W czasie zimnej wojny dobry agent umieszczony w newralgicznym miejscu w strukturach nieprzyjaciela był na wagę złota. Ludzie tacy jak Aldrich Ames, Klaus Fuchs czy Kim Philby pracujący dla Związku Sowieckiego lub też Dmitrij Polakow, Ryszard Kukliński i Oleg Gordijewski pracujący dla Stanów Zjednoczonych prezentowali sobą wartość niemożliwą do przecenienia dla prowadzących ich agencji. Jednakże cały czas balansowali nad przepaścią – jeden fałszywy ruch, niekoniecznie ich własny, mógł skończyć się dekonspiracją, a ta mogła pociągnąć za sobą nawet wyrok śmierci. W takiej sytuacji pozostawała jedynie ucieczka na drugą stronę Żelaznej Kurtyny. O ile jednak Sowieci bez mrugnięcia okiem porzucali swoich agentów na pastwę zachodnich kontrwywiadów i służb policyjnych, Amerykanie starali się ratować ludzi, którzy przekazywali im strategicznie ważne informacje. Z taką sytuacją mamy do czynienia tutaj.
Tytułowy „Kardynał z Kremla” to postać w typie Gordijewskiego czy Kuklińskiego, superszpieg nie ze względu na cudowne, bondowskie umiejętności, ale ze względu na piastowane newralgiczne stanowisko. Zaczyna się jednak zaciskać wokół niego pętla. Trzeba się ulotnić, ale przecież KGB nie wypuści zdrajcy tylko dlatego, że ten ładnie poprosi. A tymczasem okazuje się, że w wyjątkowo newralgicznej sytuacji na arenie międzynarodowej Sowieci dokonują odkryć naukowych, które mogą zachwiać balansem sił na świecie. Pracują bowiem nad tarczą antyrakietową wykorzystującą potężne lasery, akurat bardzo zbliżoną do tej, nad którą pracują i Amerykanie.
Rdzeń fabularny „Kardynała…” jest więc niemal identyczny jak w „Czerwonym Króliku” – tu ucieczka na Zachód i tam ucieczka na Zachód. Jednakże podstawowa różnica między obu powieściami polega na tym, że o ile „Czerwony Królik” jest jedną ze słabszych powieści w dorobku Clancy’ego, o tyle „Kardynał z Kremla” jest niewątpliwie jedną z najlepszych. Mamy tu przede wszystkim świetną fabułę, a przecież to na fabułach opierają się w swej bogatej ogólności wszystkie powieści political fiction.
Rzecz jasna, spotkamy na stronach „Kardynała…” wiele postaci znanych nam z innych odcinków cyklu o Jacku Ryanie. Poza samym Ryanem będą to na przykład John Clark, Foleyowie, Bart Mancuso i jego Dallas, a nawet Marko Ramius. Bardziej zaciekawił mnie jednak mudżahedin o pseudonimie „Łucznik” oraz postaci amerykańskich i sowieckich naukowców, w tym pułkownika Bondarienki, który od samego początku przypadł mi do gustu. Wokół tego pierwszego Clancy pieczołowicie kreśli obraz walki partyzanckiej i krwawej ceny, jaką Czerwone Imperium zapłaciło za inwazję na niepozorny Afganistan, naukowcy zaś… cóż, bez wstydu przyznaję, że gdzieniegdzie trudno mi było skonceptualizować sobie, o co może chodzić, ponieważ Autor postanowił zaimponować Czytelnikom swoją wiedzą. No, może raczej zapożyczoną od – zapewne – znajomych naukowców, niemniej jednak, efektowne to to jest. I bardzo dobrze, bo przecież właśnie w takich smaczkach kryje się wielkość Toma Clancy’ego. I chyba tylko z jedną rzeczą nie mogę się zgodzić: ze stwierdzeniem, że MiG-25 to „myśliwiec ciężki, powolny i niezbyt zwrotny”. Pierwsze i ostatnie to oczywiście prawda, ale powolny?!
Co by tu jeszcze… Ach, no tak. Drobna, ale strasznie głupia wpadka. Otóż jak z pewnością kojarzą miłośnicy twórczości Toma C., Siergiej Gołowko ma w zwyczaju zwracać się do Ryana per „Iwanie Emmetowiczu” – z otczestwem po imieniu Ryana seniora, Emmeta – tymczasem w polskim przekładzie mamy „Emmentowicza”. Może to być, rzecz jasna, tylko literówka, ale jeśli tak, to paskudnie niefortunna, bo przecież w imieniu głównego bohatera.
Poza tym jednak polska wersja językowa „Kardynała z Kremla” zasługuje na jednoznacznie pozytywną ocenę, tak za jakość przekładu, jak i za ogólne wrażenia estetyczne. Żywię głęboką nadzieję, iż wydawnictwu nie przyjdzie go głowy zmienianie szaty graficznej w toku serii, ta bowiem sprawdza się całkiem nieźle.
Powieść ta przedstawia kluczowe momenty w karierze Jacka Ryana, jest więc lekturą szczególnie obowiązkową dla miłośników tej postaci. Ale jeśli ktoś nigdy jeszcze nie czytał ani jednej powieści Clancy’ego, ta w sam raz nada się na początek. Widać tu bowiem najmocniejsze strony pisarstwa Toma C. ze szczytowego okresu jego kariery, kiedy to jeszcze nie ciągnęło go tak mocno ku zmienianiu historii całej planety. Wręcz przeciwnie, gdybyśmy założyli, że wszystkie opisywane w książce wydarzenia są po dziś dzień ściśle tajne, można by z powodzeniem założyć również, iż miały miejsce naprawdę. A szczególnie ciekawie czyta się ją z dzisiejszej perspektywy – ponad dwadzieścia lat po pierwszym wydaniu w USA – gdy znamy już szczegóły działalności szpiegowskiej ludzi takich jak ci, których wspomniałem we wstępie.