Dokładnie sześćdziesiąt lat temu opodal Goldsboro w stanie Karolina Północna rozbił się samolot bombowy B-52G Stratofortress. Samo w sobie nie było to niezwykłe. W 1961 roku amerykańskie siły powietrzne straciły w różnych wypadkach sześć bombowców tego typu, rok wcześniej – cztery. Ale z dostępnych źródeł wynika, że owego feralnego 24 stycznia na wschodnim wybrzeżu USA mogło dojść do nuklearnej apokalipsy.
B-52G o numerze 58-0187, z załogą dowodzoną przez majora Waltera Tullocha, wystartował 23 stycznia po południu z bazy Seymour Johnson na patrol alarmowy z dwiema bombami termojądrowymi Mk 39. Dowództwo Lotnictwa Strategicznego zabezpieczało się w ten sposób przed atakiem ze strony Związku Radzieckiego: pewna liczba uzbrojonych bombowców przebywała w powietrzu, tak aby nawet w razie zniszczenia wszystkich baz lotniczych w zaskakującym ataku zachować potencjał do (choćby ograniczonego) uderzenia odwetowego.
Każdy taki patrol trwał kilkanaście godzin i wymagał kilku tankowań w powietrzu. 58-0187 miał krążyć wzdłuż wschodniego wybrzeża USA, czekając na sygnał, aby wziąć kurs na Związek Radziecki. Podczas drugiego tankowania, nocą, po około dziesięciu godzinach w powietrzu, nastąpił wyciek paliwa ze zbiornika w prawym skrzydle. Po krótkiej rozmowie z kontrolerem w Seymour Johnson Tulloch: zrzucić nadmiar paliwa do oceanu i lądować awaryjnie w bazie macierzystej.
Usterka instalacji paliwowej okazała się jednak poważniejsza, niż zakładano. Zbiornik w lewym skrzydle nie dał się opróżnić. Pół godziny po północy 24 stycznia nieprawidłowe wyważenie sprawiło, że bombowiec lecący już na wysokości zaledwie 3 tysięcy metrów – z wysuniętymi klapami i podwoziem – wpadł w korkociąg i zaczął się rozpadać. Tulloch nakazał opuścić samolot.
W nie do końca wyjaśniony sposób w rozpadającym się płatowcu uruchomiony został mechanizm zwalniający bomby. Według najpowszechniejszej narracji bomby zareagowały tak, jakby nastąpił zrzut w warunkach bojowych. Otworzył się spadochron spowalniający opadanie. Zamknął się obwód połączony z czujnikiem barometrycznym mający wywołać wybuch nadziemny. Materiał piezoelektryczny stanowiący zapalnik na potrzeby wybuchu na powierzchni ziemi odkształcił się, co wysłało sygnał do detonatora.
Bomby jednak nie wybuchły. Jedna zawisła na drzewie, ze spadochronem wplątanym w gałęzie, druga (której spadochron zawiódł) uderzyła w ziemię z prędkością bliską prędkości dźwięku i zagrzebała się w kawałkach tak głęboko w miękkiej, wilgotnej glebie, że wyciągnięcie wielu jej części, w tym komponentu termonuklearnego, uznano za nieopłacalne. USAF doszedł do wniosku, że taniej będzie kupić ziemię wokół miejsca upadku, monitorować poziom promieniowania i pozwolić, aby uran i pluton tkwiły nieniepokojone na głębokości pięćdziesięciu metrów.
Autorzy, którzy przekonują, że świat uniknął apokalipsy o mały włos, podkreślają, że eksplozji zapobiegł jedynie przełącznik w kabinie bombowca, który w momencie zrzutu bomby ustawiony był na pozycję „zabezpieczone”. Pozostałe dwa ustawienia pozwalałby wybrać eksplozję w powietrzu (na wysokości około 4 tysięcy metrów) lub na ziemi. Teoretycznie powinno to być wystarczające zabezpieczenie – w końcu załoga nie miała powodu zmieniać tego ustawienia, dopóki nie nadszedł rozkaz ataku.
Instalacja przełącznika była jednak niezbyt solidna, żeby nie powiedzieć: prowizoryczna. Od dawna istniały obawy, że drobne zwarcie wystarczy, aby bomba „pomyślała”, że przestawiono przełącznik. W bezwładnym, rozpadającym się samolocie łatwo mogłoby dojść do takiego zwarcia. Ba, rok później doszło do właśnie takiego wypadku w samolocie B-47 Stratojet. Tam wszakże zwarcie było jedyną usterką, do której doszło, a nie jedyną, do której nie doszło.
Gdyby jedna z bomb, które spadły opodal Goldsboro, detonowała, sama eksplozja o mocy 4 megaton zabiłaby kilkanaście tysięcy ludzi w północnokarolińskich wsiach i w północnych dzielnicach Goldsboro. Wiatr zniósłby jednak radioaktywne chmury w stronę Waszyngtonu (gdzie dopiero co rozpoczął urzędowanie prezydent John F. Kennedy), Filadelfii i Nowego Jorku. Tu liczba ofiar na przestrzeni kolejnych kilkudziesięciu lat zależałaby głównie od sprawnej redakcji władz federalnych, a przede wszystkim od ewakuacji miast.
W katastrofie zginęło trzech lotników: bombardier major Eugene Shelton, instruktor walki elektronicznej major Eugene Richards i strzelec starszy sierżant Francis Barnish. Przeżyli: pilot major Walter Tulloch, drugi pilot kapitan Richard Hardin, nawigator Paul Brown, trzeci pilot porucznik Adam Mattocks i – choć odniósł poważne obrażenia – oficer walki elektronicznej porucznik William Wilson.
Trzeba jednak podkreślić, że o ile wiele źródeł zgadza się, iż istniało realne niebezpieczeństwo eksplozji termojądrowej, o tyle istnieją rozbieżności, jak niewiele brakowało do tragedii i czy w ogóle mogło do niej dojść. Eric Schlosser, autor ciekawej, ale nazbyt sensacyjnej książki Command and Control (wydanie polskie: Poza kontrolą), twierdzi, że brakowało niewiele – tylko ten jeden przełącznik. Z kolei Michael Maggelet i James Oskins dowodzą, że niebezpieczeństwo było praktycznie zerowe.
Maggelet i Oskins – którzy napisali książkę Broken Arrow poświęconą wypadkom z bronią atomową (mają też blog: nuclearweaponsaccidents.blogspot.com) – podkreślają, że uzbrojenie bomby wymaga energii elektrycznej wprost z instalacji elektrycznej samolotu – potrzebne jest określone napięcie i natężenie, którego nie da się uzyskać z prostego zwarcia w przełączniku uzbrajającym. Procedura wykonywana przez pilota i bombardiera liczyła łącznie dziewiętnaście kroków. Warto podkreślić, że ze względu na fizyczne rozdzielenie obu stanowisk nie mógł tych kroków wykonać jeden człowiek.
Mimo że bomba, która zagrzebała się w ziemi, miała przełącznik gotowości w pozycji „gotowa”, w rzeczywistości gotowa do eksplozji nie była. W ramach procedury uzbrajania funkcjonowały jeszcze co najmniej dwa przełączniki (MC-732 Trajectory Arm i MC-788 Rotary Safing), które można było uruchomić jedynie z użyciem instalacji elektrycznej samolotu, ponieważ baterie w samej bombie nie były w stanie uzyskać odpowiedniego napięcia. Bez „pozwolenia” tych przełączników bomba Mk 39 nie mogła detonować. Jedyne zagrożenie dla Goldsboro wynikało z możliwości skażenia radioaktywnego, gdyby uran i pluton wydostały się na zewnątrz po dezintegracji bomby.
W bombie, która zawisła na drzewie, wszystkie trzy przełączniki (MC-732, MC-788 i MC-772 Ready/Safe) były w ustawieniu uniemożliwiającym detonację.
Zobacz też: Chiński dron podwodny złowiony w Indonezji
(aviation-safety.net, nuclearweaponsaccidents.blogspot.com)