Powstały setki, jeśli nie tysiące powieści o zimnowojennej wojnie wywiadów. Jedną z nich jest napisana przez Nelsona DeMille’a „Szkoła wdzięku”, której pierwsze wydanie ukazało się jeszcze w czasie trwania konfliktu Wschód–Zachód, bo w roku 1988. Na polskie wydanie musieliśmy poczekać aż 22 lata, kiedy to ukazała się w 2010 roku za sprawą wydawnictwa Buchmann w serii Fabryka Sensacji, a teraz trafiła do recenzji. Podobno jest tak dobra, że w niektórych amerykańskich szkołach średnich i wyższych stanowi lekturę na zajęciach z historii najnowszej. No cóż, moim zdaniem nie najlepiej świadczy to tamtejszym szkolnictwie, jeśli wiedzę o Związku Radzieckim czerpie się z powieści sensacyjnej, ale my na szczęście możemy pozwolić sobie na to, żeby oceniać ten tytuł jedynie w kontekście literackim.

Historia rozpoczyna w 1988 roku się od telefonu amerykańskiego studenta, podróżującego po Związku Radzieckim, do ambasady USA w Moskwie i przekazania informacji o spotkaniu z tajemniczym amerykańskim pilotem, który twierdzi, że uciekł z rąk KGB. Wkrótce potem ów student ginie w tajemniczych okolicznościach. Do rozwiązania sprawy zostaje wyznaczony amerykański attaché lotniczy, pułkownik Sam Hollis, który jak większość osób na tych stanowiskach pracował dla wywiadu wojskowego. Pomagać mu będzie Lisa Rhodes ze służby informacyjnej. Głowni bohaterowie wspomagani przez lokalnego szefa CIA ruszają tropem tajemniczego telefonu, wpadając na trop sięgającej korzeniami wojny wietnamskiej międzynarodowej afery szpiegowskiej, w której stawką jest życie kilkuset Amerykanów (a w dalszej perspektywie bezpieczeństwo całego państwa), a której ujawnienie może zaprzepaścić politykę odprężenia pomiędzy dwoma supermocarstwami, co nie jest na rękę ani Kremlowi, ani Białemu Domowi. Nie wyjawię chyba zbyt wiele mówiąc, że podobny, acz nie identyczny, wątek pojawił się w wielokrotnie emitowanym w Polsce pewnym amerykańskim serialu wojskowym.

Na pewno nie jest to tytuł przełomowy w historii literatury i z naszej, polskiej perspektywy, gdzie dobrze wiemy czym był socjalizm i czym charakteryzowało się życie w państwie autorytarnym – choć rzecz jasna nie w takim stopniu jak ZSRR – nie jest to też na pewno książka odkrywająca nieznane nam mechanizmy i codzienne życie w demokracji ludowej. Dla Amerykanów w 1988 roku mogło to mieć duże znaczenie, jednak nie w naszym przypadku. Myślę, że nie bez znaczenia w tamtych czasach miało takie a nie inne skonstruowanie głównych bohaterów, którzy po stronie amerykańskiej pozbawieni są wad, za to każdy z przedstawicieli radzieckiej władzy to niemal zło wcielone. Poza tym jednak ta licząca sobie nieco ponad 700 stron pozycja dostarcza ogromnej ilości przedniej rozrywki. Akcja została poprowadzona ciekawie, z kilkoma zwrotami akcji i zaskakującym zakończeniem. Mamy także kilka wątków pobocznych, jak wspomniane życie codzienne szarego człowieka w Związku Radzieckim czy obowiązkowy wątek miłosny, ale na szczęście zostały ograniczone na tyle, że nie zakłócają głównej osi fabuły.

Nie ma jednak róży bez kolców i w „Szkole wdzięku” nie wszystko jest idealne. Dotyczy to zwłaszcza tych momentów, gdzie dochodzimy do realiów i odwzorowania świata rzeczywistego w fabule. Nie chodzi już nawet o kwestie techniczne, jak Mi-28, który w książce stał się śmigłowcem transportowym przypominającym Bella-206, tajemniczy samochód Ził-6 czy pasażerski odrzutowiec komunikacyjny Jak-42, który według autora był wojskowym transportowcem. W końcu jest to tylko powieść, w dodatku pisana w czasie zimnej wojny, kiedy autor nie musiał mieć pełnego dostępu do wiadomości o radzieckiej technice. Większe zastrzeżenia mam do przedstawienia samego Związku Radzieckiego schyłku lat osiemdziesiątych. Był to czas Gorbaczowa, który wprowadzał pierestrojkę i głasnost, a tymczasem u DeMille’a wygląda bardziej na najmroczniejsze okresy panowania Breżniewa, jeśli nawet nie samego Stalina. Naprawdę, w czasie, kiedy toczy się akcja, KGB nie było wszechwładne, nie mogło ot, tak sobie mordować ludzi, tym bardziej Amerykanów, nie mówiąc już o opisanych w książce działaniach wobec osób objętych immunitetem dyplomatycznym. Jest jeszcze parę innych przykładów takiego przerysowania Kraju Rad, chyba żeby stworzony obraz bardziej pasował do reaganowskiego hasła imperium szatana obowiązującego w momencie powstawiania książki, ale nie będę ich przytaczał, by nie ujawniać zbyt wiele treści.

Podoba mi się polskie wydanie książki. Duża, wyraźna czcionka, którą niektórzy mogą odebrać jako sztuczne pompowanie objętości, dla mnie w tym wypadku jest zaletą. Znajdziemy także prostą mapkę z Moskwą i okolicami, gdzie toczy się akcja. Ładna i efektowna, aczkolwiek bardziej pasująca do klimatów rodem z „Fallouta”, jest okładka. Minusem za to jest bardzo duża liczba literówek występujących w tekście.

Oceniając książkę tylko w kategoriach sensacyjnej powieści szpiegowskiej czy thrillera politycznego, należy jej postawić wysoką ocenę. Z pozycji fanatyków jak najdokładniejszego odtworzenia świata rzeczywistego znajdziemy w niej sporo potknięć, ale osobiście uważam, że nie należy popadać w skrajności i tak surowe oceny zostawmy na prace czysto historyczne, a „Szkoła wdzięku” ma dostarczać rozrywki i w tym, pomimo niedociągnięć, sprawdza się znakomicie.