Stwierdzenie, że „Wołyń” Wojtka Smarzowskiego to film dobry lub znakomity, to wyświechtany truizm. Kresowa fabuła to dzieło przełomowe, na które czekaliśmy długie ćwierćwiecze. Reżyser oddaje hołd Wołyniakom „zamordowanym dwa razy. Raz siekierami i drugi raz zapomnieniem”. Po 1989 roku historycy wydali kilkadziesiąt książek na ten temat, ale mass-media i twórcy filmowi, teatralni czy telewizyjni pozostawali niezainteresowani tymi losami. Toteż szerokim kręgom społeczeństwa umykała tragiczna karta losów polskich.
Mikrohistoria została oparta na wątkach zbioru opowiadań „Nienawiść” Stanisława Srokowskiego. Smarzowski zrezygnował z tego tytułu na rzecz nazwy krainy, w której rozgrywała bezprzykładna rzeź, porównywalna jedynie z tym, co ustasze zgotowali Serbom, oraz z czetnickimi i komunistycznymi odwetami na terytorium Niepodległego Państwa Chorwackiego. Bohaterami są polscy i ukraińscy mieszkańcy wioski na Wołyniu. Początek to wspaniała uczta weselna – jeszcze sprzed wojennego szaleństwa. Zarzuty, że skopiowana z „Łowcy jeleni”, pasują jak pięść do nosa – natomiast reżyserowi udało się dzięki temu znakomicie skontrastować opowieść. Zaczął od radości i miłości – przy czym niemal na początku przecięcie warkocza siekierą zwiastuje ich użycie na Polakach – a dotarł do prymitywnych masakr.
Film uczciwie pokazuje i wspomina butę polskiej władzy, nieszanującej miejscowych Ukraińców i Żydów. Wywyższanie się było symbolem polskiej administracji na wschodzie, choć zwalczał je wojewoda Józewski, odpowiadając za „eksperyment wołyński”. To zresztą paradoks, że do największych zbrodni doszło tam, gdzie Ukraińcom żyło się lepiej niż w Galicji Wschodniej. Doza ludobójczego danse macabre „Banderów i Ukraińców” została uzupełniona sceną wspominającą odwet polskiej samoobrony na ukraińskiej rodzinie.
Preludium najkrwawszych scen było niepotwierdzone źródłowo święcenie wideł i siekier przez prawosławnego popa – co nie dziwi, bo uczestnikom trudno byłoby się przyznać do zbrodni (jedynymi do tej pory odważnymi okazali się premani ze „Sceny zbrodni” Joshui Oppenheimera). W kadrach znalazło się miejsce miejsce dla aktywistów jeszcze zjednoczonego OUN, jak ukraińskich policjantów z Schutzmannschaften czy partyzantów UPA, wykonujących zbrodnicze rozkazy zgodne z duchem nacjonalizmu integralnego. Pokazano i sowiecką partyzantkę – a na Wołyniu szczególnie były aktywne grupy dywersyjne NKWD/NKGB, które prowokowały do mordów Ukraińców i Niemców. Widoczna jest też nieliczna polska samoobrona, podobnie jak scena pokazująca zaciąg Polaków do Schutzmannschaften po ukraińskiej dezercji. Niemcy w zasadzie należą do protagonistów, mimo pokazanego ich zaangażowania w zbrodnie.
Bo zarówno narodowym socjalistom, jak i komunistom odpowiadała formuła „divide et impera”. Ale „Wołyń” już zapisał się w kanonie polskiej X Muzy – za podjęcie tematu przez reżysera i zrobienie go uczciwie, bez zbędnego patosu. Kłaniać się nisko trzeba Piotrowi Sobocińskiemu juniorowi za szwenki z ręki i nocne ujęcia oraz popisowe ujęcie w planie totalnym w finale, a także Mikołajowi Trzasce za zjawiskową muzykę. Smarzowski najlepszy jest i basta!
Postscriptum
Na szczęście błędy w „Wołyniu” są praktycznie niezauważalne dla laików. Pierwszym nieznacznym błędem było użycie samochodu GAZ-67B w scenach deportacji Polaków w 1940 roku – gdzie pasowałby GAZ-A z lat 1932–1936, GAZ-M1 produkowany od 1935 roku lub GAZ-61 z 1939 roku. Drugim są żołnierze w kamuflażach niemieckich (po patce kołnierzowej migającej chwilę widać, że to Wehrmacht), którzy ratują Polkę – co nie mogło się zdarzyć, ponieważ tego typu formacja walczyła wówczas na froncie wschodnim pod Kurskiem. Oczywiście dowództwo mogło wysłać na Wołyń żołnierzy do przeszkolenia podczas typowego „bandenbekämpfung” przykładowo przeciw rajdowi sowieckiej partyzantki Kowpaka, choć z nimi walczyły oddziały niemieckiej zmotoryzowanej Schutpolizei/Gendarmerie lub wschodni Schutzmannschaft, a nie „byczki” wyglądające na grenadierów pancernych. Ale czepiać mogą się jedynie zawistnicy Smarzowskiego.
Dla przypomnienia Czytelnikom: n i e b y ł o mordów SS-Galizien podczas „rzezi wołyńskiej” i „rzezi galicyjskiej” (za Sokalem). Jednostka nazywała się SS-Freiwilligen-Division Galizien (X 1943 – VI 1944), 14. Galizische SS-Freiwilligen-Division (VI 1944 – XI 1944), 14. Waffen-Grenadier-Division der SS (ukrainische Nr. 1), (XI 1944 – IV 1945), 1. Ukrainische Division der Ukrainischen National-Armee (IV – V 1945). Ukraińcy w SS-Freiwilligen-Division Galizien szkolili się przez cały czas w SS-Truppenübungsplatz Heidelager (Dębica), a część w SS-Truppenübungsplatz Neuhammer (Świętoszów). Mordowali Ukraincy z SS-Kampfgruppe Beyersdorff, ktorzy uczestniczyli w rajdzie Bandebekämpfung po Lubelszczyźnie – ale to było w kwietniu 1944 przed Hutą Pieniacką, a rajd wykonał Galizisches SS Freiwilligen Regiment 4 (Polizei) w mundurach policyjnych.