Na pierwszy rzut oka powieści Tomasza Kołodziejczaka kwalifikować by się mogły do literatury niskich lotów. Ot, fantastyka naukowa. Ostre rżnięcie z karabinów czy innych tam enegrolaserów, wielcy, sztucznie pompowani faceci, mnóstwo akcji… No tak, chciał nie chciał – papka. I co? I figa z makiem. Bo wystarczy przeczytać więcej niż pierwsze kilkadziesiąt stron, aby przekonać się, że powieści Kołodziejczaka z cyklu o Dominium Solarnym zakwalifikować można wyłącznie do powieści z najwyższej półki.
Można oczywiście czytać „Schwytanego w światła” jako zupełnie zwyczajną historyjkę. Sprzyja takiemu odczytaniu fabuła, łącząca cechy typowej powieści pościgu i ucieczki oraz kryminału. Po prostu sledzimy wówczas niegdysiejszego superżołnierza/superpolicjanta Daniela Bondaree, próbującego zwiać Złym Facetom, którzy przejęli władzę na jego ojczystym świecie. Ale to byłoby za proste.
Podobnie jak w pierwszym tomie cyklu Autor analizuje problem wolności jednostki, problem demokracji w starciu z autorytaryzmem w walce o rząd dusz, a także problem zetknięcia się Homo sapiens z obcymi rasami – nie „zielonymi ludzikami”, ale formami życia powstałymi na zupełnie innych szlakach ewolucyjnych. Łatwo się domyślić, jaki wynika stąd problem: zupełnie inne postrzeganie świata, do tego zupełnie innymi kanałami zmysłowymi; inne sposoby komunikacji i rozmnażania (wszak popęd seksualny jest jednym z kluczowych czynników definiujących zachowanie człowieka); inne priorytety, nie wspominając już o zupełnie innej moralności. O ile polityka – zarówno makro, jak i mikro – zajmuje w tej książce mniej więcej tyle samo miejsca co w poprzedniej, o tyle mniej miejsca poświęca zagadnieniom militarnym. „Kolory sztandarów” dość szczegółowo przedstawiały Kołodziejczakową wizję dalekiej przyszłości techniki wojskowej, tym razem zaś mamy jej tyle co nic.
Kołodziejczak wziął za to na warsztat parę ikon science fiction. Tanatorzy to oczywiście nowa wersja Sędziów z uniwersum Sędziego Dredda, a głównym bohater Daniel Bondaree ma wiele wspólnego z samym Josephem Dreddem, zwłaszcza tym filmowym. Zakończenie wyraźnie inspirowane jest „Odyseją kosmiczną”, widać też nawiązania do „Pamięci absolutnej” i kilku innych filmowych klasyków.
Nie jest to może Stanisław Lem, ale w zalewie SF-papki Kołodziejczak wyróżnia się zdecydowanie na plus, z naszej perspektywy tym bardziej, gdyż jego powieści to SF w tej starej, dobrej i – wybaczcie brzydkie słowo – politycznej tradycji. Fanom gatunku na pewno nie trzeba go polecać, ale i tym, spośród naszych Czytelników, którzy zasadniczo po SF nie sięgają, cykl o Dominium Solarnym może przypaść do gustu.