Militarnie przeciwko Niemcom, politycznie przeciwko Sowietom – tak oto możemy krótko podsumować walkę podjętą przez warszawskie podziemie 2 sierpnia 1944 roku. O roli Stalina i Sowietów w tragedii powstania i nie tylko rozmawiamy z profesorem Nikołajem Iwanowem, autorem „Powstania warszawskiego widzianego z Moskwy”, kapitanem Rykowem naszych czasów.
Jak się rozpoczęła Pańska przygoda z historią?
Moja przygoda z historią rozpoczęła się praktycznie jeszcze w dzieciństwie. Na ile pamiętam, w drugiej klasie podstawówki już jak opętany czytałem gimnazjalne podręczniki historii. Znałem wszystkich wielkich przywódców w dziejach świata. Mogę powiedzieć, że jestem urodzonym historykiem.
Czy przez wzgląd na związanie swoich losów z Polską podjął Pan jako historyk problematykę relacji polsko-rosyjskich?
Polska od zawsze była moim ulubionym krajem. Niestety nie pozostała takim do dziś. Jedna sprawa kochać Polskę na odległość, a zupełnie inna mieszkać wśród Polaków i codziennie konfrontować się z polską rzeczywistością. Ale 30 lat temu byłem bezgranicznie zakochany w tym kraju nad Wisłą. A kiedy w 1972 roku przyjechałem tu na krótko z Pociągiem Przyjaźni, tylko umocniłem się w odczuciu, że jest to „najwspanialszy kraj na ziemi”. Dzisiejsi Polacy nie zdają sobie sprawę z tego, że za komuny Polska, Polacy, polska prasa dostępna na terenie ZSRS, polskie książki były dla wielu w Związku Sowieckim tym łykiem wolności, który pozwalał jakoś przeżyć sowiecką ponurą rzeczywistość. Dlatego miłość do Polki, możliwość wyrwania się z tego zaklętego koła sowieckiej rzeczywistości była dla mnie szczytem… Ale trzeba było rzeczywiście zakochać się w Polce (uczestniczce tak słabo zrozumiałej dla dzisiejszego pokolenia zarówno Polaków, jak i Rosjan wycieczce w Pociągu Przyjaźni), aby marzenia o wspaniałym życiu w Polsce mogły się zrealizować. Jestem z Brześcia, centrum geograficznego II Rzeczypospolitej, o którym nawet najbardziej pesymistycznie nastawieni obywateli Polski nie mogli pomyśleć jako o mieście zagranicznym. I ten duch dziwnej łączności z Polską, mimo ogromnych wysiłków propagandy komunistycznej, zawsze panował w moim mieście rodzinnym. Zostało tak do dziś, mimo że Polacy stanowią znikomy procent ludności tego miasta. Polska tu od zawsze była odbierana, jako coś lepszego, jako krzewicielka cywilizacji „za Bugiem”, jako ostoja praworządności. Dlatego dla mnie, jako historyka i jako brześcianina, zajęcie się problematyką stosunków polsko-rosyjskich było tylko kwestią czasu. Było to moim przeznaczeniem życiowym.
Kiedy i w jaki sposób po raz pierwszy zetknął się Pan z tragicznym losem powstania warszawskiego?
W 1979 roku, po dwóch latach miłości na odległość, setkach listów i rozmów telefonicznych ożeniłem się z obywatelką PRL-u Beatą Szczechurą, mieszkanką Wrocławia. Jeszcze przed ślubem Beata, wiedząc o moich zamiłowaniach historycznych, sprezentowała mi książkę Jerzego Kirchmayera „Powstanie warszawskie”. Była to książka odzwierciedlająca jak najbardziej PRL-owski punkt widzenia na powstanie, ale dla mnie była to rewelacja. Nic o powstaniu przed tym nie wiedziałem, jak i prawie 99,99% obywateli sowieckich. Oglądałem wcześniej (i to trzy albo cztery razy) film Wajdy „Kanał”, ale trudno było zrozumieć: co to jest za powstanie, jakie są jego relacje ze Związkiem Sowieckim. Teraz dzięki Kirchmayerowi miałem nieco pełniejszy obraz, obraz przerażający, obraz walki prawie samobójczej, ale jak heroicznej. Już wtedy, myślę, zapadło mi w duszy pragnienie powiedzieć coś własnego na temat powstania. Dziś to pragnienie zostało zrealizowano. Może nie w całości, ale jednak… W całości będzie zrealizowane, kiedy moja książka o powstaniu będzie wydrukowana w Rosji.
Skąd się wziął pomysł na przygotowanie „Powstania warszawskiego widzianego z Moskwy”?
W Polsce historiografia powstania liczy setki pozycji. Wydaje się nawet, że opisano los każdego poszczególnego powstańca, każdej cegły polanej obficie krwią Polaków. Powiedzieć tu coś nowego było niezwykle trudno. Dlatego wybrałem właśnie temat „powstanie widziane z Moskwy”, przedstawiając, co myśleli moi rodacy o cierpieniach Polaków, zarówno ci, którzy cieszyli się z losu warszawiaków, jak i ci, którzy im współczuli, którzy nie mogli zrozumieć, dlaczego „pozwalamy na ten straszliwy mord”.
Czy pańska narodowość ułatwiła dostęp do archiwów rosyjskich?
Raczej na odwrót. Pracując w archiwach rosyjskich nie ujawniam notorycznie swojej tożsamości. Rosjanin, polski historyk, pracujący, aby ustalić prawdę niewygodną dla strony rosyjskiej, odbierany jest za Bugiem czasem jako zdrajca, jako ten, który sprzedał duszę odwiecznym wrogom Rosji. Na pewno nie ułatwia to pracy. Dlatego nigdy nie śpieszę się z ujawnieniem własnej tożsamości. Ale bywa czasem inaczej. Są w Rosji również ludzie – jest ich sporo i wśród pracowników archiwów – którzy szczerze sympatyzują z Polską, polskie tragedie i polskie krzywdy odbierają jak swoje. Właśnie takim osobom zawdzięczam dostęp do wielu unikatowych dokumentów.
Jak ocenia Pan rolę radiostacji im. Kościuszki wzywającej Polaków o podjęcia walki z Niemcami? Czy głosy komunistów zarzucające podziemiu niepodległościowemu bierność mogły pobudzać zwolenników walki do wywierania nacisku na generała „Bora”?
Jeden z raportów NKWD, który trafił na biurko Stalina, stwierdzał, że to właśnie komuniści krzykliwą propagandą na temat powstania w stolicy sprowokowali dowództwo Armii Krajowej do podjęcia decyzji o powstaniu. Wykorzystywał podobny argument w polemice z Kremlem również polski Londyn. Niezadowolenie Stalina polskimi komunistami było tak głębokie, że 3 sierpnia po rozmowach z premierem polskiego rządu Stanisławem Mikołajczykiem wydał tajne rozporządzenie, by przeprowadzić wewnętrzne śledztwo w sprawie, kto, jak i kiedy zachęcał Warszawę do powstania. Sowiecki przywódca chciał wiedzieć, czy rzeczywiście powstanie wybuchło w wyniku nadzwyczaj aktywnych nawoływań kontrolowanych przez polskich komunistów środków masowego przekazu i w wyniku wezwań do broni skierowanych ku warszawiakom przez radiostację im. Tadeusza Kościuszki formalnie należącej do Związku Patriotów Polskich. W wyniku śledztwa za kilka dni na biurku Stalina znalazł się cały stos materiałów świadczących niezbicie: idea powstania zbrojnego w polskiej stolicy nie była wyłączną domeną środków masowego przekazu (przeważnie nielegalnych) należących do obozu londyńskiego.
Propaganda polskich komunistów na ten temat wyróżniała się agresywnością i niezwykłą zawziętością. Sekretarz KC WKP(b) Aleksandr Szczerbaków pisał na ten temat do Stalina: w okresie od 2 do 30 lipca znaleziono teksty 13 audycji radiowych, w których komuniści polscy nawoływali do otwartego powstania. Znaleziono i konkretnego winowajcę. Był nim kierownik wydziału druku sowieckiego MSZ Dmitrij Pietrow. W jego obowiązki wchodziło zapoznanie i zatwierdzenie tekstów radiowych nadawanych na falach radiostacji Związku Patriotów Polskich w ZSRS.W wyniku tego śledztwa wewnętrznego na Kreml dostarczono teksty ostatnich audycji zagranicznej służby radia moskiewskiego i radiostacji im. Tadeusza Kościuszki nominalnie należącej do Związku Patriotów Polskich. Nie było żadnych wątpliwości: wybuch Powstania w Warszawie można było traktować jako odzew na apele z Moskwy. „Dla Warszawy, która nigdy nie poddała i nigdy nie ustała w walce – brzmiała radiowa odezwa ZPP w audycji z 29 lipca 1944 roku – godzina czynu wybiła! Niemcy zechcą na pewno bronić się w Warszawie, szerząc nowe zniszczenia i mnożąc nowe tysiące ofiar. Nasze domy i gmachy będą zamienione w ośrodki oporu. Miasto Niemcy obrócą w ruiny, ludność wystawią na zagładę. Wywiozą wszelkie najcenniejsze dobro i obrócą w perzynę wszystko, co pozostawią za sobą”. W tekście już wspomnianej audycji innej polskojęzycznej radiostacji im. Tadeusza Kościuszki, również kontrolowanej przez grupę komunistów polskich, z 30 lipca mamy już wyraźne nawoływanie do antyniemieckiego powstania: „Warszawa drży w posadach od ryku dział. Wojska sowieckie nacierają gwałtownie i zbliżają się do Pragi. Nadchodzą, aby przynieść nam wolność. Niemcy wyparci z Pragi będą usiłowali bronić się w Warszawie. Zechcą zniszczyć wszystko. W Białymstoku burzyli wszystko przez sześć dni. Wymordowali tysiące naszych braci. Uczyńmy, co tylko w naszej mocy, aby nie zdołali powtórzyć tego samego w Warszawie… Milion ludności Warszawy niechaj stanie się milionem żołnierzy, którzy wypędzą niemieckich najeźdźców i zdobędą wolność”.
Tu potrzebne jest odpowiednie wyjaśnienie. Polscy komuniści w ZSRS mieli stosunkowo ograniczone pole manewru. Metody i praktyka ich propagandy były prawie żywcem spisane ze wzorców sowieckich. Proces kształtowania się tej propagandy przebiegał pod pilnym okiem NKWD, które starannie pilnowało jej czystości ideologicznej. Jednak nawet w warunkach tak ostrej kontroli polscy sojusznicy Stalina mieli na swym podwórku odrobinę więcej wolności niż sowieccy koledzy. Ta kropla wolności czasem przybierała specyficzne kształty. Na przykład niekiedy neofityzm polskich komunistów zmuszał ich do wyrażenia poglądów skrajnych, niemających odzwierciedlenia w wojennej rzeczywistości. Strach przed ewentualnymi represjami, pamięć o niedawnych represjach lat 30., kiedy zniszczono całe kierownictwo Komunistycznej Partii Polski, dyktował ocalałym KPP-owcom taktykę: starać się być lepszymi od sowieckich nauczycieli. Stwarzało to specyficzną sytuację. Polscy komuniści w niektórych wypadkach działali ryzykownie, dążąc do wyprzedzenia w kampanii ideologicznej komunistów sowieckich. Tak się stało i z powstaniem warszawskim.
W książce pisze Pan o poszukiwaniach bezpośredniego rozkazu wstrzymania ofensywy nad Wisłą latem 1944 roku. Jak Pan ocenia, czy w ogóle taki dokument sporządzono i skrzętnie ukryto?
Nie znalazłem podobnego dokumentu, nie zostałem wpuszczony do najważniejszego archiwum rosyjskiego – Archiwum Prezydenta Federacji Rosyjskiej. Natomiast dotarłem do rozkazów dowódców niższego szczebla. Najbardziej rewolucyjne odkrycie to rozkaz dowódcy 16. Armii Powietrznej o zakazie lotów samolotów sowieckich nad Warszawą. Tylko zaufani piloci mieli prawo ukazywać się nad Warszawą, żeby sfotografować, co tam się dzieje. Reszta nie miała prawa do 14 września nawet pokazywać się nad Warszawą. To świadczy, że Stalin nie wierzył swoim żołnierzom i ich dowódcom. Nie pozwalał swoim lotnikom ukazywać się nad Warszawą. Usiłował prawdę o powstaniu warszawskim ukryć przed własnymi żołnierzami. To się nie udało. Znalazłem na przykład takie protokoły zebrań partyjnych w jednostkach batalionu, a nawet kompanii, gdzie zwykli żołnierze zadają komisarzom pytania. „Czemu nie idziemy na pomoc powstańcom warszawskim?” „Dlaczego nie chcemy przyjść z pomocą – nawet takie padało sformułowanie – braciom Polakom?” Obok żołnierzy Armii Czerwonej stali żołnierze Armii Berlinga. Ci żołnierze Pierwszej Armii Polskiej, co by o nich nie mówić, to byli Polacy. Wielu z nich to byli dawni żołnierze Armii Krajowej, wielu zesłańców. I dla nich, może nie dla dowódców tej armii, którzy byli posłuszni Moskwie, ale dla zwykłych żołnierzy, którzy rzeczywiście z bólem patrzyli na Warszawę i na to, że Warszawa na ich oczach wykrwawiała się, było to wielka, niegojącą się raną. Oni również mówili kolegom sowieckim o tym, co się dzieje w Warszawie.
Zresztą przywódcy PKWN na spotkaniu ze Stalinem, już w październiku zadali mu takie pytanie: „Warszawa, no przecież takie straty”. A on odpowiedział: „A co to takiego, u nas nie ma miasta większego, gdzie by nie było takich strat. A Stalingrad, a Kijów, a Mińsk?” Wszędzie takie straty. Powiedział nawet coś ohydnego: „To dobrze, wreszcie Polacy poczuli, co to jest wojna, poczuli smak własnej krwi. A wcześniej Armia Krajowa prowadziła politykę stania z bronią u nogi i w ogóle nie pomagała nam w wojnie z III Rzeszą. Wreszcie wojna dotarła i do waszych domów”. Taka była koncepcja Stalina. Stalin to człowiek, który nie żałował własnego narodu, to co będzie żałował innych? Przeprowadzał w Gruzji czystki, które naprawdę rozmachem przekraczały poziom w innych republikach. Dla idei, dla panowania nad światem, dla tego, by jego imperium totalitarne, sowieckie panowało nad Europą. I na tym polega istota prawdziwego stosunku stalinowskiego Związku Sowieckiego do powstania warszawskiego. Ta krwawa łaźnia, jeśli można tak powiedzieć, którą Stalin urządził lub pozwolił urządzić Niemcom w Warszawie, to był znak dla Polski: „popatrzcie, tak będzie, jeśli będziecie robić jeszcze jakiekolwiek powstanie, nie zatrzymam się przed rozlewem krwi nawet większym niż w powstaniu warszawskim”. Nie wiem czy faktycznie, ale zdaje mi się, że te setki, tysiące, a może i miliony osób, które głosowały po wojnie na komunistów (nie ulega przy tym wątpliwości, że wybory fałszowano), robiły to głównie ze strachu przed rozlewem krwi na skalę podobną do warszawskiej tragedii. Dlatego jestem przekonany, że pozwolenie Niemcom na rzeź w Warszawie było świadomym posunięciem Stalina.
Na jakim stopniu zaawansowania był plan oswobodzenia „z marszu” polskiej stolicy autorstwa marszałków Żukowa i Rokossowskiego?
Na początku sierpnia 1944 roku w planach operacyjnych dowództwa Armii Czerwonej pojawiły się dwa plany opanowania Warszawy. Pierwszy pojawił się w wyniku błyskawicznych sukcesów (w dużej mierze nieprzewidzianych wcześniej) wojsk sowieckich na Białorusi w czerwcu–lipcu 1944 roku. Pod Warszawą znalazły się wojska prawego skrzydła I Frontu Białoruskiego, które rozpoczęły ofensywę w kierunku Lublin–Warszawa dopiero 18 lipca. Plan sztabu generalnego przewidywał okrążenie głównych sił broniących się wojsk niemieckich w rejonie Brześcia, ich zniszczenie i szybkie natarcie w kierunku na Lublin. Plan ten udało się zrealizować prawie w całości. Osłabiona ciągłym przegrupowaniem wojsk w celu ratowania sytuacji w centrum Białorusi defensywa niemiecka przed I Frontem Białoruskim załamała się błyskawicznie. Natarcie było tak gwałtowne, ze w wielu miejscach Niemcy nie potrafili wysadzić mostów. Okrążone na wschód od Brześcia cztery dywizje niemieckie zniszczono prawie w całości. Sam Brześć, miasto i twierdza, próbował się bronić w okrążeniu, jednak już 28 lipca padł. W tym czasie awangarda I Frontu Białoruskiego po zdobyciu Lublina (24 czerwca) zbliżała się ku Warszawie. 28 lipca 1944 roku Sztab Generalny Armii Czerwonej ustalił dla Pierwszego Frontu Białoruskiego następujące zadanie: „prawym skrzydłem frontu rozwijać natarcie w ogólnym kierunku na Warszawę w celu nie później niż 5–8 sierpnia zająć Pragę i uchwycić przyczółek na zachodnim brzegu rzeki Narew w rejonie Pułtuska i Sierocka. Lewym skrzydłem frontu uchwycić przyczółek na zachodnim brzegu Wisły w rejonie: Dęblin, Zwoleń, Solec. Uchwycone przyczółki wykorzystać do uderzenia w kierunku północno-zachodnim w taki sposób, aby uniemożliwić obronę nieprzyjaciela wzdłuż rzeki Narwi i Wisły i tym samym zabezpieczyć forsowanie rzeki Narwi lewemu skrzydłu 2 Frontu Białoruskiemu. Później rozwijać natarcie w ogólnym kierunku na Toruń i Łódź”.
Mimo że w tej dyrektywie jedynie raz wspomina się o Warszawie, był to niewątpliwie plan przeprowadzenia operacji warszawskiej, głównym celem którego było opanowanie polskiej stolicy. Dalsze natarcie na Toruń i Łódź możliwe jest jedynie po opanowaniu Warszawy. Wydanie podobnego rozkazu nie było możliwe bez uwzględnienia wszystkich podstawowych okoliczności przyszłej wielkiej bitwy warszawskiej. Powstanie Polaków w stolicy ich kraju pokrzyżowało te plany Kremla. Z punktu widzenia strategicznego był to doskonały plan opanowania polskiej stolicy za pomocą głębokiego oskrzydlenia z dwóch stron, który nie przewidywał szturmu Warszawy. Była to swoista powtórka z Tuchaczewskiego, który w 1920 roku planował zajęcie Warszawy uderzeniem oskrzydlającym z północy. Latem 1944 roku „cud nad Wisłą” dla Polski i Polaków powtórzył się w zupełnie innej postaci, tym razem o wiele bardziej krwawej i tragicznej w skutkach. Dla Stalina rok 1920 i „cud nad Wisłą” miał znaczenie symbolicznie. Mimo wszechpotęgi panicznie bał się powtórki z 1920 roku, kiedy prawie pewne zwycięstwo tak łatwo wymknęło się z rąk. Tym razem w roku 1944 jego niekonsekwencja i niepewność w traktowaniu powstania tłumaczy się jego obawami przed kolejną polską „intrygą” o nieobliczalnych skutkach. Nie Lublin, lecz Warszawę przewidywano w politycznych planach Kremla na centrum tak zwanej „nowej Polski”. Powstanie w sierpniu–wrześniu 1944 roku zniweczyło kremlowskie plany opanowania polskiej stolicy i zrobienia z niej sztandaru tak zwanej nowej Polski, polski sowieckiej. Pojawiła się natomiast tak zwana „Polska Lubelska”, która stała się niepełnowartościową namiastką planowanej Polski Warszawskiej.
Decyzję o marszu I Frontu Białoruskiego na Warszawę podjęto z pobudek głównie politycznych. Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie Stalinowi na gwałt był potrzebny nowy poważny argument dla rozmów z sojusznikami zachodnimi (głównie z Anglią). Marionetkowy rząd polski w wyzwolonej przez Armię Czerwoną Warszawie miał być właśnie takim argumentem. Nie mamy dokumentów sowieckiego sztabu generalnego dotyczących tego, że już w czerwcu zdobycie Warszawy było jednym z głównych celów strategicznych I Frontu Białoruskiego. Pisze natomiast o tym we wspomnieniach jego dowódca Konstanty Rokossowski, który 29 czerwca, tuż przed rozpoczęciem natarcia na polską stolicę, otrzymał tytuł marszałka. Świeżo mianowany marszałek we wspomnieniach przypomina, że Stalin w rozmowie z nim jeszcze w trakcie opracowywania planu „Bagration” wyraźnie podkreślił strategiczne i polityczne znaczenie Warszawy. Warszawa w rozpatrywanym okresie cały czas pozostawała głównym kierunkiem natarcia Armii Czerwonej na froncie centralnym. Świadczą o tym również słowa Wiaczesława Mołotowa, wypowiedziane przy pierwszym spotkaniu w Moskwie z premierem rządu polskiego Stanisławem Mikołajczykiem: „Do Warszawy nam pozostało jedynie 10 kilometrów i wkrótce będzie wyzwolona”. Zajęcie Warszawy w pierwszej połowie sierpnia było integralną częścią uderzenia strategicznego Armii Czerwonej obliczonego na ostateczne rozgromienie III Rzeszy. Uderzenie na polską stolicę skoordynowano z natarciem od południa wojsk II Frontu Białoruskiego na Prusy Wschodnie. Miało również zabezpieczyć prawe skrzydło wojsk nacierających na Warszawę od niespodziewanych kontrataków z północy. Znaczenie strategiczne „wyzwolenia” Warszawy podkreśla fakt mianowania marszałka Żukowa koordynatorem i nadrzędnym dowódcą trzech frontów, nacierających na polską stolice: I Ukraińskiego oraz I i II Białoruskiego. Sam Stalin w rozmowie ze Mikołajczykiem na Kremlu 9 sierpnia 1944 roku przyznał, że pierwotny plan zdobycia polskiej stolicy przywidywał opanowanie Warszawy 6 sierpnia.
Pod koniec lipca nic nie zapowiadało rychłego załamania sowieckiej ofensywy. Dowódca 2. Armii Pancernej, generał Radzijewski, jeszcze 30 lipca wysłał dowódcy, marszałkowi Rokossowskiemu, pełne optymizmu doniesienie o perspektywach natarcia na Warszawę. Pisał, że 3. Gwardyjski Korpus Pancerny znajdował się osiem kilometrów od Warszawy, że 8. Korpus Gwardii obchodził Mińsk-Mazowiecki, broniony przez dywizję pancerno-spadochronową SS „Hermann Göring”, że rozbiciem dywizji niemieckiej zajmie się rezerwowa 109. brygada pancerna, że plan zdobycia Warszawy jest całkiem realny. Odnotujmy, że wspomniana 109. brygada na tym etapie walk i tak nie została użyta. Mamy jeszcze jeden dość istotny dokument świadczący o tym, że pod koniec lipca dowództwo Armii Czerwonej było przekonane w niechybnym zajęciu Warszawy. 29 lipca sztab generalny wydał rozkaz numer 220156 dotyczący forsowania Wisły przez nacierające armie I Frontu Białoruskiego. Rozkaz ten dotyczy również 2. Armii Pancernej, znajdującej się najbliżej Warszawy.
Istotna dla wyjaśnienia sytuacji strategicznej pod Warszawą latem 1944 roku może być również charakterystyka stanu bojowego 2. Armii Pancernej. Od samego początku operacji warszawskiej Armii Czerwonej (18 lipca) armia ta miała być główną siłą uderzeniową I Frontu Białoruskiego. Planowano ją wprowadzić do walki już na drugi dzień operacji po przełamaniu frontu niemieckiego w celu opanowania przyczółków na Bugu. Jednak, jak świadczy sprawozdanie bojowe I Frontu Białoruskiego, obrona niemiecka okazała się tak słaba, że zadanie wykonały jednostki nacierające w pierwszej linii. Wprowadzono 2. Armię Pancerną do walki dopiero 22 lipca tuż pod Lublinem. A do tego czasu armia podążała za nacierającymi jednostkami frontu bez walki. Niewątpliwie zaoszczędziło to jej sporo sił i środków, później mogących być tak potrzebnymi pod Warszawą. Na przedpolach polskiej stolicy 2. Armia Pancerna w stopniu większym niż inne jednostki I Frontu Białoruskiego zachowała zdolność ofensywną. Świadczy o tym raport generała Radzijewskiego z 3 sierpnia, w którym nie ma oznak załamania ofensywy mimo kontrataku przeciwnika w rejonie Radzymina. Dowódca prosi o pozwolenie na przegrupowanie sił armii tak, aby skoncentrować wysiłek korpusów pancernych na wcześniej wyznaczonym zadaniu – zdobyciu Warszawy. Armia w tym okresie miała 344 czołgi i była zdaniem jej dowódcy zdolna do kolejnych działań zaczepnych.
Drugi plan „wyzwolenia” Warszawy trafił na biurko Stalina 8 sierpnia 1944 roku, kiedy do Moskwy dotarły bardziej szczegółowe wiadomości dotyczące oblicza politycznego i skali powstania w Warszawie. Plan ten miał niewątpliwe podłoże polityczne i był w dużej części sowiecką reakcją na natarczywe prośby sojuszników zachodnich o pomoc Warszawie. Jego autorami byli dwaj najbardziej znani dowódcy Armii Czerwonej, marszałkowie Gieorgij Żukow i Konstanty Rokossowski. Plan ten wyznaczał początek operacji warszawskiej na 10 sierpnia. Jako główny warunek sukcesu nowej operacji warszawskiej marszałkowie uważali wyjście na brzeg Narwi przez armie prawego skrzydła I Frontu Białoruskiego i uchwycenie przyczółków na zachodnim brzegu. Drugą częścią planu było uderzenie w kierunku Warszawy z południa, z przyczółka magnuszewskiego. W tym celu marszałkowie proponowali skierować na przyczółek doborową 1. Armię Pancerną generała Katukowa ze składu I Frontu Ukraińskiego. Cała operacja miała zająć dwa tygodnie. Zajęcie Warszawy planowano w okresie 25 sierpnia–1 września. Był to niewątpliwie plan przyjścia z pomocą Warszawie. Wojsk dla jego realizacji było pod dostatkiem: osiem armii, w tym dwie pancerne, dwa osobne korpusy pancerne, trzy korpusy kawalerii i mnóstwo jednostek pomocniczych. Przewidywał, że jako pierwsza wkroczy do Warszawy 1. Armia Wojska Polskiego generała Berlinga, która miała nacierać od południa wzdłuż wschodniego i zachodniego brzegu Wisły. Dowództwo sowieckie dość nisko oceniało możliwości bojowe armii Berlinga, dlatego jej udział w zdobyciu Warszawy miał być raczej symboliczny. Według planu Żukowa–Rokossowskiego wyjście na pozycje szturmowe w okolicach polskiej stolicy przewidziano na 25 sierpnia. Do tego czasu armie I Frontu Białoruskiego przeznaczone do opanowania Warszawy (69. Armia, 1. i 2. Armia Pancerna, 8. Armia Gwardyjska i kilka osobnych korpusów kawaleryjskich, pancernych i innych) miały być całkowicie zaopatrzone w broń, amunicję i paliwo. Plan Żukowa–Rokossowskiego niewątpliwie sporządzono na polecenie Stalina. Na Kremlu pojawiły się oznaki wyraźnego zaniepokojenia tym, że zachodni sojusznicy, zwłaszcza Wielka Brytania, tak ostro naciskali na Moskwę w sprawie pomocy dla powstania warszawskiego. Stalin w żadnym wypadku nie chciał ryzykować rozłamem w koalicji antyhitlerowskiej za cenę nieudzielenia pomocy powstańcom. Zwycięstwo nad III Rzeszą było dla niego celem nadrzędnym, ale i zadanie komunizacji Polski trzeba było jakoś rozwiązać. Dlatego w imię pierwszego celu zachód trzeba było jakoś wymanewrować, pokazać, że w imię wspólnego zwycięstwa Związek Sowiecki jest gotów współpracować nawet z wrogami, polskimi białobandytami, jak ich nazywał Stalin.
Czy w Moskwie rzeczywiście planowali wznowienie operacji warszawskiej na przełomie sierpnia i września i „wyzwolenie” polskiej stolicy? Niewątpliwie, sił i środków na operacje frontową Stalin miał pod dostatkiem. Ale i tym razem zwyciężyli względy polityczne.
Czy rzeczywiście jedynie zła wola Stalin, udaremniła pierwotne założenia sowieckiego dowództwa?
Oczywiście, że nie. Stalinowski ZSRS był w stanie niewypowiedzianej wojny z Polską Londyńską i jej zbrojnym ramieniem – Armią Krajową. Armia Czerwona konsekwentnie wykorzystywała, zwalczała, rozbrajała i internowała polskich żołnierzy, więziła przywódców i zwykłych działaczy polskiego państwa podziemnego. Liczyć na to, że postawa Moskwy może ulec zmianie w wyniku jakiegokolwiek powstania, było co najmniej naiwnością. Nieudzielenie pomocy powstaniu było wyrazem polityki państwa sowieckiego. Stalin jedynie umiejętnie prowadził tę politykę.
Wspomina Pan o możliwości „finlandyzacji” Polski, którą mógł rozważać Stalin. Czy wybuch walk w Warszawie ostatecznie przekonał Stalina o zarzuceniu takiej koncepcji?
Możliwości finlandyzacji Polski istniały w 1941 roku, kiedy Stalin znajdował się w sytuacji katastrofalnej i szukał pomocy ze wszystkich możliwych stron. W połowie października dywizje niemieckie były już kilkanaście kilometrów od Moskwy. Sytuacja stała się tak rozpaczliwa, że Stalin zaproponował Churchillowi objęcie przez wojska brytyjskie części frontu wschodniego. Była to propozycja bezprecedensowa. Stalin zaproponował swemu niedawnemu śmiertelnemu wrogowi klasowemu „skierować 25–30 angielskich dywizji do Archangielska, albo przeprowadzić ich przez Iran na południe ZSRS w celu wojennej współpracy z armią sowiecką tak, jak to było w czasie poprzedniej wojny we Francji… Podobna pomoc mogłaby zadać poważny cios agresorom niemieckim”. Churchill był propozycją zaszokowany. Plan Stalina był absolutnie nierealistyczny. „To niewiarygodne, żeby głowa sowieckiego państwa – czytamy we wspomnieniach brytyjskiego premiera – mogła posunąć się do takiego absurdu. Dyskutowanie z człowiekiem myślącym w kompletnie nierzeczywistych kategoriach to beznadziejna sprawa”. Natomiast utworzenie przy brytyjskim poparciu tych samych 20 dywizji, składających się z Polaków, to już była rzecz całkiem realna. Dlatego kształtowanie przyjaznych, sojuszniczych stosunków polsko-sowieckich stało się jednym z głównych priorytetów brytyjskiej polityki wobec ZSRS. Dobitnym dowodem na to były słowa Stalina, wypowiedziane podczas pierwszej wizyty generała Sikorskiego w Związku Sowieckim 2–12 grudnia 1941 roku. Na pytanie o kształt przyszłej polskiej granicy wschodniej Stalin odpowiedział: „Możecie być spokojni. Nie skrzywdzimy was”. W sytuacji kryzysowej, grożącej upadkiem systemu, Stalinowi bardzo zależało na układzie z Polską, był to prawdopodobnie najlepszy moment na uzyskanie ustępstw od strony sowieckiej. Porozumienie z Polską londyńską w warunkach śmiertelnego zagrożenia dla reżymu stalinowskiego stało się dla kierownictwa ZSRS koniecznością i nawet aktem rozpaczy. Strach przed ewentualna porażką wojenną i krachem systemu był tak wielki, że kierownictwo sowieckie prawie całkowicie zaprzestało prób wykorzystania karty komunistycznej w sprawie polskiej. Na niczym spełzły próby grupy komunistów z Jakubem Bermanem na czele, by stworzyć w lipcu 1941 roku u boku Armii Czerwonej polski komunistyczny batalion. Bez echa również pozostał list do ludowego komisarza bezpieczeństwa państwowego ZSRS podpisany przez grupę polskich oficerów (współpracujących z NKWD i przez to ocalałych z Katynia), płk. Eustachego Gorczyńskiego, ppłk. Zygmunta Berlinga, ppłk. Leona Bukojemskiego, ppłk. Leona Tyszyńskiego i ppłk. Kazimierza Dudzińskiego w sprawie udziału w wojnie przeciwko III Rzeszy. Kierownictwo sowieckie realnie oceniło prawdziwą wartość komunistów polskich i grupy „berlingowców”, wołało szukać porozumienia i sojuszu wojskowego z realną silą polityczną i militarną – rządem polskim w Londynie.
Stanowisko rządu polskiego w tej sytuacji wyglądała na realistyczne, ale brak mu było, jak sądzimy, elementów wyobraźni. Uwierzyć jesienią 1941 roku w ostateczną porażkę III Rzeszy na froncie wschodnim było niezwykle trudno. W rządzie londyńskim również przeważało przekonanie, że niechybne rozbicie Armii Czerwonej jest tylko kwestią czasu i to nie tak odległego. Sam Sikorki sądził, że utworzenie Armii Polskiej w Związku Sowieckim powinno nastąpić w jak najkrótszym terminie, uprzedzając całkowite załamanie frontu wschodniego. Odmowa polskiego kierownictwa, by wysłać polskie dywizje sformowane w ZSRS na front i ich odejście do Iranu ostateczne przekreśliło nadzieje na „finlandyzacje” Polski. Do dziś „ucieczka” polskich wojsk w momencie decydującej bitwy pod Stalingradem odbierana jest przez wielu w Rosji jako największa polska zdrada, która ostateczna przekreśliła nadzieje na „finlandyzację” Polski. Przypieczętowała decyzje Stalina o sowietyzacji Polski sprawa Katynia. Żaden niekomunistyczny rząd Polski nie mógł dawać gwarancji zachowania tej tajemnicy. Tylko marionetkowy reżym komunistyczny mógł to osiągnąć. Falsyfikacja wydarzeń katyńskich dowodzi, jak daleko Stalin i jego otoczenie byli zdolni posunąć się w dziedzinie prowokacji politycznej, jak luźno mogli traktować „sojusz” z polskim Londynem, jak łatwo im było nie dotrzymywać obietnic. Katyń mógł stać się prawdziwym ostrzeżeniem dla przywódców polskiego państwa podziemnego, ostrzeżeniem, że sowieckie kierownictwo jest zdolne przekształcić polski zryw powstańczy w Warszawie w nową zbrodnię katyńską, tym razem o wiele bardziej krwawą i o wiele bardziej złowieszczo wyrafinowaną. Przywódcom podziemnego państwa polskiego było dość trudno zrozumieć złowrogi znak tragedii katyńskiej również dlatego, że mord na polskich oficerach miał zupełnie inne brzmienie w ówczesnej Rosji stalinowskiej i w Polsce. W polskim wymiarze była to prawdziwa tragedia ogólnonarodowa, w rosyjskim – jeden drobny epizod w ogromnym morzu krwawych stalinowskich przestępstw. Do dziś zresztą wielu w Moskwie nie może zrozumieć polskich intencji uznania tragedii katyńskiej za ludobójstwo. Ujawnienie przez III Rzeszę prawdy o Katyniu niewątpliwie ułatwiło realizację strategicznych planów Kremla w kwestii polskiej. Zamierzenie Niemców, aby sprowokować za pomocą Katynia konflikt w koalicji antyhitlerowskiej i jeśli się uda, jej rozpad, w rzeczywistości doprowadził do izolacji Polski londyńskiej i przystąpienie Związku Sowieckiego już bez skrupułów do realizacji koncepcji tworzenia PRL-u. Katyń bezsprzecznie przyspieszył ujawnienie prawdziwych zamierzeń ZSRS w kwestii polskiej i paradoksalnie ułatwił Stalinowi podporządkowanie Polski Związkowi Sowieckiemu. Stał się również ważnym katalizatorem sowietyzacji Polski. Obawiając się ujawnienia prawdy o zbrodni przez każdy rząd niekomunistyczny, Stalin postawił na przyspieszoną i gruntowną sowietyzację jako gwarancję, że prawda o jego zbrodni nigdy nie zostanie ujawniona.
Jak Pan ocenia postawę komunistów polskich wobec wybuchu powstania?
Polska Lubelska mimo współczucia powstańcom, wiedzy na temat jego prawdziwego przebiegu, mimo przekonania, że pomoc Armii Czerwonej dla Warszawy może znacząco sprzyjać promocji sprawy komunistycznej, nie odważyli się otwarty konflikt ze Stalinem, nie odważyli się nawet otwarcie postawić pytania sowieckiemu przywódcy. Dlaczego? Przed ich oczami majaczył los towarzyszy z KPP, którzy odważyli się na coś zupełnie nieznaczne odbiegającego od generalnej linii Kominternu i zapłacili za to życiem, a ich partia, jako jedyna w Międzynarodówce komunistycznej, została rozwiązana. Nie było w PPR takich odważnych, którzy zaryzykowaliby powtórzenie losu towarzyszy z przed wojny.
Logika postępowania Stalina wobec powstania była całkowicie irracjonalna. Postępował nielogicznie nawet z punktu widzenia komunistów polskich. Zamiast zjednania dla sprawy komunizacji Polski nowych sympatyków, odtrącił wielu, przestraszył innych, na długie lata obciążył stosunki polsko-sowieckie wzajemną nieufnością. Ale taka już jest logika dyktatora absolutnego. Strach i terror były najważniejszymi narzędziami jego rządzenia własnym krajem. Teraz nadszedł czas na rządzenie w ten sam sposób częścią Europy. Nie chciał i prawdopodobnie nie mógł zmieniać stylu i metody rządzenia.
Natomiast z sowieckiego punktu widzenia Stalin i jego ekipa działali wobec powstania absolutnie racjonalnie i logicznie. Podobnie postępował w 1937 roku, pozbawiając w przededniu wojny Armię Czerwoną najlepszych dowódców. Osłabiło ją to wyraźnie, stało się jedną z przyczyn licznych porażek w wojnie z Niemcami, ale paradoksalnie wzmocniło system, strachem udało się jeszcze bardziej zjednoczyć wiele milionów współpracowników zbrodni, sterroryzować innych, zrobić zakładnikami systemu miliony zwykłych obywateli Związku Sowieckiego. W przypadku powstania warszawskiego logika Stalina polegała na tym, że dążył do jak największego podporządkowania sobie komunistów polskich, ich ubezwłasnowolnienia, obawiał się ich zbytniej samodzielności, zbytniego zaangażowania we wspólną walkę z AK, co mogło doprowadzić do pojawienia się wspólnego polskiego frontu wobec Moskwy. Wyraźnie chciał mieć do czynienia ze słabymi sojusznikami w Polsce, całkowicie zależnymi od Kremla. Ma prawdopodobnie rację Władysław Gomułka, który we wspomnieniach o powstaniu warszawskim określił taktykę Stalina, jako „grę pozorów”. Czytamy u Gomułki: „Stalin zgadzał się, przyrzekał, ale jednocześnie wyraźnie zastrzegał, że sprawa jest niezwykle trudna, że nie sposób przewidzieć do końcu biegu wydarzeń, i że na działania tego typu potrzeba czasu. Warszawę wyzwolimy – podkreślał Stalin – ale nie będzie to tak prędko, jak by się chciało. Stalin był mistrzem w tego typu grze. Był też politykiem bezwzględnym w stosowaniu zasady: cel uświęca środki. Rozumiał, jak wielką tragedią jest dla nas zagłada Warszawy i dlatego zachowywał się wobec nas tak, a nie inaczej. Ale czasami odsłaniał swe prawdziwe oblicze, np. wówczas, kiedy przypominał, ile to miast takich jak Warszawa zniszczyła wojna w ZSRR, ile to milionów ludzi radzieckich zginęło, ilu żołnierzy Armii Czerwonej poległo. Stalin nie ukrywał też swojej bezwzględnej wrogości wobec Armii Krajowej…”
Polska Lubelska w dość ograniczonym zakresie próbowała prowadzić własną politykę wobec powstania warszawskiego. Powstanie w Warszawie dla komunistów polskich stało niewątpliwie okazją dla umocnienia własnych pozycji wobec kremlowskich mocodawców. Ułatwiło im zadanie wprowadzenia po wojnie w Polsce znacznie łagodniejszego systemu władzy komunistycznej niż sowiecki. Krew przelana w powstaniu spowodowała mniejszą krew przelaną w powojennych represjach komunistycznych wobec podziemia niepodległościowego.
Czy Pańska monografia to po latach wymownego milczenia, próba rzetelnej oceny roli Stalina i podległej mu Armii Czerwonej w tragedii powstańczej Warszawy?
Myślę, że tak.
Jak Pan ocenia obecne relacje polsko-rosyjskie? Czy to historia stanowi najważniejszą przeszkodę w relacjach naszych narodów?
Uważam, że w tych stosunkach nastąpił niesamowity przełom, częściowo spowodowany tragedią smoleńską, która tak wiele i w sposób tak dramatyczny zmieniła we wzajemnych stosunkach Polaków i Rosjan. Krew przelana w miejscu, gdzie 70 lat temu od kul oprawców z NKWD zginęły tysiące polskich oficerów, spowodowała, że w procesie odkrywania prawdy uczyniono niespodziewany, ogromny krok naprzód. Miliony Rosjan od własnego prezydenta usłyszały słowa, że „polscy oficerowie zostali rozstrzelani z woli ówczesnych przywódców ZSRS, w tym Józefa Stalina”. To samo powtórzył niejednokrotnie premier Władimir Putin. W czasie największej oglądalności w państwowej telewizji rosyjskiej pokazano film Andrzeja Wajdy „Katyń”, który dla wielu Rosjan był rewelacją. Przerwano milczenie o zbrodniach stalinowskich na Polakach i obywatelach II RP. Wszystko wskazuje na to, że nie były to gesty odruchowe, chwilowe. Spodziewamy się, że jest to początek trwałego porozumienia, początek budowy zupełnie nowych nieznanych w historii stosunków dwóch największych słowiańskich narodów, które w przeszłości tak krwawo ze sobą walczyli, których od wieków dzieliła nienawiść i wzajemne cierpienia. Nadszedł czas, aby wznieść się ponad uprzedzenia, nabrzmiałe przez wieki, aby stworzyć nowe stosunki wzajemne na miarę XXI wieku.
Czy spodziewał się Pan takiego zainteresowania wokół pańskiej książki?
Nie spodziewałem się.
Jakie są Pana plany naukowe na najbliższą przyszłość?
Razem ze znanym historykiem rosyjskim Nikitą Pietrowem piszemy teraz książkę „Operacja polska”, poświęconą antypolskim represjom w Związku Sowieckim w okresie wielkiego terroru z lat 1937–1938. Chcę również napisać książkę o marszałku Rokossowskim.
Czego redakcja i Czytelnicy serwisu konflikty.pl mogą Panu życzyć?
Aby tacy historycy jak ja, które zajmują się historią „strasznych, krwawych konfliktów” mieli jak najmniej pracy.