Jak donosi Agencja Reutera, niektóre linie lotnicze w Stanach Zjednoczonych, aby sprostać rosnącemu zapotrzebowaniu na załogi maszyn komunikacyjnych, szczególnie starają się pozyskiwać byłych pilotów śmigłowców amerykańskich wojsk lądowych. Transakcje takie są zwykle obopólnie korzystne.
Piloci Apache’ów (na zdjęciu), Black Hawków i Chinooków – mimo iż nie raz latali pod wrogim ostrzałem i wykonywali bardzo złożone zadania – po wejściu do symulatora, a potem prawdziwej kabiny samolotu pasażerskiego, są ponoć skromni i pracowici. W porównaniu z cywilnymi adeptami lotnictwa byli wojskowi rzekomo także lepiej lądują i zachowują większą świadomość sytuacyjną podczas lotu.
W zamian za przejście ze służby w US Army do sektora prywatnego nowi pracodawcy oferują im już na starcie wynagrodzenie rzędu 54–60 tysięcy dolarów rocznie plus bonusy. Gdy po kilku latach pierwszy oficer staje się kapitanem i przechodzi z regionalnych linii lotniczych do jednego z największych amerykańskich przewoźników, jego (lub jej) pobory mogą sięgnąć nawet 300 tysięcy dolarów rocznie.
Regionalne linie lotnicze gotowe są też, by pokryć kwotę do 50 tysięcy dolarów za przeszkolenie pilota wojskowego do lotów na samolotach komunikacyjnych. Nawet, jeżeli kurs taki kosztuje dwukrotnie więcej, przy prognozowanym przez Boeinga na najbliższe dwadzieścia lat braku na rynku pracy 790 tysięcy pilotów cywilnych jego ukończenie daje potem przeszkolonemu prawie nieograniczone możliwości.
Wedle obowiązujących przepisów amerykańskiej agencji lotnictwa cywilnego (FAA) kurs „od zera” na pilota samolotu pasażerskiego zajmuje 1500 godzin, zaś uzyskanie licencji może ciągnąć się latami. Na linie lotnicze działa więc jak magnes to, że w przypadku byłego pilota lotnictwa US Army wystarcza 750 godzin kursu, a po trzech miesiącach szkolenia praktycznego może on rozpocząć pracę.
Zobacz też: Dlaczego z Luftwaffe odchodzą piloci?
(reuters.com)