Proces przejmowania władzy i drastycznych zmian ustroju społecznego, dokonujących się w Niemczech po 1933 roku, był już przedmiotem niezliczonych publikacji i analiz. Wśród podejmowanych tematów była także wojna kulturowa wydana przez nazistów sztuce współczesnej, którą w ślad za swoim idolem uznawali za zdegenerowaną, pozostającą pod zbyt silnym żydowsko-bolszewickim wpływem, dla której nie było miejsca w muzealnych salach, ale raczej na solidnie płonącym stosie.
Z kraju uznawanego za awangardę zmian w europejskiej sztuce Niemcy rychło stały się miejscem nieprzyjaznym artystom z pierwszej ligi modernizmu, miejscem, w którym zapanować miała sztuka „prawdziwie aryjska”, wprzęgnięta w system propagandy i odzwierciedlająca gusta nowego reżimu. W ciągu zaledwie kilku lat zapoczątkowana przez hitlerowców wojna kulturowa doprowadziła do programu masowych mordów. Jak to było możliwe?
Na to, i wiele innych pytań, spróbował odpowiedzieć Charlie English, brytyjski pisarz, wcześniej pracujący jako dziennikarz „The Guardian”, gdzie prowadził dział wiadomości międzynarodowych. Na polski rynek książkę przygotowało Wydawnictwo Arkady. I zrobiło to przyzwoicie – przyjemna czcionka, niebanalna, przyciągająca uwagę grafika na stronie tytułowej plus wkładka z kilkunastoma zdjęciami i reprodukcjami dzieł. Nie ma się do czego przyczepić.
Aby zrozumieć epilog opisywanych wydarzeń z przełomu lat 30. i 40., musimy się cofnąć do pierwszej wojny światowej. Również niemieccy artyści leczyli traumę po Wielkiej Wojnie, a wątki związane z tragedią setek tysięcy ofiar pól bitewnych często przewijały się w twórczości nie tylko literatów, ale także plastyków. Wielu z nich samo doświadczyło okrucieństwa światowego konfliktu, walcząc w okopach lub tracąc najbliższych. Wówczas zespół stresu pourazowego nie był jeszcze diagnozowany, ale możemy być pewni, że zbierał potężne żniwo. Trudne czasy sprzyjały więc pojawianiu się w sztuce wątków graniczących z szaleństwem. „Schizofreniczna epoka powojenna wymagała schizofrenicznej powojennej sztuki. Nigdy wcześniej szaleństwo nie było aż tak modne” – stwierdza Autor.
Szukanie nowych inspiracji doprowadziło artystów do kolekcji prac autorstwa pacjentów szpitali psychiatrycznych, zgromadzonej w Heidelbergu przez psychiatrę Hansa Prinzhorna. Doszedł on do wniosku, że wartość artystyczna kolekcji jest większa niż jej potencjalny wkład w badania nad chorobami psychiatrycznymi. Wśród 5 tysięcy dzieł były nie tylko prace malarskie i rzeźby, ale także poematy i utwory muzyczne, projekty wynalazków czy nigdy niewysłane listy. Wykonywano je na tym, co akurat chorzy mieli pod ręką – na zużytych grafikach lekarskich, spisach posiłków, torebkach od cukru czy papierze toaletowym.
Przygotowana przez lekarza monografia na temat sztuki osób chorych umysłowo pod tytułem Bildnerei der Geisteskranken spotkała się ze świetnym przyjęciem modernistów. Okazało się, że prace idealnie wpisują się w proces zgłębiania istoty szaleństwa, jakie owładnęło światem podczas pierwszej wojny światowej. Tacy artyści jak Paul Klee, André Breton czy Salvador Dalí uznali, iż kolekcja Prinzhorna bezpośrednio wyraża wnętrze człowieka, bo jest nieskażona „burżuazyjną edukacją i samodoskonaleniem”. Nie trzeba było długo czekać na inspirowanie się znanych nazwisk ze świata sztuki pracami pacjentów szpitali psychiatrycznych.
Nowe trendy rychło spotkały się ze zdecydowaną ripostą kół konserwatywnych – wśród kuratorów i znawców sztuki, ale także wśród lekarzy psychiatrów. Teorie o degeneracji sztuki i konieczności zdecydowanego odseparowania osób chorych psychicznie od „zdrowej tkanki społecznej” okazały się wodą na młyn narodowych socjalistów, zdobywających coraz szersze poparcie w Republice Weimarskiej. Kto by wówczas przypuszczał, że w latach 30. ta artystyczna awangarda stanie się celem ataków skrajnej prawicy pod wodzą „człowieka kultury”, za jakiego uważał się niedoszły malarz z austriackiego Branau…
Dla nowej władzy tylko sztuka prawdziwie aryjska – po wykorzenieniu wszelkiej degeneracji – mogła uchwycić niemieckiego ducha. „Czystka kulturowa była prekursorką czystek rasowych, a artyści Prinzhorna załapali się na obie”. Najpierw jednak naziści zadecydowali o zarekwirowaniu dzieł uznanych za wywrotowe, zgromadzonych w państwowych muzeach i galeriach. To, co nie zostało zniszczone lub ukradzione przez prominentnych działaczy nowego systemu (w tym Göringa, który uważał się za znawcę sztuki), postanowiono sprzedać, a pozyskane w ten sposób pieniądze przeznaczyć na zbrojenia. Obrazy i rzeźby, które dzisiaj byłyby warte miliardy euro, sprzedano za śmieszną sumę, za którą ledwo pokryto zakup dwóch czołgów.
1 września 1939 roku, w dniu rozpoczęcia drugiej wojny światowej, Adolf Hitler podpisał rozkaz „eutanazji”, nakazujący zapewnienie „miłosiernej śmierci” nieuleczalnym pacjentom szpitali psychiatrycznych i z poważnymi wadami wrodzonymi. „Reżim Hitlera rozpoczynał właśnie coś, czego nigdy wcześniej nie próbowało zrobić żadne inne państwo: program masowych mordów własnych obywateli” – podkreśla Autor. Pośród setek tysięcy zamordowanych na terenie Trzeciej Rzeszy i podbitej Polski – zagazowanych, otrutych, zagłodzonych i rozstrzelanych – znalazły się także dwadzieścia cztery osoby, których prace wchodziły w skład kolekcji zebranej przez Hansa Prinzhorna.
Zdaniem Englisha Aktion T4, jak te masowe mordy później nazwano, przekonała Hitlera, że ludobójstwo prowadzone przez aparat państwowy jest możliwe, że uda się znaleźć osoby, dla których nie będzie większym problemem mordowanie niewinnych, w tym dzieci. Stąd konkluzja Autora, iż program „eutanazji” był swego rodzaju poligonem doświadczalnym dla zagłady 6 milionów europejskich Żydów i pół miliona Romów.
Wydawałoby się, że badanie sztuki w kontekście rozwoju narodowego socjalizmu jest nie tyle zaskakujące, ile – jak stwierdza sam Autor – niesmaczne. Że zupełnie nie na miejscu jest znaczenie danego obrazu lub rzeźby w porównaniu z tak wieloma ofiarami tamtych wydarzeń. Z całą pewnością poglądy Hitlera na temat sztuki nie były próbą odwrócenia uwagi od licznych zbrodni, za które był odpowiedzialny. Wręcz przeciwnie. Finalnie okazało się bowiem, że programy masowych mordów i poglądy Führera na kulturę były ze sobą połączone „siecią pseudonaukowych teorii o rasie, modernizmie, koncepcji degeneracji oraz ludziach, których uznał za lebensunwertes Leben, istnienia niegodne życia”.
Galeria cudów i obłędu to w mojej skromnej opinii jedna z najciekawszych pozycji wydanych w tym roku traktujących o historii Trzeciej Rzeszy. I wcale nie trzeba być miłośnikiem sztuki, aby docenić jej treść. W pierwszej kolejności to oczywiście zasługa Autora, umiejętnie korzystającego z dostępnych źródeł, dysponującego dynamicznym, reporterskim stylem, świetnie oddającym rytm głębokich zmian, które dokonywały się w polityce i sztuce dwudziestolecia międzywojennego u naszych zachodnich sąsiadów. Ten „rytm” lektury to oczywiście także zasługa tłumaczki, Dagmary Budzbon-Szymańskiej, której należą się osobne podziękowania.