłopotliwe, nawet jeśli biorą się z troski o życie Palestyńczyków. Izrael nie wstrzyma wojny sam z siebie, nie uczyni tego pod presją sąsiadów. Wymusić zawieszenie broni może tylko Waszyngton, jedyny sojusznik, z którym Izrael naprawdę się liczy. Waszyngton zaś chwyci Bibiego za gardło jedynie pod presją polityczną z własnego kraju. Ale jeśli to nastąpi, metoda działania Hamasu stanie się normą dla wszystkich innych organizacji terrorystycznych na najbliższe dziesięciolecia. Rozlokować się wśród cywilów (konkretnie tych, za którymi dana organizacja nominalnie się ujmuje), używać ich jako żywych tarcz i sprowokować możliwie najwięcej ofiar śmiertelnych, aby w ten sposób zagwarantować własne przetrwanie na fali globalnego oburzenia. A cywile? A kto by się tam nimi przejmował…



Rośnie napięcie na Zachodnim Brzegu. Coraz częściej dochodzi do przypadków wymiany ognia między Izraelczykami i Palestyńczykami oraz napaści organizowanych przez żydowskich osadników. Dziś rano Cahal zniszczył pomnik Jasira Arafata przy wejściu do obozu dla uchodźców w Tulkarmie. Według Reutersa w tej okolicy, w wymianie ognia podczas próby aresztowania bojowników, zginęło dzisiaj siedmiu Palestyńczyków, z czego trzej w ataku UCAV‑a.

Sytuacja na granicy z Libanem jest coraz bardziej niepewna. Hezbollah nie włącza się do walki na pełną skalę, ale coraz częściej dochodzi do „niewielkich incydentów”: bojownicy odpalają pociski w kierunku Izraela, ten zaś odpowiada ogniem. Dziś izraelskie samoloty bojowe zaatakowały kilka obiektów należących do Hezbollahu, a czołg ostrzelał grupę bojowników, która próbowała odpalić w jego stronę pocisk przeciwpancerny. W niedzielę pocisk rakietowy odpalony przez Hezbollah zabił pracownika Chewrat ha-Haszmal – głównego dostawcy energii elektrycznej w kraju.

Słychać coraz więcej głosów mówiących, że nie da się uniknąć wojny w Libanie. Według izraelskich mediów takie przekonanie rośnie nawet w sztabie Cahalu. Minister Galant wystosował ostrzeżenie pod adresem Hezbollahu: „Co robimy w Gazie, możemy zrobić także w Bejrucie”. Obecnie izraelskie lotnictwo działa coraz intensywniej nad południowym Libanem, ale nie zapuszcza się dalej na północ. Jeśli doszłoby do pełnoskalowej konfrontacji zbrojnej, nie ma wątpliwości, że bomby spadłyby na Bejrut.

Barak Rawid pisze w serwisie Axios, że kilka dni temu amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin w rozmowie z Galantem wyraził zaniepokojenie udziałem Izraela w zwiększaniu napięć na północnej granicy. Biały Dom obawia się, że Izrael – a przynajmniej prawicowa ekstrema w rządzie Bibiego – może chcieć sprowokować pełnoskalową wojnę z Hazbollahem, tak aby wciągnąć w nią Amerykanów i potencjalnie inne kraje. Dałoby to też pretekst do rozprawy z Iranem.

Aktualizacja (23.50): Na waszyngtońskim National Mall odbyła się duża manifestacja solidarności z Izraelem i sprzeciwu wobec antysemityzmu. W ciągu siedmiu tygodni Liga przeciw Zniesławieniom odnotowała czterokrotny wzrost liczby występków – nękania, wandalizmu i napaści – których celem stali się Żydzi.

Organizatorzy marszu spodziewali się blisko 100 tysięcy uczestników. Według wstępnych szacunków mogło ich być nawet 300 tysięcy, co oznacza, że byłaby to największa manifestacja poparcia dla Izraela w historii Stanów Zjednoczonych. Do demonstrantów przemówił (oczywiście z Jerozolimy) prezydent Izraela Jicchak Herzog.

IDF Spokesperson's Unit, Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported