Tatuś dużo mówił o wojnie. Rozkładał na biurku mapę świata i przesuwał po niej moje pionki od „Chińczyka”. Czarne pionki to byli Niemcy, czerwone – Rosjanie, niebieskie – Anglicy, zielone – Amerykanie, żółte – Japończycy. (Czarne pionki zrobiliśmy z tektury, bo „Chińczyk” ma tylko cztery kolory.)
Ojciec co dzień, wieczorem, nastawiał Londyn. Słyszałam cichutki sygnał: bum-bum-bum-Buum! bum-bum-bum-Buum! Potem tata powtarzał mamie różne wiadomości. Dziwiłam się trochę, bo myślałam, że ojciec wszystko wie najlepiej, a tymczasem wszystko go zaskakiwało: że Europa tak łatwo padła Hitlerowi do stóp, że Anglicy tacy dzielni w Afryce, że Hitler napadł na Związek Radziecki, a Japończycy na Amerykę, że Hitler przegrał pod Stalingradem, że nie ma jeszcze „drugiego frontu” i tak dalej. Wszystko go dziwiło. Kiedy Niemcy zaczęli się cofać z Rosji, ojciec był w tak dobrym humorze, że pozwalał bym, w czasie gdy słucha radia, plotła mu na głowie warkoczyki. Wyglądał w tych warkoczykach trochę jak samuraj, trochę jak wariat. Pewnie to była głupia zabawa, ale lubiłam ojca dotykać i czułam się wtedy szczęśliwa.

Od dawna nie mieliśmy wiadomości o Heni, żonie wujka Józia, i o ich dziecku. Dostaliśmy od niej kilka listów z warszawskiego getta i fotografię małej Ilonki: miała zadarty nosek, była śliczna. Ojciec posyłał im paczki, ale te paczki nie dochodziły. Jeszcze przed powstaniem w getcie dowiedzieliśmy się, że Henia i jej rodzice nie żyją, a małą Ilonkę oddano do sióstr, do klasztoru. Adresu klasztoru nie podano.

Łódzkie getto tylko raz widziałam z tramwaju, z wiaduktu nad ulicami getta. Ludzie tam na dole wydawali mi się mali i jakby wszyscy ubrani na czarno. Wiedziałam, że z tego getta, jakimś cudem, uciekł mój zwariowany wujek Adam. O getcie warszawskim, o powstaniu w getcie też prawie nic nie wiedziałam. Ani o powstaniu warszawskim. Ojciec przekonał się, że nie można przy mnie mówić o polityce, bo jestem gadułą, głupią gadułą. Kiedyś zaprosił mnie do siebie sąsiad z parteru, pan Schwartz. Był to Niemiec, chyba z Tyrolu, bo nosił tyrolski kapelusz z piórkiem. Zapytał, dlaczego nie chodzę do szkoły.
– Bo mi nie wolno – powiedziałam – szkoły są tylko dla Niemców.
– Przecież twój ojciec jest Niemcem.
– Ale moja matka nie jest…
– Dziwne… dziwne… – mruczał pan Schwartz. – Hitler dziwne rzeczy wymyśla – dodał po chwili.
– O tak! Mój ojciec mówi nawet, że Hitler to głupiec i potwór. „Ein Dummkopf und ein Ungeheuer” – tak właśnie powiedziałam.
Pan Schwartz aż wstał z fotela.
– Dziecko! – wykrzyknął. – Dziecko! Czy ty wiesz, że takich rzeczy nie wolno powtarzać?! Że mogliby zabrać twojego ojca, gdybym was zdradził?
Teraz i ja się zerwałam.
– O Boże! Ale pan tego nie zrobi!
– Pewnie, że nie zrobię. Bo cię lubię. I pokłoń się twojej matce.
Dopiero po wojnie zrozumiałam, dlaczego pan Schwartz nie memu ojcu, lecz właśnie matce kazał się pokłonić. Pan Schwartz był rosyjskim szpiegiem i w 45 roku, zgodnie z rozkazem, natychmiast ujawnił władzom NKWD swoją tajną radiostację.
19 stycznia do Łodzi wkroczyły oddziały Armii Czerwonej. W przeddzień miasto zostało zbombardowane. Siedzieliśmy w schronie. Schron trząsł się i rozpadał. Ze wszystkich stron huki i łomoty: na sąsiedni dom spadła bomba, ale był już pusty. Niemcy uciekali. Ojcu nawet przez myśl nie przeszło, żeby uciekać. Cieszył się jak dziecko, mimo że w młodości zakosztował już słodyczy rosyjskiej niewoli. Podczas I wojny światowej, jako niemiecki jeniec wojenny, znalazł się na Syberii. Znał Rosję, przeżył tam rewolucję. Mimo to cieszył się i ja cieszyłam się razem z nim. A najbardziej z tego, że pójdę do szkoły. W czasie wojny mało się uczyłam. Dużo czytałam, a resztę czasu spędzałam na podwórku. Wołano tam na mnie: „Szyszoszkie szeszko”, co w podwórkowym języku oznaczało: „żydowskie dziecko”.
Lekcje u panny Vogel i rozmowy z Jerzykiem Neherem

A jednak trochę się uczyłam: najpierw polskiego, później niemieckiego. Na początku wojny przychodziła do nas pani Gębalska, maleńka i miła. Była polonistką, ale udzielała też lekcji historii. Ta edukacja trwała krótko. Niemcy aresztowali panią Gębalską i wywieźli do Oświęcimia. Potem, przez dłuższy czas, niczego się nie uczyłam. Wreszcie tata powiedział: „Nie możesz tak rosnąć jak chwast przy drodze, masz dziesięć lat. Będziesz jeździła tramwajem na lekcje niemieckiego i rachunków. Twoja nauczycielka nazywa się Kunegunda Vogel”.
Panna Vogel była Austriaczką. Niemcy zabili jej narzeczonego, bo był Żydem. Na domiar złego, panna Vogel uderzyła się w oko i na to oko oślepła. Chore oko zmieniło kolor i to, że oczy panny Vogel były całkiem różne: jedno brązowe, a drugie niebieskie, tak mnie zajmowało, że nie uważałam na lekcjach. Nie lubiłam panny Vogel, nie pasowałyśmy do siebie – była zbyt sentymentalna. Moje wypracowania nigdy jej się nie podobały. Na przykład: zadała mi wypracowanie o drzewku wigilijnym. Napisałam po prostu jak było: że drzewko stało w pokoju, w kącie; na nim wisiały gwiazdki, bombki, cukierki, a pod nim leżały prezenty. Każdy rozpakował swój prezent, a potem wszyscy śpiewali kolędy. To wypracowanie nie spodobało się pannie Vogel. Postawiła trójkę, powiedziała: „Napisz jeszcze raz”. Więc rozwinęłam temat prezentów: co kto dostał i z czego się cieszył, a z czego nie bardzo. Panna Vogel przeczytała. Spojrzała na mnie surowo i powiedziała: „Stawiam ci dwójkę. Będziesz tak długo pisała o drzewku wigilijnym, aż napiszesz coś wartościowego”.
No i wtedy zlitowała się Lilka. Wkrótce powstał utwór bardzo wartościowy: o drzewku, co płakało w lesie, że je drwal okrutny zetnie, lecz na wieść o tym, że ma być drzewkiem wigilijnym, wnet poweselało. Potem Lilka pisała o Bożej Dziecinie, że Jej nóżki pod słomą marzły, o pasterzach, co przybieżeli, mędrcach, co przybyli, aniołkach, co się zleciały, i tak dalej. Na końcu Lilka kazała przepisać całą zwrotkę kolędy „Cicha noc, święta noc…” Panna Vogel strasznie się wzruszyła i postawiła mi piątkę.
Do panny Vogel przychodził też Jerzyk Neher. Był o cztery lata starszy ode mnie, ale zdarzało się, że na niektórych lekcjach uczyliśmy się razem. Na przykład: razem czytaliśmy sagę o Nibelungach, historię Zygfryda, Brunhildy i Krymhildy. Wszyscy oni żyli na dworze królewskim. Kruczowłosa dziewica Brunhilda była silna, dzielna i jeździła konno. Brała też udział w rycerskich zapasach. Zwyciężała wszystkich rycerzy prócz Zygfryda. Ten był niezwyciężony! Odkąd zabił smoka i wykąpał się w jego krwi, nikt nie mógł go zranić. Brunhilda kochała Zygfryda. Dziwiłam się bardzo, że on nie odwzajemnia jej szalonych uczuć. Przeciwnie nawet, pokochał i ożenił się z jasnowłosą Krymhildą, choć nie jeździła konno, była wątłej budowy i dość ślamazarna. Ambitna Brunhilda cierpiała. Uknuła podstępny plan. Najpierw poślubiła króla, by uzyskać posłuch rycerzy. Później wydarła naiwnej Krymhildzie tajemnicę Zygfryda. Bo gdy Zygfryd kąpał się w krwi smoka, zawiał wietrzyk i na plecy Zygfryda spadł liść z drzewa – i właśnie w to jedno miejsce można go było zranić. Brunhilda namówiła rycerza Hagena, by towarzyszył Zygfrydowi na polowaniu i w sprzyjającej chwili wbił mu dzidę między łopatki. I tak się stało. Zygfryd, schylony nad strumieniem, pił wodę, gdy Hagen zaszedł go od tyłu, ugodził i zabił na miejscu.
Zrozpaczona Krymhilda rozkazała, by wszyscy rycerze przeszli kolejno obok katafalku, na którym złożono ciało Zygfryda. Rycerze przechodzili smutni, milczący… A gdy przeszedł Hagen, krew na nowo trysnęła z rany: „Du bist der Mörder!” „Tyś jest mordercą!” – krzyknęła Krymhilda. Potem umoczyła chusteczkę w krwi ukochanego męża i wyszeptała: „Mein’ ist nun die Rache”, co oznaczało, że klnąc się na krew Zygfryda, przysięga pomścić jego śmierć.
Jerzyk zwierzył mi się, że na miejscu Zygfryda też ożeniłby się z Krymhildą, bo była bardziej kobieca.
– Co to znaczy „kobieca”? – zapytałam.
– To znaczy… łagodna. Nie wtrącała się do męskich spraw. Była spokojna, uległa. Zrozum – tłumaczył mi Jerzyk – Brunhilda przez to, że była taka dzielna, taka wojownicza, najpierw straciła uczucie ukochanego, a potem go zabiła. Kobieta żądna władzy może zdobyć niewolnika, ale nigdy mężczyznę.
Wtedy postanowiłam sobie, że będę uległa i łagodna wobec mężczyzn.
Pewnego dnia, gdy wracałam z Jerzykiem od panny Vogel, zdradziłam mu moją tajemnicę. Gdy szłam spać, nie od razu zasypiałam: układałam sobie w głowie opowieść wojenną. W tej opowieści, przebrana za mężczyznę, dowodziłam dywizją wojska. Byłam kapitanem i kochałam pięknego porucznika. Długo wahałam się, czy zdradzić mu, że jestem kobietą. Tymczasem napadli na nas Niemcy. Postrzelili porucznika. Widziałam, jak spada z konia. Nie mogłam mu pomóc, wróg nacierał. Skryliśmy się w gęstwinie. Niemiecki czołg utknął na skraju lasu. Choć byłam bezpieczna, nic mnie już nie cieszyło. Wiedziałam, że ukochany mój zginął i nigdy go już nie zobaczę.
Opowiedziałam Jerzykowi tę historię w dowód, że miał rację: kobieta nie powinna być żądna władzy ani przewodzić. W ten bowiem sposób doprowadza do śmierci tych, których kocha. Ale Jerzyk zwrócił uwagę na zupełnie inną sprawę.
– To, czym dowodziłaś – powiedział – to mógł być mały oddział, pluton, no może… szwadron, chorągiew. Ale na Boga! Nie żadna „dywizja”! Dywizja liczy kilka tysięcy żołnierzy, nawet do piętnastu tysięcy, moja panienko…
Zawstydziłam się i odtąd niczego nigdy o sprawach wojskowych nie wymyślałam i nie pisałam.
Na początku stycznia 45 roku, po jednej z ostatnich lekcji u panny Vogel, Jerzyk odprowadzał mnie do domu i zwierzał się:
– Wiesz, przeczytałem Quo vadis i zrozumiałem, czym jest miłość. Teraz sam piszę książkę o miłości, ale bohaterowie żyją na innej planecie.
Źle się czuł na Ziemi biedny Jerzyk: miał matkę Żydówkę i ojca Niemca. Jego ojciec działał w Armii Krajowej. Donos złożył biały Rosjanin. I tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej gestapo aresztowało pana Nehera. Matka Jerzyka popełniła samobójstwo. Jerzyk został sam. Któregoś dnia przyszedł do nas z torbą pełną pantofli.
– Może będą pasowały. Zmierzcie.
I ja, i Lilka mierzyłyśmy po jednym pantofelku, jak te chytre siostry z bajki o Kopciuszku. I tak jak w tej bajce, miałyśmy za duże stopy. Matka Jerzyka była drobna, maleńka. Starałyśmy się być bardzo miłe dla Jerzyka. Mama dała mu zupy i powiedziała:
– Możesz do nas przychodzić codziennie.
Ale na smutek Jerzyka nie było ratunku. Nie minął tydzień, a on, tak samo jak jego matka, wyskoczył z okna i zabił się na miejscu. Miał wtedy szesnaście lat.