Krzysztof Filip Rudolf jest tłumaczem literatury pięknej i literatury faktu, współpracującym głównie z wydawnictwem Rebis, oraz nauczycielem akademickim na Uniwersytecie Gdańskim. Przekładał na język polski między innymi Winstona Churchilla i Davida Williamsona (literatura faktu) czy Salmana Rushdiego, Jamesa Joyce’a i Katherine Neville (literatura piękna).

Czy podczas tłumaczenia „Drugiej wojny światowej” Churchilla czuł Pan ciężar epokowego dzieła, ciężar Historii przez duże „H”?
Powinienem był czuć, patrząc na to z perspektywy czasu. Wtedy było trochę inaczej. Początek lat dziewięćdziesiątych, rynek wyglądał jak wyglądał, był trochę przypadkowy. Wtedy to wydawnictwo Fantom Press International, które znane jest też z różnych niesławnych publikacji, kupiło prawa do tej właśnie książki. Ja wszedłem do nich po prostu z ulicy i dali mi jakiś potworny horrorek, więc go oddałem i powiedziałem, że mnie to w ogóle nie ciekawi. „A może pan chce zrobić Churchilla?”, padło pytanie. Ja na to: „Czemu nie?”

Wziąłem to do domu i stwierdziłem, że jest to rzeczywiście lepszy wybór – biorąc pod uwagę Nobla – niż jakiś Guy Smith o wydłubywaniu oczu na cmentarzu. A co do tego ciężaru… Później tak. Zdałem sobie sprawę, że jest to wielka postać historyczna, że jest to dobry stylista językowy, jest to polityk, mąż stanu, pisarz i dziennikarz. Tak więc na pewno czułem respekt ze względu na wymiar tej postaci i na literackiego Nobla, bo to jednak jest nie byle co. Teraz bardziej czuję wagę tego, co robiłem, niż wtedy.

Było to więc tłumaczenie „tylko Churchilla”, „aż Churchilla” czy „po prostu Churchilla”?
Różnie to było, bo tłumaczyłem go dość długo. Trzy tomy, sześć ksiąg… Miałem momenty frustracji, chwilami miałem już dość po tych paru latach. Jak sobie przypominałem o tym Noblu, to był „aż Churchill”, gdzie indziej to był „tylko Churchill”, bo te pamiętniki nie są równe stylistycznie, ale raczej bardzo różne. Churchill część dyktował, część robili jego sekretarze, nie napisał wszystkiego własną ręką. Pomagał mu cały sztab ludzi.

Przygotowywał się Pan do tej pracy od strony merytorycznej? Zbierał materiały?
Na początku było trochę do szukania, gdyż zdawałem sobie sprawę z problemów, jakie może nieść terminologia fachowa, której po prostu nie znałem aż tak dobrze. Sytuacja była prostsza, ponieważ wiedziałem, że tekst trafi do korekty, do redaktorów naukowych, do konsultantów, gdybym więc nawet gdzieś coś przetłumaczył niekoniecznie ściśle, ktoś inny by to później skorygował. Taka książka musi bowiem pójść do konsultantów. Spraw morskich, terminologii pilnował w „Drugiej wojnie światowej” komandor Narcyz Klatka, a konsultantem naukowym był profesor Mieczysław Nurek z Uniwersytetu Gdańskiego, który zajmuje się historią polityczną II wojny światowej i po II wojnie, jest to więc jego działka. Takie miałem wsparcie.

Ale wsparcie post factum, a nie na bieżąco?
Na bieżąco sprawdzałem różne rzeczy w książkach, niestety gorzej było z internetem, jako że był to początek lat dziewięćdziesiątych. Teraz byłoby dużo, dużo prościej. Miewałem pewne, a nawet duże problemy z pojęciami, których tłumacząc, nie byłem w stanie znaleźć w literaturze polskiej.

Poznałem kiedyś w Anglii dwóch emerytowanych oficerów brytyjskich sił zbrojnych, jednego z wojsk lądowych i jednego z marynarki wojennej. Dzwoniłem do nich parę razy z pytaniami. Z przyczyn oczywistych nie mogli mi podać polskich nazw, natomiast tłumaczyli mi, o co chodzi, tłumaczyli mi pewne pojęcia, których nie wiedziałem jak ugryźć. Objaśniali mi, że to było to, polegało na tym, wyglądało tak. Była to cenna pomoc otrzymana z pierwszej ręki, od uczestników walk. Gdy ich poznałem w roku 1988 albo 1989, obaj byli już starszymi panami, jeden kapitanem, a drugi – majorem. Gdy zadzwoniłem po jakimś czasie, starszy już nie żył, ale młodszy jeszcze służył mi radą. To było chyba najciekawsze. Miałem też pytania do moich kolegów historyków.

Ta praca wyglądała trochę nie tak, jak powinna. Byłem wtedy tłumaczem bardzo początkującym, nie byłem i nie jestem historykiem, a więc było to trudne zadanie. Sprawa była trochę prostsza, gdyż „Druga wojna światowa” Churchilla nie jest dziełem sztywnym i naukowym, znajduje się tam sporo impresji, wrażeń, wspomnień autora, mamy tam jego telegramy, pisma, dokumenty oficjalne, opisy zdarzeń, spotkań, przemyśleń. A we fragmentach, gdzie wchodziły w grę kwestie terminologiczne czy kwestia znajomości pewnych faktów z II wojny światowej, byłem korygowany, dlatego czułem się w miarę bezpiecznie.

Kończy Pan przekład. Czy zdarza się, że po tłumaczeniu – trafiwszy na jakąś ciekawą informację, ciekawy fakt – już dla własnej przyjemności szuka czegoś więcej na ten temat?
Czasem tak. Mam ten swój maszynopis – pracowałem wtedy jeszcze na maszynie Łucznik, bez komputera – a z nim uwagi, notatki, spostrzeżenia, a tam rzeczy oznaczone ośmioma pytajnikami. Niektórych później szukałem na własny rachunek, jeśli miałem wątpliwości, jak to oddać, czy na pewno tak, jak to zrobiłem. Oczywiście nie wszystko, bo zeszłoby na to kolejne pięć lat.

Proszę zdradzić, jak to się stało, że został Pan tłumaczem.
To śmieszne, ale ja właściwie od dziecka wiedziałem, że chcę to właśnie robić. Może się wydawać, że wszystkie dzieci tak mówią: „A ja będę strażakiem!”, „A ja będę odkrywcą!”. Ja natomiast już w szkole podstawowej mówiłem, że będę tłumaczył literaturę piękną. Mówili: „To ci się zmieni jeszcze pięćdziesiąt razy”. Takie zamiłowanie do języka zaszczepił mi pan Roman Bachłaj, który uczył mnie kilku języków od podstawówki do końca liceum, taki maniak językowy. Jemu dużo zawdzięczam.

Moje pierwsze próby… Wtedy – lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte – trudno było o publikacje oryginalne, którymi można by się zająć. Istniały wówczas książki po angielsku wydawane przez moskiewską oficynę Progress Publishers. Pamiętam do dziś, że miałem książkę rosyjską tłumaczoną na angielski: „Where is the North” Borysa Wasilewskiego. Tłumaczyłem sobie z niej fragmenty i bardzo mi się to podobało. Były to oczywiście takie dziecinne próby, zabawa, ale…

Zdradzały talent?
Zdradzały raczej jakieś przyszłe zamiłowanie, bo trudno jeszcze było mówić o talencie. Natomiast teraz widzę, że bawiło mnie to, iż siadałem, otwierałem sobie słowniki, no i tłumaczyłem. Mogłem to robić cały dzień i wcale mnie to nie męczyło. Potem był okres w liceum, kiedy z grupą przyjaciół wystawiliśmy fragmenty rock opery „Jesus Christ Superstar”, a część tekstów tłumaczyłem ja. Oprócz treści, wiadomo, tekst musiał mieć rymy i rytm, gdyż trzeba go śpiewać. Siedziałem nad tym całe tygodnie, nawet w szkole podczas lekcji tłumaczyłem sobie na boku, wystukując rytm palcem na udzie. To były moje pierwsze próby.

Później podejmowałem nawet próby z poezją i mój świętej pamięci tata zabrał mnie do Warszawy, do pana Jerzego S. Sito – tłumacza poezji, również Szekspira – i pokazał mu fragmenty. Otrzymałem parę ogólnych uwag, ale potem się to wszystko zahibernowało. Ponownie zacząłem o tym myśleć, będąc na studiach. Ktoś mi powiedział: „Jest takie wydawnictwo Fantom Press, spróbuj”. Poszedłem i zostałem, ale równocześnie dalej podejmowałem próby. Od wydawnictwa Rebis, z którym się również skontaktowałem, dostałem pierwszą pozycję z literatury pięknej: „Out of the Shelter” Davida Lodge’a. Obie książki – Churchill i Lodge – wyszły niemal równocześnie, a Lodge nawet szybciej o pół roku, tak więc bardzo się ucieszyłem, że jak marzyłem – zadebiutowałem literaturą piękną. Chociaż Lodge nie jest noblistą. Jeszcze…

Po ostatniej księdze Churchilla w połowie lat dziewięćdziesiątych odłożył Pan literaturę faktu na boczny tor. Co za diabeł Pana podkusił, żeby teraz niedawno sięgnąć po Davida Williamsona?
Może właśnie to, że kiedyś tłumaczyłem coś o II wojnie światowej – „coś” czyli Churchilla – a ta książka była tym bardziej ciekawa, że pisał Anglik o Polsce. Czytając i tłumacząc, trafiłem zresztą na osobę, którą znałem. Jest tam wspomniany i cytowany pan Stefan Kurylak, którego poznałem w roku 1987. Pan Kurylak wyemigrował do Anglii, został tam po wojnie i zorganizował Stefan’s Aid to Poland – grupę charytatywną, która po stanie wojennym przyjeżdżała do Polski z różnymi darami. I właśnie tak go poznałem: w górach, kiedy przyjechał do Polski z grupą Anglików, a ja byłem ich tłumaczem. Po wielu latach patrzę, a tu w książce Williamsona: Stefan Kurylak.

Nie ma wątpliwości, że to ten sam człowiek?
Nie ma. To on. Przemiły człowiek, już nieżyjący. Fundacja jego imienia nadal działa.

Czy jest jakiś autor, którego chciałby Pan przetłumaczyć? Taki, którego przełożenie na polski, stanowiłoby w pewnym sensie zawodowe spełnienie?
Coś, co chodzi za mną od czasu studiów. Może to zabrzmi banalnie, ale siedzę od lat nad wybranymi sonetami Shakespeare’a. Pierwsze próby podejmowałem będąc na studiach, wróciłem do nich po latach i oczywiście krytyczne oko dostrzegło w tych tłumaczeniach masę różnych błędów. Ale kiedy przez prawie dwa lata mieszkałem w Londynie, trafiłem dzięki znajomym na niezwykłą osobę, tłumacza, pana Bolesława Taborskiego, który zajmował się teatrem i był „nadwornym” tłumaczem Harolda Pintera – miał wyłączność na przekładanie jego sztuk. Poznałem się z Bolesławem Taborskim, spotkaliśmy się parę razy, obejrzał te moje tłumaczenia sonetów i powiedział: „Wydaj to”. Myślałem, że on tak kurtuazyjnie. „Na pewno tak można?” „Tak, wydaj to”.

No ale wróciłem do Polski i zaległo mi to w jakiejś szufladzie. Potem do sprawy wróciłem, ale po tylu latach, mimo opinii Bolesława Taborskiego, nie podoba mi się to tłumaczenie. Nie czułbym się komfortowo. Albo doszlifuję, albo tego nie puszczę. No i wciąż od czasu do czasu siadam nad tymi sonetami i je poleruję. Nie myślałem jednak o całości, ponieważ nie wszystkie mi się podobają – ale część mi się bardzo podoba i chciałbym kiedyś wydać taki wybór, jeżeli się uda. Jest to wyzwanie niezwykłe dla tłumacza, i już nie w tym rzecz, że to jest Shakespeare, że to ukoronowanie literatury angielskiej, ale po prostu niektóre do mnie bardzo trafiają. A forma jest bardzo trudna, stanowi ogromne wyzwanie dla tłumacza. No bo co może być trudniejszego niż poezja dawna i to jeszcze w tak rygorystycznej formie jak sonet?

Smaczku zaś dodaje fakt, że to jest „aż Shakespeare”.
Tak, to też dodaje smaczku. I sonet sam w sobie jest strasznie trudny – liczba wersów, długość, układ rymów…

A o własnej karierze pisarskiej Pan nigdy nie myślał?
O Boże, myślałem wiele razy. Są rzeczy, nad którymi od dawna siedzę, myślę. Każdy się wymawia brakiem czasu, ale kiedy wszedłem w tłumaczenia, pochłaniało to tyle czasu, że właściwie nie zostawało go na nic innego. Później doszły słowniki… Może już czas? Nie wiem. Ale bardzo bym chciał.

Jakie jest Pana tempo pracy? Oczywiście uśredniając, bo wiadomo, że z różnymi tekstami, czy nawet różnymi fragmentami tego samego tekstu.
Pan chce uśredniać, a ja uskrajnię. Gdy kiedyś tłumaczyłem powieść Kazuo Ishiguro „A Pale View of Hills”, która jest napisana klarowną, dość prostą prozą, bywało, że robiłem dziesięć, dwanaście stron dziennie, oczywiście nie w wersji finalnej, ale prawie. Tak się jednak złożyło, że pracowałem latem, kiedy po pierwsze miałem wolne, a po drugie byłem wypoczęty, miałem więc dużo czasu. Natomiast tłumacząc „Stefana bohatera” Jamesa Joyce’a, nad niektórymi akapitami siedziałem przez kilka dni. A i z tym kilkoma dniami różnie bywało – bo praca, bo coś innego. Średnio z książki mogę zrobić pięć–osiem stron dziennie.

Churchill jakim tempem szedł?
Czasem szybkim. Ale z tempem to jest tak, że w końcu przychodzi deadline, trzeba oddać tłumaczenie do dnia tego a tego i kropka. Wtedy się siedzi po piętnaście godzin dziennie i tłucze, bo nie ma innego wyjścia. Czasem można prosić o przedłużenie, bo takim tempem idzie się kosztem zdrowia i jakości przekładu również.

Niektórzy moi znajomi tłumacze pytani, co jest najtrudniejsze w tej pracy, odpowiadali mi: nie przekroczyć terminu, zorganizować sobie pracę w taki sposób, aby zdążyć.
O właśnie: dyscyplina pracy. Poluzowanie sobie na początku skutkuje tym, że człowiek wariuje przed oddaniem pracy. Najpierw robi dwie strony dziennie, a potem musi robić piętnaście, bo nie ma innego wyjścia. Są tylko błagania pod adresem redakcji, ale redakcja mówi: „Musimy to dostać na wtedy” i na wtedy się to robi. Ale czy to jest trudne? Każdy, kto wykonuje zawód tłumacza, ma w sobie tę dyscyplinę, gdyż bez niej by zginął. Musi umieć rozplanować pracę, a przede wszystkim musi ją lubić. Jeśli się lubi, to nie ma problemu z rozplanowaniem. O ile oczywiście nie utrudniają tego inne obowiązki.

A Pan lubi?
Bardzo lubię.

W takim razie co konkretnie Pan lubi, co jest w tym zawodzie najprzyjemniejsze?
Pokonywanie oporu materii. Mówi się o pracy tłumacza albo że jest to sztuka, albo rzemiosło. Ja mówię, że jest to w dużej mierze rzemiosło, potrzeba dużego nakładu pracy rzemieślniczej: grzebiemy po słownikach, w internecie, sprawdzamy fakty, sprawdzamy nazwy, znaczenie słów, ich rejestr, wszystko to jest prozaiczne i czasochłonne. Choć oczywiście również sztuka – jak najbardziej. Co lubię w pracy tłumacza? Lubię grzebanie po słownikach, lubię to od dziecka. Potrafiłem czytać słownik jak książkę, tak z ciekawości.

Lubię klimat: praca indywidualna, cicha muzyka w tle, na przykład jakaś barokowa, nie ma już maszyny do pisania, ale komputer. Słowniki na biurku, słowniki w internecie… No i się po prostu pisze. Lubię sprawdzanie, szukanie, polerowanie zdań. Te sytuacje, gdy ma się poczucie – ale nie zawsze! – że oddałem w przekładzie to, co sam wyczuwam w oryginale, że nie straciłem tych elementów, które są w oryginale, albo straciłem ich mało. Że ocaliłem dużo tego, co jest w oryginale, i pojawia się to w wersji przetłumaczonej. To jest chyba najprzyjemniejsze.

Do tego dochodzi oczywiście nieunikniona frustracja, kiedy człowiek patrzy na tekst świeżym okiem, po miesiącu, i widzi tę masę błędów i niedoskonałości. A już najgorzej jest, gdy wreszcie trzeba oddać pracę ostatecznie. Gdy wiadomo, że nie będzie już żadnych poprawek. A potem się dostaje wydrukowaną książkę i się myśli: to bym zmienił, to bym zmienił, to bym zmienił. A już się nie da.

Chyba że w drugim wydaniu. No ale jak to jest z tymi poprawkami? Robi Pan przekład, dokańcza, ale ma jeszcze trochę czasu do deadline’u. Więc odkłada ją Pan sobie, żeby przeczytać po jakimś czasie – i jak to dalej idzie? Churchill trafia do redakcji i…
Jest to czasami proces długotrwały, bywa, że robi się kilka korekt. Książka szła do wydawnictwa, gdzie czytał ją redaktor, który porównywał przekład z oryginałem – wtedy na marginesach pojawiała się pierwsza seria uwag dotyczących na przykład pojęć, rang wojskowych czy nazw własnych. Uwagi stylistyczne pojawiają się później, najpierw jest pora na uwagi merytoryczne. Potem tekst wracał do mnie. Naniosłem swoje uwagi i poszedł do polonistów, którzy zgłosili serię uwag do stylu – poszczególnych słów, budowy zdań i tak dalej. Znowu się do tego odnosiłem. Wtedy robiłem to trochę mniej odważnie niż teraz, gdyż były to moje początki, ale ćwiczyłem narzucanie swojej woli. Uważam, że skoro ja to tłumaczę, jest to w pewnym sensie moja książka i jeżeli nie ma w danym miejscu błędu, jeśli jest to wyłącznie czyjaś wizja tekstu – to jego problem. Nie on tłumaczy. Ja tłumaczę i się pod tym podpisuję. Oczywiście niektóre uwagi były słuszne, widziałem, że popełniłem błąd. Ale jeśli uważałem, że nie były, ołówkiem je wykreślałem i nakazywałem zostawić wersję pierwotną: „Tak ma być”. I rozgrywała się walka: zmienić – zostawić – zmienić – zostawić. Przepychanki zawsze są i zawsze były. A na koniec – wtedy już nie ingerowałem, bo i jak – szło do konsultanta naukowego. Trudno żebym się kłócił z panem komandorem na temat, o którym nie mam pojęcia. A on ma. Więc przyjmowałem do wiadomości.

Nie uważa Pan, że konsultant powinien zobaczyć tekst jako pierwszy? Przecież jeśli wprowadzi jakieś głębsze zmiany, może się to skończyć tym, że częściowo pójdzie na marne praca redaktora. Pojawią się a to rymy, a to aliteracje, a to błędy stylistyczne.
Czytałem kiedyś w „Notatniku tłumacza” Karla Dedeciusa o ciekawej polityce wydawniczej w Związku Radzieckim. Akurat w tej jednej sferze tłumacze mieli lepiej niż w innych państwach. Mianowicie książka taka jak na przykład Churchill trafiała najpierw do historyków i ekspertów, których zadaniem było dostarczenie tłumaczowi listy terminologii i nazewnictwa. Robili z tego skrypt, ten zaś trafiał do tłumacza razem z książką, dzięki czemu tłumacz nie musiał już szukać terminologii. Miał podręczny słownik i skupiał się tylko na formie i treści, gdyż pozostałe kwestie miał już rozwiązane. To wymarzona sytuacja, właśnie tak powinno być. Ja sam szukałem, a potem i tak ktoś to poprawiał po mnie. Tymczasem jeśli dzieło ma walory literackie, to tłumacz powinien skupiać uwagę na walorach literackich, a jednak trzy czwarte jego uwagi pochłaniają sprawy merytoryczne.

A czym zajmuje się Pan obecnie jako naukowiec i nauczyciel akademicki?
Odszedłem od leksykografii, skupiam się teraz na sprawach tłumaczeniowych. Praktyczno-teoretycznych, nigdy teoretycznych, bo najpierw byłem praktykiem i uważam się bardziej za praktyka.

Zdradziłby Pan coś jeszcze na temat przygotowywania się do pracy?
Przez długie lata miałem pewien sekret, aż w końcu odkryłem z ulgą, że nie jestem sam. Mianowicie nigdy nie czytałem książek przez ich tłumaczeniem. Mówi się, że należy wpierw przeczytać całą książkę, żeby złapać klimat, poznać styl, dopiero potem tłumaczyć. Ja czytałem je, tłumacząc. I tłumaczyłem, czytając. Po latach przeczytałem w „Przekładając nieprzekładalne” wywiad z panem Zbigniewem Batką, który też książek nie czytał – bo to było nudne – ale po prostu tłumaczył. Pewien mój kolega po fachu powiedział mi to samo: „Ja książek nie czytam przed tłumaczeniem”. Dlaczego? „Bo to nudne jak cholera”. Faktycznie takie wracanie do książki jest mało interesujące.

Zdarzyło się raz czy dwa, że dochodziłem do końca tłumaczonej książki, a tam tkwił jakiś haczyk. I wtedy: „Ahaaa, to o to chodziło!”. A nie wiedziałem właśnie dzięki temu, że nie przeczytałem tekstu.

A gdyby się zdarzyło, że przez ten haczyk trzeba by zmienić coś w tłumaczeniu? Na przykład zachować jakąś ciekawą dwuznaczność lub tajemnicę?
Istotnie, sprawdziłem wtedy swoje tłumaczenia pod tym kątem, ale tak się złożyło, że jednak nie trzeba było niczego poprawiać. Miałem szczęście, przyznaję.

Ale u Churchilla chyba nie było takich niespodzianek.
Nie, u Churchilla takich niespodzianek nie było. Ale stanowił dla mnie swoisty poligon, gdyż było to moje pierwsze tłumaczenie, a Churchill stosował różne style. Gdzieniegdzie był zwięzły, zamieszczał fragmenty telegramów, ale też cytował swoje słynne, bardzo retoryczne przemówienia, a jeszcze inną postać miała jego własna narracja. To była moja pierwsza próba, przygotowująca do późniejszych tłumaczeń.

I znowu można wspomnieć o tym, co wynikało z tłumaczenia na maszynie do pisania – ciekawe, czy w dzisiejszych czasach ktoś jeszcze pamięta, co to za urządzenie – wymuszające zupełnie inny tryb pracy. Co napisałem na kartce, tego nie mogłem już zmienić, no bo jak? Awaryjnie używało się korektora, ale w przypadku większych błędów przepisywało się całą stronę. To mnie nauczyło układania tekstu w głowie, zanim go przelałem… przestukałem na papier. Nauczyło dyscypliny, abym potem nie musiał przepisywać wszystkiego po osiem razy, co wydłużyłoby mi pracę o miesiąc albo i trzy.

No tak, akurat „Druga wojna światowa” należy do obszerniejszych prac.
Tłumaczyłem w sumie sześć ksiąg – trzy tomy. Razem było to około czterech tysięcy stron maszynopisu. I przepisać to wszystko? Dlatego po prostu musiałem myśleć, budować sobie całe zdania w głowie, zanim je napisałem. Przejście od maszyny do komputera było jak przesiadanie się z furmanki do wygodnego samochodu, tak w sensie wygody, jak i tempa pracy.

Na tym tle przekładanie Williamsona było chyba wręcz nudne.
Ponadto wiele problemów, wiele kwestii, które wymagały sprawdzenia, jak na przykład stare nazwy miejscowości z Kresów, można było rozwiązać za pomocą internetu. Wcześniej trzeba było szukać po książkach, rozpytywać. Szczerze podziwiam ludzi, którzy tłumaczyli książki – tak literaturę piękną, jak i literaturę faktu – w dawnych czasach, kiedy nie było jeszcze internetu. Mieli oni przed sobą kilka razy więcej pracy. A twórcy słowników tym bardziej.

Moje pokolenie tłumaczy już sobie nie wyobraża nawet pracy bez internetu.
Otóż to. A kiedyś praca do wykonania była niemalże benedyktyńska: szukanie po bibliotekach i czytelniach, robienie notatek… Teraz to wszystko – dostęp do książek, artykułów, baz danych – mamy praktycznie w domu.

Ma to jednak swoje wady. Teraz tłumaczom się mniej wybacza. Kiedyś można było zrozumieć to, że tłumacz nie był w stanie czegoś znaleźć…
A obecnie nie ma już takiego wyjścia, ale tak jak jest, jest lepiej.

Zdarzyło się Panu kiedyś dostać ochrzan za jakąś głupią wpadkę? Nie „wpadkę po prostu”, bo taka może się zdarzyć każdemu, ale za coś naprawdę szczególnego.
Owszem, ale nie publicznie. Kiedy dostawałem tekst po korekcie, czasami się łapałem za głowę: „Ja walnąłem taką gafę?!”, „Jak ja mogłem taką bzdurę zrobić?”. Tymczasem jak się siedzi dwanaście godzin dziennie nad tekstem, wpadki są nieuniknione. Redaktorzy Rebisu wiele razy mnie uratowali.

Każdy przekład musi mieć redaktora, potrzebne jest spojrzenie na tekst świeżym okiem. Im bardziej wnikliwe, tym lepiej.

A wróci Pan jeszcze kiedyś do literatury faktu? Czy też ma już Pan jej dość na resztę życia?
Pewnie, że nie mam dosyć. Ale literatura faktu to jednak większe wyzwanie. Ja tymczasem lubię rzeczy, które są trudne stylistycznie, gdzie ważna jest nie tylko treść, ale i forma: archaizacje, stylizacje, pastisze. Opis wydarzeń w książce historycznej jest wyrażony zazwyczaj współczesną mową, nikt nie stylizuje języka na XVII-wieczny w książce o wieku XVII. Chyba że są to wspomnienia. Wówczas oddanie smaku tego języka wymaga poczytania innych książek z epoki. Wystarczy spojrzeć na publikowane na początku XX wieku wspomnienia ludzi wychowanych w wieku XIX. Są z naszej perspektywy bardzo emocjonalne, dzisiaj pisze się inaczej. Widać to także w przemówieniach z międzywojnia. Zrobienie tego dobrze wymaga od tłumacza oczytania w książkach z epoki oraz wrażliwości językowej.

I na koniec: czym się różni „tłumaczenie” od „przekładu”? Różni się w ogóle?
„Przekład” brzmi dumnie, dumniej niż „tłumaczenie”. „Tłumaczyć” można jak coś zrobić, jak coś obsługiwać czy nawet jak rąbać drewno do kominka. „Przekład” jest wolny od tych skojarzeń, z tym słowem zawsze wiadomo, o co chodzi.

We wstępie do przekładu „Kobierców” Klemensa Aleksandryjskiego tłumaczka Janina Niemirska-Pliszczyńska pisze, że ponieważ tłumaczenie jest sztuką, a nie tylko zwykłym rzemiosłem, uważa, iż określenie „tłumacz” wręcz uwłacza godności „autora przekładu”, gdyż ten jest niejako drugim autorem dzieła, pisze je od początku. I można dojść do wniosku, że czasami ma nawet trudniejsze zadanie niż autor, który pisząc książkę, może zrobić wszystko – zmienić, skrócić, usunąć nawet cały rozdział, bo mu się nie podoba. Tymczasem tłumacz musi zrobić wszystko tak, jak jest. Nie może usunąć akapitu, „bo się nie podoba”. A widziałem już takie rzeczy, na przykład w tłumaczeniach Marka Twaina, których chyba nie można nazywać tłumaczeniami.

Tłumaczenie to jednocześnie rzemiosło i sztuka. A czy się różni czymś od przekładu? To tylko nazwa, czynność jest ta sama. Precyzja języka wymagałby jednak, żeby pojęcia czymś się różniły. Wydaje mi się, że „przekład” jest pojęciem węższym. Tłumaczyć można instrukcję obsługi pralki. Ale „przekład instrukcji obsługi pralki”? Tłumacząc, wyjaśniam tylko, o co chodzi w tekście. Tak więc jestem tłumaczem, ale jednak przekładam. Tworzę przekłady…