W Stanach Zjednoczonych trwają manifestacje wywołane tragiczną śmiercią Afroamerykanina George’a Floyda, uduszonego przez (byłego już) policjanta Dereka Chauvina. Większość protestów odbywa się w pokojowej atmosferze, ale dochodzi też do grabieży, wandalizmów i aktów przemocy wobec osób postronnych, a także do prowokacji mających zdyskredytować stronę przeciwną. Oliwy do ognia dolewa prezydent Donald Trump, grożący użyciem wojska, strzelaniem do manifestantów i organizujący photo opy z Biblią.
Jako pierwszy, 2 czerwca, list otwarty w sprawie postępowania Trumpa opublikował admirał Michael Mullen, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów w latach 2007–2011. W czasach służby wojskowej Mullen słynął z nieprzebierania w słowach i najwyraźniej ta cecha wcale w nim nie osłabła.
„Z obrzydzeniem patrzyłem wczoraj, jak personel bezpieczeństwa, w tym członkowie Gwardii Narodowej, siłą i brutalnie toruje drogę przez Skwer Lafayette’a, aby umożliwić wizytę prezydenta pod kościołem świętego Jana”, pisze Mullen. „Dotąd niechętnie wypowiadałem się na tematy związane z przywództwem prezydenta Trumpa, ale znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym. Wydarzenia minionych tygodni sprawiają, że nie można zachowywać milczenia”.
Dalej Mullen podkreśla, że Trump okazał pogardę wobec obowiązującego w USA prawa do pokojowych protestów (taki bowiem charakter miała manifestacja w Waszyngtonie) i napompował balonik nieprzyjaznych Stanom Zjednoczonym przywódców innych krajów, cieszących się ze wszystkich kłopotów Ameryki. Podkreśla też znaczenie walki z brutalnością policji i niesprawiedliwością oraz prawa do pokojowych zgromadzeń.
Najważniejsza część listu dotyka kwestii użycia sił zbrojnych (w tym Gwardii Narodowej) do stłumienia zamieszek:
„Stany Zjednoczone mają długą i, prawdę mówiąc, czasem trudną historię użycia sił zbrojnych w celu egzekwowania praw krajowych. Dziś kwestią nie jest to, czy takie uprawnienia istnieją, ale czy zostaną mądrze zastosowane. Zachowuję ufność w profesjonalizm mężczyzn i kobiet w mundurach. Będą służyć umiejętnie i ze współczuciem. Wykonają zgodne z prawem rozkazy. Mniej mam jednak ufności w rozsądek rozkazów, które otrzymają od obecnego głównodowodzącego. Nie jestem też przekonany, że sytuacja na naszych ulicach – choć zła – doszła do poziomu, który uzasadniałby opieranie się w dużej mierze na wojsku. Z całą pewnością nie przekroczyliśmy granicy, za którą dopuszczalne byłoby odwołanie się do przepisów Ustawy o insurekcji”.
„Co więcej, głęboko się obawiam, że członkowie sił zbrojnych wykonujący rozkazy zostaną wykorzystani do celów politycznych. Nawet w samym środku tej jatki musimy starać się widzieć amerykańskie miasta jako nasze domy i nasze osiedla. To nie są «pola bitwy», na których trzeba «dominować», i nigdy nie mogą się tym stać”.
Admirał Mullen odwołuje się tu do kontrowersyjnych wypowiedzi Trumpa, prokuratora generalnego Williama Barra i sekretarza obrony Marka Espera, którzy tymi właśnie słowami określali sytuację w amerykańskich miastach i środki zaradcze, które należy przedsięwziąć. Mullen kończy list słowami:
„Zbyt wiele decyzji politycznych, wewnętrznych i międzynarodowych, uległo militaryzacji. Zbyt wiele misji wojska uległo upolitycznieniu. To nie czas na popisy. To czas na przywództwo”.
List Mullena odbił się w Stanach głośnym echem. To drugi admirał US Navy, który tak jadowicie skrytykował obecnego prezydenta. Wcześniej podobne stanowisko zajął admirał William H. McRaven, były dowódca United States Special Operations Command, który już dwa lata temu pisał: „ośmieszył Pan nas w oczach naszych dzieci, upokorzył na arenie światowej i – co najgorsze – podzielił nasz naród. Jeśli choć przez chwilę myślał Pan, że taktyką rodem z ery McCarthy’ego uciszy głosy krytyki – głęboko się Pan myli”.
Ale jeśli Trump myślał, że na liście Mullena skończy się krytyka ze strony generałów i admirałów, głęboko się mylił. Wczoraj jeszcze radykalniej potępił go bowiem człowiek, który w siłach zbrojnych Stanów Zjednoczonych jest powszechnie szanowany, a w Korpusie Piechoty Morskiej – wręcz ubóstwiany.
Były sekretarz obrony James Mattis (na zdjęciu tytułowym) wprost oznajmił, że oglądał niedawne wydarzenia w gniewie i osłupieniu.
„Nie możemy pozwolić, aby niewielka liczba ludzi łamiących prawo odwróciła naszą uwagę”, pisze Mattis. „Manifestacje definiowane są przez dziesiątki tysięcy ludzi sumienia, którzy żądają, abyśmy przestrzegali naszych wartości – naszych wartości jako ludzie i jako naród. Kiedy wstępowałem do wojska około pięćdziesięciu lat temu, przysięgałem bronić Konstytucji. Nie wyobrażałem sobie nawet, że żołnierze składający tę samą przysięgę otrzymają rozkaz pogwałcenia praw konstytucyjnych swoich wpółobywateli, a już zwłaszcza nie po to, aby umożliwić dziwaczną sesję zdjęciową w wykonaniu wybranego głównodowodzącego z dowódcami sił zbrojnych u boku”.

Mattis (pierwszy z prawej) i Mullen (drugi z prawej) oraz wiceprezydent Joe Biden i sekretarz obrony Robert Gates w 2010 roku.
(Master Sgt. Jerry Morrison, US Air Force)
Mattis również piętnuje słowa Espera i spółki:
„Musimy odrzucić myślenie o naszych miastach jako o «polu bitwy», na którym nasze wojsko ma «dominować». Powinniśmy używać wojska w kraju jedynie, kiedy zostaniemy poproszeni, w bardzo rzadkich sytuacjach, przez gubernatorów. Militaryzowanie naszej reakcji, jak widzieliśmy w Waszyngtonie, rodzi konflikt – fałszywy konflikt – między wojskiem a społeczeństwem cywilnym. Burzy fundament moralny zapewniający więź zaufania między mężczyznami i kobietami w mundurze, a społeczeństwem, które mają bronić i którego są częścią”.
Przypomniawszy znaczenie jedności, odwołując się aż do czwartego prezydenta Jamesa Madisona, Mattis zadaje najmocniejszy cios:
„Donald Trump to pierwszy prezydent za mojego życia, który nie próbuje jednoczyć Amerykanów. Nawet nie próbuje udawać, że to robi. Próbuje nasz podzielić. Widzimy teraz skutki trzyletnich starań. Widzimy skutki trzech lat bez dojrzałego przywództwa. Możemy się zjednoczyć bez niego, czerpiąc z sił przyrodzonych naszemu społeczeństwu. Minione dni pokazały, że nie będzie to łatwe, ale jesteśmy to winni naszym współobywatelom, poprzednim pokoleniom przelewającym krew w obronie tej obietnicy i naszym dzieciom”.
„Wiemy, że jesteśmy lepsi niż nadużycie władzy, do którego doszło na Skwerze Lafayette’a. Musimy odrzucić i pociągnąć do odpowiedzialności tych, którzy robią pośmiewisko z naszej Konstytucji”, apeluje Mattis pod koniec listu.
Krytyka ze strony Mattisa najwyraźniej zapiekła Trumpa do żywego, gdyż odnosząc się do niej (tradycyjnie) na Twitterze, przyznał się, że ma coś wspólnego ze swoim arcywrogiem Barackiem Obamą: obaj jakoby zdymisjonowali Mattisa ze stanowiska. To nie do końca prawda: Mattis sam podał się do dymisji, a Trump jedynie przyspieszył moment odejścia sekretarza obrony ze stanowiska.
Probably the only thing Barack Obama & I have in common is that we both had the honor of firing Jim Mattis, the world’s most overrated General. I asked for his letter of resignation, & felt great about it. His nickname was “Chaos”, which I didn’t like, & changed to “Mad Dog”…
— Donald J. Trump (@realDonaldTrump) June 4, 2020
Na zakończenie wypada jeszcze dodać, że Trump kłamie, twierdząc, iż to on nadał Mattisowi przezwisko „Mad Dog”. Mattisa nazywano w ten sposób już kilkanaście lat temu.
Zobacz też: Wagnerowcy w Mozambiku – taniocha, klęska i kontakty z doradcą Trumpa
(washingtonpost.com, theatlantic.com)