Podniosłem osłonę hełmu i ogarnąłem wzrokiem miejsce akcji, próbując ocenić czekające mnie zadanie: dwie bomby, największe, jakie widziano w południowym Iraku od czasu, kiedy koalicja obaliła reżim Saddama Husajna ponad dwa i pół roku wcześniej. Mój cel był jasny: rozbroić je. To była nie lada gratka – chwila, o której marzyłem i z myślą o której się szkoliłem, odkąd przed siedmiu laty wstąpiłem do wojska.

Było jednak coś jeszcze, czego dawniej przez wiele lat nie umiałem sobie wyobrazić: strach. Przytłaczające, obrzydliwe, paraliżujące uczucie patrzenia śmierci w oczy. Znajdowałem się teraz zaledwie 20 metrów od miejsca, gdzie, jak mi powiedziano, zostały podłożone bomby i czułem znajomy przypływ adrenaliny oraz przerażenie. Po raz pierwszy poczułem to podczas szkolenia, a jeszcze bardziej, kiedy rozbrajałem na poligonie swój pierwszy granat, teraz zaś towarzyszyło mi niemal każdego dnia, odkąd mój zespół i ja stanęliśmy do walki z zamachowcami ze wspieranej przez Iran Armii Mahdiego. Miałem do czynienia z najbardziej wyrafinowanymi bombami w najniebezpieczniejszym kraju na świecie – i rozkoszowałem się dosłownie każdą chwilą
.
Teraz, kiedy byłem tak blisko swej zwierzyny, nadszedł czas walki lub ucieczki: musiałem stoczyć we własnej głowie bój, żeby stłumić wszelkie emocje oraz instynkt, który nakazywał mi natychmiast odejść i, nie słuchając jego protestów, pchać się dalej, po raz kolejny wystawiać życie na niebezpieczeństwo. Jak dotąd zawsze przeważała chęć walki.

„Saper” 30% taniej

Skorzystaj z ostatnich kodów rabatowych na zakup książki! Zdobądź kod rabatowy uprawniający do zakupu książki „Saper” Kevina Ivisona za 25,83 zł, 30% taniej niż w zwykłej księgarni!

Byłem saperem, amunicyjnym oficerem technicznym, w skrócie ATO (Ammunition Technical Officer) – tak w wojsku określa się operatora rozbrajającego bomby – w Al-Amarze, najniebezpieczniejszym mieście południowego Iraku. Wcześniej służyłem w najbardziej niespokojnych rejonach Irlandii Północnej, na Bałkanach, a nawet w Afganistanie, ale Al-Amara to było coś zupełnie innego. Bandycki kraj, kresowe miasto „Dzikiego Zachodu” leżące przy irańskiej granicy, w którym od obalenia reżimu Saddama Husajna w 2003 roku przelano już wiele brytyjskiej krwi.

Od zakończenia wojny lądowej w tym mieście stacjonowało kolejno siedem brytyjskich grup bojowych, które przez ten czas wygrywały każdą bitwę, każde starcie czy potyczkę z wyjątkiem tej najważniejszej – walki o serca i umysły. Nawet teraz, po upływie trzech lat od pojawienia się pierwszych brytyjskich żołnierzy w Al-Amarze, pomimo tak wielu ofiar śmiertelnych i milionów funtów przeznaczonych na projekty odbudowy, miejscowi nadal nie mogli ścierpieć naszej obecności i często dawali nam to do zrozumienia, ostrzeliwując nocami nasz obóz rakietami burzącymi, a za dnia wysadzając w powietrze patrole. Moje zadanie polegało na chronieniu grupy bojowej, którą tworzyła formacja Scots Dragoon Guards, przed jednym i drugim. Jak dotąd nie straciliśmy nikogo w żadnym z takich ataków. Nie zamierzałem dopuścić, żeby dzisiaj się to zmieniło.

Stałem na drodze numer 6, głównej arterii prowadzącej z Basry przez Al-Amarę do Bagdadu, i rozglądałem się dokoła. Teren był płaski, pylisty, przecięty jedynie szeroką asfaltową szosą – pod nią leżała moja zdobycz – i upstrzony gdzieniegdzie niewielkimi cegielniami, z których nieustannie wydobywały się kłęby dymu. Woń wypalanej gliny snuła się po całej Al-Amarze, nadając miastu charakterystyczną atmosferę smogu i zabarwiając powietrze na żółto. Była wszechobecna, może z wyjątkiem obszarów gęsto zabudowanych, gdzie zagłuszał ją smród ścieków płynących bez przerwy zaniedbanymi, popękanymi rurami pod drogą i obok niej.

Po mojej lewej i prawej stronie pozycje zajęły czołgi Challenger 2 i opancerzone wozy bojowe Warrior, tworząc kordon mający za zadanie chronić mnie przed snajperami czyhającymi w pobliskich wioseczkach oraz, co ważniejsze, chronić miejscowych mieszkańców przed wybuchem bomb, które – byłem tego pewien – okazałby się najbardziej niszczycielskimi improwizowanymi ładunkami wybuchowym (Improvised Explosive Device, IED), z jakimi kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. Dowódcy czołgów, wyposażeni w lornetki, pojawiali się na wieżach i, dostrzegłszy potencjalnych snajperów, znikali z powrotem w środku, żeby obrócić działo i popatrzeć przez celownik na podczerwień. Potem znów się pojawiali, znikali i tak w kółko. Jak dotąd spoglądanie w lufę armaty kalibru 120 mm załadowanej pociskiem wypełnionym silnym materiałem wybuchowym i słuchanie chrzęstu 72 ton pancerza obracającego się w kierunku niedoszłych zabójców skutecznie przekonywało ich wszystkich, że dzisiejszy dzień nie jest najlepszy do walki.

Czołgi stale szukały lepszego punktu obserwacyjnego i przemierzały płaski teren po obu stronach drogi, żeby znaleźć idealne miejsce, z którego było by widać jak największy obszar i skąd w razie potrzeby mogłyby użyć swej budzącej grozę siły ognia. Dla czołgów była to wymarzona okolica: płaski, monotonny teren, gdzie nikt nie zdołałby się ukryć przed celownikiem na podczerwień, pociskami przeciwpancernymi, seriami z karabinu maszynowego kalibru 7,62 mm czy amunicją ze zubożonym uranem, którą bluzgały te machiny bojowe, jeśli zachodziła taka konieczność.

Gdy tylko otworzyły się tylne drzwi warriorów, z każdego z nich wypadło siedmiu piechurów, biegnąc zygzakiem, aby schronić się za skałami i w naturalnych zagłębieniach terenu. Doświadczone oczy patrzyły przez celowniki termowizyjne warriorów i przez celowniki optyczne SUSAT zamontowane na używanych przez żołnierzy karabinach szturmowych SA80 i lekkich karabinach maszynowych Minimi. W każdym wozie bojowym czyjaś stopa spoczywała na pedale spustowym, gotowa wystrzelić trzydziestomilimetrowe pociski przeciwpancerne w kierunku wszelkich napastników znajdujących się w promieniu półtora kilometra, niszcząc wszystko, poza najtwardszymi celami.

W górze krążył śmigłowiec Lynx, a w jego drzwiach po lewej stronie siedział strzelec pokładowy wypatrujący przypuszczalnych pozycji nieprzyjaciela, gotowy w każdej chwili uderzyć i rozpętać burzę pocisków 7,62 mm. Jeszcze wyżej czuwał nad nami amerykański F-18 Hornet ze swym fenomenalnym arsenałem niewidocznym zarówno dla nas jak i dla naszych wrogów na ziemi, lecz gotowym pomknąć w dół i zmienić w parę każdego, kto zdecydowałby się przystąpić dzisiaj do walki. Gdyby ktoś okazał się takim samobójcą, żeby nas zaatakować, odczułby skutki moich „serdecznych pozdrowień z góry”, zanim przebrzmiałoby echo jego własnego strzału.
Ta budząca grozę machina wojenna miała dziś na celu tylko jedno: pomóc mi rozbroić bomby i pozwolić mieszkańcom Al-Amary prowadzić normalne życie.

Przez kilka godzin z pewnością byłem największym chłopakiem na boisku. Zaledwie chwilę wcześniej iracki policjant powiedział nam, że w przepuście pod drogą umieszczono dwie bomby. Przepusty pełniły funkcję rur odwadniających, miały mniej niż metr wysokości, biegły przez całą szerokość szosy, a wzdłuż drogi numer 6 były rozmieszczone co 200 metrów. Z czasem wiele z nich wypełniło się stopniowo ściekami, błotem, gruzem, a w Al-Amarze także ładunkami IED.

Policjant opisał widziane przez siebie „smocze bomby” – tak miejscowi nazywali ładunki kumulacyjne. Potrafiły one przebić najgrubszy pancerz, więc nawet załoga czołgu nie miałaby żadnych szans na przeżycie. Ktokolwiek patrolowałby tę szosę, nie widziałby ani przepustu, ani jego zabójczej zawartości, zanim droga nie eksplodowałaby pod nim.

Pasywny czujnik podczerwieni wykryłby ciepło wydzielane przez opancerzony wóz bojowy i przekazał elektroniczny sygnał do detonatora, który wysyła naddźwiękową falę uderzeniową przechodzącą z prędkością ponad 8000 metrów na sekundę przez materiał wybuchowy C4 stanowiący zasadniczą część bomby. Już sama eksplozja wystarczyłaby, żeby zerwać drogę i cisnąć trzydziestotonowego warriora na odległość dziesiątków metrów, gdzie wylądowałby na dachu miażdżąc znajdujących się wewnątrz ludzi. Gorzej, że detonacja natrafiłaby również na umieszczony po jednej stronie w materiale wybuchowym miedziany stożek, powodując jego deformację i zmieniając go w niemożliwy do powstrzymania strumień roztopionego metalu, który przepala pancerz pojazdu i zwęgla wszystkich w środku. Nie bez powodu te bomby są nazywane smoczymi.

Gdybym w chwili wybuchu znalazł się w odległości mniejszej niż 100 metrów od jednej z nich, zmieniłbym się w parę.
Nie chodziło tylko o bomby. Musiałem się zmierzyć także z innymi problemami. Kordon blokujący drogę spowodował korek, więc nawet stąd, stojąc na ziemi niczyjej, 100 metrów od najbliższego samochodu, widziałem, że miejscowi są coraz bardziej wkurzeni. Mężczyźni, którzy początkowo zachowywali się spokojne, wysiadali teraz z samochodów i podchodzili do żołnierzy piechoty, domagając się, żeby ich przepuszczono. Z wściekłością pokazywali na małe dzieci płaczące na tylnych siedzeniach i na świeże produkty spożywcze na ciężarówkach transportowane na bazary w Al-Amarze. Tłumacze robili co mogli, żeby wyjaśnić powód opóźnienia. Jeśli ktoś przejechałby tą drogą, mogłoby to wywołać eksplozję, która zabiłaby kierowcę i wszystkich innych w promieniu 100 metrów. Rozzłoszczeni mężczyźni wrócili do samochodów, zaciskając pięści, wymachując rękami i zachęcając pozostałych, żeby robili tak samo. Emocje były rozpalone do czerwoności.

Nagle ożyła moja radiostacja.
– Musisz się pośpieszyć, ATO. – Słychać było, że nawet niewzruszony sierżant Spire jest zdenerwowany, a jego głęboki akcent z Glasgow niemal zanikał pośród wrzawy tłumu. – Ci skurwiele zaczynają się złościć.

Było coraz gorzej. Przy południowej części kordonu inna grupa miejscowych mężczyzn wykłócała się z żołnierzami. Jeden z Irakijczyków, powstrzymywany przez drugiego, próbował podbiec do warriora, ściskając w prawej ręce swój but w geście największej irackiej zniewagi. Z każdą minutą przybywało oczekujących samochodów, więc napięcie rosło.

Ten teren był idealny dla snajperów i terrorystów posługujących się bombami, a ja stałem na środku jedynej szosy prowadzącej do i z miasta, co sprawiało, że łatwo było przewidzieć moje działania. Dobrze wiedziałem, że na mojej drodze do przepustu mogło się roić od mniejszych ładunków wybuchowych czekających cierpliwie, aż nadejdę. Mogłem już być na środku krzyża celowniczego od chwili, kiedy wysiadłem z furgonetki Bucher Duro należącej do służb saperskich (EOD). Snajper zdołałby oddać tylko jeden strzał, zanim grad kul i pocisków przeciwpancernych starłby go z powierzchni ziemi, ale to by wystarczyło. Zaledwie tydzień wcześniej kapral Alan Douglas został strącony z masztu telekomunikacyjnego umieszczonego na dachu posterunku policji w mieście i nawet nie usłyszał wystrzału, który go zabił.

Zadania wykonywane poza obozem były niewątpliwie emocjonujące – bo to właśnie dla nich wszyscy wstąpiliśmy do wojska – ale każdy z nas zdawał sobie sprawę, że w dużej mierze cudem utrzymujemy się przy życiu, a od śmierci dzieli nas zaledwie jeden fałszywy ruch, jedno pociągnięcie spustu. W ciągu kilku ostatnich lat w tym mieście życie straciło wielu młodych Brytyjczyków, a wciąż było tu mnóstwo ludzi zdolnych doprowadzić do rozlewu krwi na znacznie większą skalę, gdyby tylko zapragnęli.

Znów podszedłem powoli do przodu, rozglądając się za wszystkim, co wydawało się nie na miejscu, za niewłaściwym odcieniem piaskowej żółci, za czymś zbyt nowym, zbyt drogim, żeby tu pasowało, czymś, czego nie było tu wczoraj, czymś, co po prostu wyglądało… źle. Życie żołnierza często zależy w dużym stopniu tylko od intuicji, tego nieuchwytnego uczucia, które podpowiada ci, że za chwilę wpadniesz w tarapaty. Po prawie trzech miesiącach polowania na bomby na ulicach Al-Amary moja intuicja była bardzo dobra, ale przecież to samo mogłem powiedzieć o swoich wrogach.

To było zadanie, które musiałem wykonać własnymi rękami: żadnych robotów, żadnej broni, promieni laserowych, czy gadżetów Jamesa Bonda. Tylko ja i para kombinerek. Ministerstwo Obrony wydało miliony funtów na wymyślne roboty, które były idealne w Londynie czy Manchesterze, ale bezużyteczne w Iraku. Mój robot często po prostu odmawiał posłuszeństwa w irackim upale, a poza tym nie było szans, żeby zjechał po stromym błotnistym zboczu do przepustu. Pomimo wszystkich tych pieniędzy wydanych na skomplikowane urządzenia, ja musiałem się zmierzyć z dwoma największymi bombami, jakie kiedykolwiek tu widziano, mając do dyspozycji wyłącznie parę kombinerek.

Saper zwykle ma na sobie ciężki opancerzony kombinezon chroniący go przed wybuchem i odłamkami, ale dzisiaj nie było szans, żeby go użyć: przepusty były zbyt małe, więc za nic nie udałoby mi się szybko wydostać na zewnątrz, gdyby coś poszło źle. Zamiast tego miałem na sobie hełm i swoją standardową przydziałową kamizelkę kuloodporną. Absolutnie nie ochroniłaby mnie przed wybuchem bomb tego rozmiaru, co najwyżej w razie eksplozji większy kawałek mnie pozostałby nienaruszony. Gdybym miał szczęście, być może nie wyparowałbym całkowicie.

Zbyt długo mi z tym schodziło. Narastał we mnie strach, a podniecenie już dawno się ulotniło. Psychiczna walka zawsze była trudniejsza od fizycznej. Walczyć czy uciekać.

Serce łomotało mi tak mocno, że w końcu pomyślałem, iż słyszę, jak tłucze się o ceramiczne płytki kamizelki kuloodpornej osłaniające mi klatkę piersiową. Pot spływał mi po twarzy utrudniając patrzenie, mózg galopował 1000 kilometrów na godzinę i czułem, jakbym miał nogi z ołowiu.

Posunąłem się kawałek do przodu…