Król Artur – postać, która istniała naprawdę, czy może produkt średniowiecznych trubadurów, wymyślony tylko jako wzór cnót rycerskich? Nie miejsce to na roztrząsanie tej zagadki, bo teorii o Arturze jest tyle, ilu samych „arturologów”. Brytyjski pisarz Bernard Cornwell niejako stworzył tę postać na nowo, posypał go szczyptą celtyckich legend i podlał sosem historycznych faktów z epoki „zawieszenia” między rządami rzymskich namiestników, a zajęciem prawie całej Brytanii przez ludy germańskiej proweniencji. Tak narodziła się Trylogia Arturiańska.

Cornwell najbardziej jest znany z przygód angielskiego żołnierza Richarda Sharpe’a rozgrywających się w epoce napoleońskiej, na podstawie których powstała popularna seria filmów BBC, z Seanem Beanem w roli głównej. W 2006 roku królowa Elżbieta II, w dowód uznania dla jego twórczości, nadała pisarzowi Order Imperium Brytyjskiego. Powód, dla którego Cornwell zajął się pisaniem, był dość nietypowy. Związał się z Amerykanką i wyjechał do USA. Nie otrzymał jednak pozwolenia na pracę, więc zaczął pisać. Tylko to zajęcie nie wymagało posiadania zielonej karty.

To drugie, po kilkunastu latach, wydanie Trylogii Arturiańskiej w Polsce, tym razem nakładem Instytutu Wydawniczego Erica. Pod koniec lutego na rynku ukaże się ostatni tom, „Excalibur”. Pozycje wydano, gdyby nie kilkanaście nieznacznych literówek, prawie wzorcowo. Na początku każdego tomu znajdziemy mapę oraz spis osób i miejsc występujących w powieści. Wracałem do nich nieraz, bo plejada postaci jest tak spora, że czasami można się pogubić. Każdy tom ma swoją zakładkę, wyglądem nawiązującą do okładki – dobry pomysł.

Autor przenosi czytelnika pod koniec V wieku, do – jak już we wstępie wspomniałem – najmroczniejszego okresu w dziejach wyspy, gdy Brytanię opuścili Rzymianie, a podzieleni na kilka królestw tubylcy muszą się zmagać z najazdami Sasów, Jutów, Anglów i Fryzów, których Brytowie określają jednym mianem Saksonów. Poznajemy królów i wodzów o trudnych do wymówienia imionach, rządzących miastami i państwami o nazwach, na których można sobie połamać język. Zdaniem autora Artur istniał naprawdę, ale brak źródeł historycznych muszą rekompensować legendy i wyobraźnia Cornwella, który sam przyznaje, że trylogia nie jest dokładnym zapisem historycznym tamtych lat, a raczej „jeszcze jedną wariacją na temat tej fantastycznej sagi”. Trylogię można potraktować jako uniwersalną przypowieść o walce o władzę. O dylematach rządzących, o targających nimi namiętnościach. Nie zmieniło się to na przestrzeni tysięcy lat.

Artur to nieślubny syn Wielkiego Króla Uthera Pendragona, władcy Dumnonii, po śmierci którego staje się głównym opiekunem nieletniego króla Mordreda – wnuka Uthera. Przez karty powieści przewijają się imiona, które dobrze znamy z arturiańskich legend: Ginewra, Mordred, Merlin, Lancelot, Galahad, Tristan i Izolda czy Morgana. Wszyscy są postaciami z krwi i kości, a zwłaszcza Artur, który choć u boku dzierży Excalibura, to bynajmniej nie potrafi powalić naraz stu wrogów jednym kichnięciem. To opowieść odarta z mitów. Nazwa Avalon pada mimochodem. Okrągły Stół, owszem, istniał, ale pokryty wymiocinami ucztujących wojowników na pewno nie symbolizował bractwa wojowników założonego przez Artura. Świętego Graala też nie ma, no chyba, że jest nim „magiczny” Kocioł z Clyddno Eiddyn (jeden z trzynastu skarbów Brytanii) albo nieosiągalne dążenie Artura do sojuszu wszystkich celtyckich królestw przeciwko najeźdźcom zza morza. Narratorem powieści jest Derfel Cadarn – wychowanek Merlina i druh Artura, który swoich dni dożywa w klasztorze, gdzie na zamówienie mocodawczyni, królowej Igraine, spisuje opowieść o przygodach „władcy, który nigdy nie został królem”. Wspomnienia Derfela królowej nie satysfakcjonują, bo wcale nie pokrywają się z twórczością bardów…

Nakreślone przez Cornwella postacie kobiet, kto wie, czy nie są bardziej wyraziste niż mężczyźni. Zwłaszcza dwie z nich. Ginewra, zręcznie – ale do czasu – owija sobie Artura wokół palca. Zauroczony rudowłosą pięknością nie waha się rozpętać w obronie uczucia wojny domowej, która może wydać Brytanię na pastwę Saksonów. Nimue – kochanka Merlina i kapłanka – opętana żądzą zemsty na jej gwałcicielu, królu Gundleusie, w końcu, i za wszelką cenę, dopina swego. W tle mamy tlący się konflikt między starą a nową wiarą, który wybucha w drugiej części trylogii, kiedy dochodzi do rebelii Lancelota, wspieranego przez fanatycznych chrześcijan pod wodzą biskupa Sansuma. Podczas gdy Merlin chce przywrócić Brytanię starym bogom, wyznawcy „syna cieśli” powoli i bez skrupułów zdobywają dominację na wyspie.

Już długo nie miałem okazji czytać książki, od której nie mogłem się oderwać. Cornwell fach pisarski ma opanowany w stopniu bardzo dobrym. Dialogi nie są przegadane, a zwroty akcji zapadają w tych momentach, w których powinny. Nie nudziłem się ani przez stronę. Niektórzy próbują zaszufladkować Trylogię Arturiańską do literatury fantasy. Nie rozumiem, dlaczego. Ponieważ nie brakuje odniesień do pogańskich wierzeń, a druidzi mają realny wpływ na podejmowane przez władców decyzje? Wszystkie ich czary to tylko sprytne sztuczki, a przepowiednie i rzucane klątwy wykorzystują żywe wśród ludności przesądy. Nie ma nic w tej powieści, co nakazywałoby postawienie jej na półce z szyldem „Fantasy”. Oczywiście możecie mieć inne zdanie, ale ja wiem jedno: z niecierpliwością czekam na ostatnią część!