Król Salomon to miał klawe życie. Nawet nie ze względu na to, że miał do dyspozycji tysiąc żon – do dyspozycji, bo w kategoriach „dyspozycyjności” trzeba rozpatrywać naturę jego związków małżeńskich – ale ponieważ nikt z jego poddanych nie miał mu tego za złe i ani myślał obalać go za taką drobnostkę jak poligamia, skądinąd powszechna wśród ówczesnych monarchów. Teraz coś takiego by nie przeszło, niezależnie od tego, czy byłyby to związki sformalizowane, czy nie.
„Seks na szczytach władzy” to niedługa (190 stron) książka będąca zbiorem artykułów opisujących skandale i ekscesy seksualne dwudziestowiecznych – z niewielkim wyjątkiem, o czym później – polityków. Mamy tu więc Silvia Berlusconiego, Billa Clintona i Johna F. Kennedy’ego, bodajże najaktywniejszych lowelasów wśród mężów stanu świata zachodniego, ale także Gerharda Schrödera czy Václava Havla, których życie erotyczne i związki z kobietami w gruncie rzeczy nigdy nie znalazły się w świetle reflektorów (a może raczej należałoby powiedzieć: w świetle fleszy).
Autorzy opisują także skandale seksualne o naturze kryminalnej. Wątki takie pojawiały się rzecz jasna w aferze „Bunga Buna” z Berlusconim w roli głównej (wpływanie na policjantów, którzy zatrzymali jedną z jego ulubienic), ale chodzi tu przede wszystkim o gwałt, jakiego miał się dopuścić prezydent Mosze Kacaw, i o wstrząs, jakim była ta sytuacja dla Izraela. Znalazło się też miejsce dla seksafery z udziałem Andrzeja Leppera i Stanisława Łyżwińskiego, bo jakże by inaczej? Trzeba w tym miejscu podkreślić, że choć książka porusza tematy raczej tabloidowe, opisuje je w sposób zrównoważony, mający wzbudzić zaciekawienie, ale w miarę możliwości bez sensacji. Politycy wzięci na warsztat nie ograniczają się do tych z ostatnich lat. O ile jednak mogę zrozumieć opisywanie romansów przeddrugowojennych, o tyle polscy monarchowie pasują tu jak pięść do nosa; skoro jednak poświęcono im tylko kilka stron, nie ma o co kruszyć kopii.
Z warsztatowego punktu widzenia najsłabszym punktem „Seksu na szczytach władzy” jest bibliografia. Po pierwsze, zamieszczono ją w postaci zbiorczej na końcu książki, nie dzieląc jej na poszczególne artykuły, mające wszak różnych autorów i traktujące o zupełnie różnych tematach. To jednak samo w sobie stanowi problem co najwyżej marginalny: łatwo zgadnąć, że „Moje życie” Billa Clintona posłużyło do napisania rozdziału o Clintonie, a „Romanse prezydentów USA” Longina Pastusiaka przysłużyło się autorce tegoż rozdziału także podczas pracy nad tekstem o Kennedym. Poważniejszym problemem jest całkowity brak ujednolicenia formatu bibliografii, przez co panuje w niej straszny bałagan. W przypadku części publikacji nie podano nawet daty wydania ani nazwy oficyny, jedynie autora i tytuł (dobrze, że chociaż tyle…)1. Brak staranności widoczny jest zresztą praktycznie na każdej ze 190 stron „Seksu na szczytach władzy”, w tekście przewija się sporo literówek i błędów redakcyjnych w rodzaju niekonsekwentnej odmiany czy pisowni imion i nazwisk (była żona Sarkozy’ego na przykład raz jest Cecilią, a kawałek dalej – Cecylią).
Wielka szkoda, że tak ciekawa książka nie otrzymała porządnej opieki korektorskiej. Bo ta książka naprawdę jest ciekawa (i niedroga skądinąd). Siłą rzeczy, mimo że wydano ją całkiem niedawno, zdążyła się już trochę zdezaktualizować; gdyby miało powstać kolejne wydanie, nie mogłoby w nim zabraknąć sprawy byłego już dyrektora MFW, Dominique’a Straussa-Kahna. Niemniej jednak, jeśli kogoś interesuje to zagadnienie, lepiej, żeby sięgnął po tę publikację aniżeli po archiwalne wydania tabloidów. Tutaj przynajmniej otrzyma informacje opracowane i przefiltrowane. A przecież nie od dziś wiadomo, że każdy lubi czasem rzucić okiem na to, co możni tego świata wyprawiają w zaciszu własnych domostw. A zwłaszcza sypialni.
Przypisy
1. Oprócz tego pojawia się w bibliografii na przykład „Wikipedia”. Ni mniej, ni więcej: Wikipedia. Problem w cytowaniu Wikipedii jest zaś taki, że już dawno przestała być zwykłą encyklopedią, stała się raczej zbiorem artykułów i esejów, co wymaga zupełnie odmiennego sposobu cytowania. Autorzy wszelakich opracowań, nie tylko omawianego tutaj, wyraźnie nie chcą tego dostrzec i wciąż ograniczają się do lakonicznego „Źródło: Wikipedia”. I kropka. Stanowi to dowód co najmniej niedbałości autorów, swoisty probierz tego, jak starannie przygotowali bazę źródłową swoich prac.