Celowniczy skupił się na czołgu w zielono-brązowym kamuflażu, który wolno sunął polem, omijając tarasujące drogę wraki. Niemiec zatrzymywał się przed przeszkodą, zgrabnie i szybko zakręcał i ruszał dalej, zostawiając za sobą dwa ślady. M10 zatrzasnął się od wystrzału, a z odkrytej wieży przysłoniętej jedynie cienkim brezentem buchnął obłok spalonego prochu.
– Do tyłu – krzyknął dowódca i M10, drążąc głębokie koleiny, ruszył wstecz. Następnie skręcił w prawo i schował się za kolejnym domem.
Celowniczy nie miał pojęcia, czy zrobił krzywdę Niemcowi i czy w ogóle trafił. Niemcy byli ostrożni i osłaniali siebie nawzajem. Kiedy tylko M10 wycofał się, w miejsce, gdzie stał przed chwilą, trafiły dwa pociski wystrzelone przez Pantery. Dowódca nie chciał ryzykować pojawiania się znów na otwartej przestrzeni.
– Ostro w prawo! – krzyknął do mikrofonu. – Wal w mur, Eugène! Wozem szarpnęło i zaraz z wielkim rumorem M10 wbił się w ceglany mur oddzielający dwa podwórka. Jego pancerz pokrył się gruzem i grubą warstwą pyłu. Lufa uniosła się lekko i celowniczy miał na widoku kolejną ofiarę.
– Doug, spiesz się! – krzyknął Carlos, który leżał w leju po pocisku z karabinem Garanda.
– Na miłość boską, kończ już!
Doug Mesori stał jak otępiały, nie słyszał ani głosu kolegi, ani całej tej kakofonii wybuchów, świszczących kul, pracy silników i krzyków. Miał ze sobą granat fosforowy, którym musiał wykonać wyrok na swojej Merry. Armata straciła lewe koło i teraz leżała w błocie, niezdatna do niczego. Nawet jakby udało się ją naprawić – co w tych warunkach było niemożliwe – to i tak z obsługi zostali tylko Doug i Carlos. Reszta leżała obok płonącego transportera, którym kolejny raz pró- bowali zmienić pozycję. Niemieckie czołgi rozniosły wszystko w drzazgi. Nie było już stano- wisk karabinów maszynowych, armat. Był chaos, leżące wokół ciała niemieckich grenadierów, smród i dym. Bliźniaczych wsi broniły wy- męczone, głodne i pozbawione złudzeń grupki piechoty. Niemcy też dostali porządnie w nos. Amerykańska piechota zniszczy- ła lub uszkodziła taką ilość sprzętu, że teraz Szkopy wolały postępować ostrożnie. Tylko to ratowało jeszcze 99 Dywizję Piechoty.
– Bo ja zaraz tam przyjdę i dostaniesz kopa w dupę! – wrzasnął Carlos. Doug jakby się ocknął. Kiwnął głową na znak, że rozumie. Załadował granat do lufy armaty i pociągnął za zawleczkę.
Kiedy wskakiwał do okopu, biały obłok i snop iskier zasłoniły Merry. Mesori wolał na to nie patrzeć. Po prostu przywiązał się do tej armaty. Carlos poklepał kumpla po ramieniu, dodając mu otuchy.
– Dobra, stary, teraz na nas kolej.
– Co racja, to racja – przytaknął Doug, chwycił karabin i na czworakach zaczął uciekać w stronę najbliższych zabudowań. Dwie brudne postacie o nieogolonych twarzach, w oblepionych zaschniętym, jasnym błotem hełmach, pełzły ścigane smugowymi kulami świszczącymi im nad głowami. Wkrótce dołączyło do nich paru piechurów, którym zaczynało bra- kować amunicji. Amerykański opór się załamywał. M10 strzelił kolejny raz i szybko wiał na zdruzgotane podwórko. Tym razem mieli pewność, że trafili, i Panzer IV płonął z całą załogą, która nie zdążyła uciec. Kiedy ładowniczy sposobił się do kolejnego pocisku, zorientował się, że zrobiło się przeraźliwie cicho. Klepnął dowódcę w ramię.
– Co jest?
– A bo ja wiem? – sierżant był nie mniej zdziwiony.
– Szkopy przestały – zawołał ze swego siedzenia kierowca.
– Chyba rzeczywiście – dowódca ostrożnie wychylił głowę. Wieś płonęła, gdzieś walały się poskręcane wraki dżipów, ale oprócz tego nic się nie działo.
– Mają dosyć? – spytał sam siebie i zaczął macać kieszenie w poszuki- waniu cygar. Znalazł ostatnie, lekko przybrudzone i nadgniecione, ale Sam Bielinsky nie narzekał.
Cała załoga wynurzyła się z wozu, nabierając do płuc nieco świeższe- go niż w zatęchłym pojeździe, choć zadymionego powietrza. Sam zobaczył, że wzdłuż ściany domu, za którym się kryli, przemy- ka grupka ludzi. W zapadającym powoli mroku zimowego dnia i przy zmęczonych oczach nie był pewien, czy to Niemcy, czy swoi. Poznał, że mają karabiny Garand, więc uznał, że to Amerykanie. Wyskoczył z wieży, stając na pokrywie silnika w swych długich piaskowych spodniach czołgowych, podtrzymywanych szelkami. Rozpiął brudną kurtkę i uniósł hełm ze spoconego czoła.
– Ej, przystojniaki! – krzyknął do zdziwionych i zmęczonych piechurów. – Macie ogień?!
Doug rozglądał się po okolicy. Belgijskie gospodarstwa jaśniały od płomieni. Wieś przestała istnieć
– Coś się znajdzie! – powiedział.