Tytuł zniechęca. „Anglicy na pokładzie”? Banał. Coś jak „Lekarze w szpitalu” albo „Himalaiści w górach”. Jednak za okładką z najprostszym możliwym tytułem kryje się bite pięćset stron jednej z najlepszych powieści, które przeczytałem w tym roku.

Powieść rozgrywa się w różnych miejscach, w różnym czasie, a narratorów mamy aż dwudziestu jeden, ale wszystkie wątki i losy postaci zazębiają się we właściwym, czyli finałowym, momencie. Główną osią narracji jest dowodzona przez pastora Geoffreya Wilsona wyprawa na Tasmanię. To właśnie na tej położonej na południe od Australii wyspie ma się znajdować, jego zdaniem, rajski ogród. Skład ekspedycji tworzą dość przypadkowe osoby, statek prowadzą przemytnicy, a miejsce docelowe okazuje się pełne byłych skazańców i kolonii karnych, gdzie rozgrywają się ostatnie akordy istnienia rdzennych ludów wyspy. Ta wyprawa nie może się udać…

Pechowy kapitan, lekarz-rasista, Aborygen próbujący (często w zabawny sposób) zrozumieć kulturę białych ludzi, niezbyt rozgarnięty duchowny przekonany, że wie, gdzie znajduje się biblijny Eden – bohaterami zaludniającymi karty powieści można by obdzielić kilka innych fabuł. Angielski pisarz zdecydował się stworzyć pod tym względem powieść totalną. Siłą rzeczy jest to książka bez głównego bohatera. Moim ulubionym z miejsca stał się wspomniany Aborygen o imieniu Peevay. Pewnie trochę dlatego, że jego lud dotyka hekatomba unicestwienia, matka go nie kocha, ukochana… (dobrze, już dobrze, gryzę się w język), a ja zazwyczaj – jak w tenisie – kibicuję słabszym. Chętnie przeczytałbym książkę tylko o Peevayu. Panie Kneale: poproszę…

Równie totalnie do tłumaczenia powieści podeszło gdańskie wydawnictwo Wiatr od Morza, które postanowiło, że opowieści dwudziestu jeden bohaterów przełoży… dwudziestu jeden tłumaczy. Co ciekawe, zgodził się na to też Autor. Nie wiem, czy zrobił to z ciekawości, bo raczej owoców pracy polskich tłumaczy nie pozna (chyba że językiem Mickiewicza włada równie biegle co rodzimym), ale z pewnością pomysł wydawcy jest ciekawy i prekursorski.

Oczywiście nie znam na tyle dotychczasowych translatorskich doświadczeń całej dwudziestojednoosobowej grupy, aby oświadczyć, że w przekładach przygód każdego bohatera powieści ewidentnie widać indywidualny rys pracy danego tłumacza. Zapewniam natomiast, że stanęli oni na wysokości zadania w tym sensie, że dziewiętnastowieczny pastor mówi jak dziewiętnastowieczny pastor, tasmański Aborygen jak Aborygen, a kłusownik jak kłusownik.

Zima już prawie za rogiem, więc jeśli ktoś szuka powieści, której mógłby poświęcić długie wieczory, to z pełną odpowiedzialnością polecam „Anglików na pokładzie”. Warto przebrnąć przez ponad pięćset stron, choćby po to, aby dowiedzieć się, w jaki przewrotny sposób los potraktuje wspomnianego lekarza-rasistę, doktora Thomasa Pottera. Warto, naprawdę warto!

Matthew Kneale – Anglicy na pokładzie Przekład zbiorowy. Wiatr od Morza, 2014. Stron: 528. ISBN: 9788393665365

Matthew Kneale – „Anglicy na pokładzie”. Przekład zbiorowy. Wiatr od Morza, 2014. Stron: 528. ISBN: 9788393665365