Lodowa aureola zimowego słońca zaczęła zbliżać się ku zachodniemu krańcowi horyzontu. Strzelec wyborowy 213. Regimentu Piechoty 56. Dywizji Piechoty Armii Czerwonej zerknął na zegarek kieszonkowy. Dostał go od teścia w prezencie ślubnym. Na cynowej kopercie kazał wygrawerować datę ślubu, a w środku przykleił zdjęcie żony.
Jeszcze chwila. Słońce świeciło mu teraz prosto w oczy, więc światło odbijające się od soczewki lunety karabinu mogło go zdradzić.
Dzień był spokojniejszy niż zwykle, ale udało mu się zanotować jeden pewny strzał. Nieostrożny Fin padł w biegu, bo kula trafiła go nad biodrem. Potem jednak zniknął bez śladu, więc skończyło się na tym. Strzelec wiedział z doświadczenia, że Finowie starali się bez wyjątku zabierać swoich rannych towarzyszy w bezpieczne miejsce.
Właśnie na to czekał.
Czyhając na łup miał czas, by pomyśleć o różnych rzeczach. Właściwie to jakimś dziwnym sposobem polubił swoją pracę. Dzięki swoim czynom stał się już dość znany, podobno w sztabie regimentu wymieniano jego nazwisko. Strzelec był przekonany, że zastrzelił co najmniej trzech fińskich oficerów.
Ale co najważniejsze uniknął udziału w wielkich walkach ofensywnych na froncie, w których stracił już wielu przyjaciół.

Przez lunetę widział aż nazbyt dobrze ciała zastygłe nienaturalnie, leżące przed fińskimi pozycjami.
Najpierw żołnierze biegli w śniegu w stronę Finów, parujący, mokrzy od potu, krzycząc „hurra!”, i połykając spaliny wydobywające się z czołgów. Gdy atak zakończył się klęską, Finowie strzelali uciekającej piechocie w plecy, eliminując całe bataliony. Mróz sprawiał, że ludzie padający w zaspy natychmiast zamarzali. Mogli tak stać po pas w śniegu, dopóki kule wroga albo własny ostrzał artyleryjski nie rozerwały ich na strzępy.
Teraz świeżo opadły śnieg przykrył na szczęście ślady ataku. Na ziemi niczyjej leżały dziesiątki ciał przybyłych spod Leningradu komunistów, których nawet nie zdążono wpisać do rejestru wojskowego.
Wojna od początku szła cholernie źle. Snajper pamiętał, jak jakiś politruk przemawiał, stojąc po męsku w rozkroku na pokrywie czołgu, i twierdził, że Finlandia to chłopski kraj, który będzie można łatwo, za jednym zamachem posiekać na kawałki.
Później strzelec zobaczył tego samego politruka bez nóg w punkcie opatrunkowym, odurzonego morfiną i powtarzającego wyuczone na pamięć frazesy. Snajper przyprowadził swojego rannego w brzuch przyjaciela, który bardzo cierpiał, żeby go opatrzono. Ale powiedziano im, że są z nie tej co trzeba jednostki.
– Idźcie gdzie indziej. My tu mamy wystarczająco dużo roboty ze swoimi – wrzasnął jakiś oficer medyczny, sprawiający wrażenie znudzonego.
Strzelec zaniósł przyjaciela na platformę ciężarówki, która przynajmniej jechała we właściwym kierunku, opuszczał front. Potem nie zobaczył już przyjaciela.
Przez całą wojnę bał się najbardziej, że zostanie ranny w brzuch. Utratę ręki albo nogi człowiek jeszcze może wytrzymać, ale rana brzuszna nie dawała zbyt wiele nadziei. Śmierć poprzedzały straszne bóle.
Ostry mróz mógł spowodować zatrzymanie upływu krwi, a jeśli odtransportowano żołnierza na czas do szpitala, to była szansa na ratunek. Zazwyczaj kula rozrywała jednak paskudnie wnętrzności, a treść przedostająca się z pękniętego jelita do brzucha powodowała zapalenie i wysoką gorączkę, przez co ranny umierał.

Czasami kula szczęśliwie przechodziła na wylot, czasami utkwiła w kręgosłupie i następował paraliż. Czasem żołnierze pościli przed atakiem, choć jedzenia i tak nie było za dużo.
Snajper zastanawiał się często nad dużą rolą przypadku na wojnie. Czemu jeden trafi na minę, a drugi przejdzie obok niej? Dlaczego jeden zostanie ranny w palec i pójdzie do rezerwy, gdy inny dostanie odłamkiem w twarz i pokiereszowany i ślepy będzie żył do końca w ciemnościach, chyba że się zabije? Czy każdego człowieka czeka jego własny los, którego nie da się uniknąć, choćby zrobił nie wiadomo co? Czy istnieje jakaś większa od ludzkiej siła decydująca o tym, kto ma umrzeć?
Takie pytania czasami zadawał swoim towarzyszom. Strzelec pamiętał, jak babcia kiedyś powiedziała, że człowiek podejmuje decyzje, ale Bóg ustanawia prawa. On sam jednak nie wierzył w Boga, bo przecież należał do partii.
W partię, owszem, wierzył, ale fanatyczne mowy wygłaszane podczas zebrań zamieniały się tutaj, na froncie, w jakieś straszne żarty. Finlandii naprawdę nie udało się zwyciężyć w dwa tygodnie, jak wielu sądziło. Teraz ci sami towarzysze mieli tylko nadzieję, że wydostaną się stąd żywi z powrotem do domu, do Rosji.

Strzelec naprawdę tęsknił za rodzinnym miastem, Leningradem. Za jego łukowymi mostami, parkami jesienią, kominami fabrycznymi i cienistymi uliczkami. Tęsknił też za zapachem Newy i rześkimi wiatrami wiejącymi wiosną od Zatoki Fińskiej. Chodził wtedy z przyjaciółmi na zaporę i przyglądał się, jak wietrzne porywy pchają kry lodowe na otwarte morze. Często zabierał ze sobą starą gitarę i śpiewał piosenki zakazanego artysty.
Podczas jednej z takich wypraw spotkał swoją przyszłą żonę. Wiał ostry, zimny wiatr, więc nałożył swoją czapkę na głowę dziewczyny. Wyglądała pociesznie, bo czapka była za duża, więc oboje się roześmiali. Następnej jesieni spotkali się przypadkowo na politechnice i po wykładach poszli do pobliskiej kawiarni.
Coś drgnęło po lewej stronie pola widzenia. Strzelec ocknął się ze wspomnień i wyostrzył lornetkę. Nic jednak nie zobaczył. Finowie ani drgnęli. Policzył szybko ciała leżące na stoku: było ich tyle, ile powinno być, więc się uspokoił.
Studiów na politechnice nie dokończył, bo wybuchła wojna. Ze swoim regimentem od razu wziął udział w pierwszych walkach prowadzonych we wsi, którą nazywano Hautavaara. Wszyscy wiedzieli, że Finowie często ostrzeliwują pierwsze szeregi z broni ręcznej, siedząc na drzewach, więc fińskich strzelców nazywano kukułkami.
Finowie pozwalali przejść pierwszym grupom rozpoznawczym i otwierali ogień dopiero w stronę głównych jednostek. Siedzące na gałęziach kukułki były osłaniane przez kilku ludzi znajdujących się w ukryciu na ziemi. Często dowódcy kompanii i batalionów chcieli, żeby artyleria kierowała zmasowany ogień pocisków szrapnelowych w gałęzie drzew. Ale przynosiło to tylko chwilowy skutek. Wkrótce kule wystrzeliwane z lasu uderzały w maszerujących drogą, wygłodniałych i dygoczących jak w malignie żołnierzy Armii Czerwonej, którzy mieli honor strzec miasta Lenina. Tego honoru nie można było odrzucić.

Finowie poruszali się swobodnie po całym lesie, a tymczasem Rosjanie szli drogami i gdy zaskakiwał ich ostrzał, rozpraszali się, tworząc łańcuch. Wydawało się im, że w lesie czyha na nich jedynie biała śmierć, fiński, ubrany w śnieżny kombinezon żołnierz, który po strzale znikał bez śladu.
Żołnierze fińscy używali pistoletów maszynowych, a wystrzeliwane przez nich pociski uderzały w pnie drzew z nieprzyjemnym dźwiękiem. Jednemu z wziętych do niewoli Finów odebrano właśnie taką broń. Strzelec ranił go w nogę i za to otrzymał medal honorowy, który wysłał żonie.
– Przyjadę do domu, zanim się urodzi nasze dziecko – obiecał jej w liście.
Teraz zostały już tylko dwa miesiące, pomyślał.
Znów przesunął krzyż celownika po pozycjach wroga znajdujących się po drugiej stronie rzeki. Słońce właśnie zachodziło za konary drzew, niedługo powinien stąd odejść. Zrobiło mu się zimno.
– Przeklęci Finowie! Czemu nie chcą przyznać, że przegrali?
Strzelec wyciągnął z kieszeni połówkę cebuli i zaczął ją przeżuwać, cały czas mając na oku fińskie pozycje.
Drogi prowadzące do Finlandii zapełniły się w jednej chwili. Wszędzie błądzili żołnierze, którzy zgubili swoje jednostki, niektórzy porzucili broń. Raz z lasu wybiegł na drogę podporucznik ze 184. Regimentu Piechoty.
– Biełaja smiert! Biała śmierć! – krzyczał do nadchodzących, póki nie zjawił się jakiś politruk i nie strzelił mu prosto w głowę z pistoletu Nagant.
Nikt nie zabrał z drogi ciała, które rozjechały czołgi.
Strzelec dostał spirytus denaturowany do czyszczenia broni, ponieważ zwykłe substancje zamarzały w taką pogodę i smaru ani oleju nie można było wcale stosować w karabinie. Gdy spirytus przelewano po żelaznym pręcie podczas ostrego mrozu, to otrzymywano zdatny do picia napój. Cała trucizna i zanieczyszczenia pozostawały na żelaznej powierzchni. Jak wróci do namiotu, to zrobi sobie herbaty ze spirytusem. Bardzo by mu się teraz przydała, bo ręce miał całkiem zgrabiałe.
Postanowił wracać. Plecy miał całkiem skostniałe, powróciła stara dolegliwość. Uklęknął, do fińskich pozycji było prawie pięćset metrów.
Pocisk trafił go w policzek, po lewej stronie nosa. Snajper opadł z powrotem na posłanie. Gorąca krew spływała, parując, po białym płótnie prześcieradła.
Simo Häyhä załadował szybko broń. Ciepła łuska spadła na zamarzniętą ziemię, obok jego ramienia. Nowy pocisk czekał już gotowy do startu w łusce wyprodukowanej w Valtion Patruunatehdas. Ale okazał się niepotrzebny. Pierwszy trafił, gdzie trzeba.
Häyhä był zadowolony ze strzału: w końcu do celu miał czterysta pięćdziesiąt metrów. To dużo, gdy strzela się z otwartym celownikiem. Häyhä zauważył promień słońca, który odbił się na wprost niego w soczewce lunety rosyjskiego snajpera. Wycelował prosto w to miejsce, w którym Rosjanin niespodziewanie się pojawił, wstając, zapomniawszy o ostrożności.

Häyhä dobrze ocenił wysokość i trafił. Gdy broń jest właściwie podparta, to lufa nie zachwieje się podczas strzelania, chyba że wystrzał spowoduje szarpnięcie. Ale w tym przypadku tak się nie stało.
Już od dłuższego czasu Finów dręczył niezwykle celnymi strzałami pewien rosyjski strzelec wyborowy. W krótkim czasie kompania Juutilainena straciła trzech dowódców plutonu i jeszcze na koniec podoficera wyznaczonego na dowódcę plutonu. Młodzieńcowi bardzo to zadanie pochlebiło i w swoim zapale – mimo ostrzeżeń Juutilainena i innych – wychylił się, stając się łatwym celem dla Rosjanina.
Finowie podejrzewali, że zabójcą wszystkich był ten sam strzelec.
– Spróbuj wyeliminować tego Ruska – poprosił Juutilainen stojącego przed nim z poważną miną Sima Häyhę.
– Panie poruczniku, zrobię, co w mojej mocy – odpowiedział bez wahania drobny mężczyzna.
– Powodzenia – pożyczył mu zwierzchnik i uścisnął dłoń.
Dowódca kompanii sam próbował bez powodzenia ustrzelić swoim karabinem z celownikiem optycznym przebiegłego Rosjanina.
Ciepło ubrany Häyhä przeczołgał się nazajutrz wcześnie rano na swoją dobrze zamaskowaną pozycję strzelecką. Przed wyprawą zjadł porządne śniadanie, a w kieszeni miał kawałki cukru, aby utrzymać sprawny umysł.
Häyhä używał najchętniej karabinu wyposażonego w zwykły, otwarty celownik, ponieważ podczas strzelania nie musiał podnosić głowy, jak wtedy, gdy wyznaczał cel przez lunetę. Śmierć ociera się zwykle o człowieka, przelatując o kilka centymetrów od niego. Gdyby chciał, mógłby wziąć jeden z karabinów z celownikiem optycznym, odebranych Rosjanom.
Häyhä, leżąc nieruchomo, obserwował teren rozpościerający się przed nim. Od czasu do czasu musiał dać odpocząć oczom i przyglądał się bliżej położonym obiektom, ponieważ wzrok męczył mu się wskutek długiego wpatrywania się w jedno miejsce, przez co obraz zaczynał się ruszać. Wyobraźnia okazywała się niekiedy gorsza od wroga.
Mijały godziny, a nic się nie działo. Usłyszał kilka pojedynczych wystrzałów, najczęściej serie z karabinów maszynowych Diektariewa. Była to wyjątkowa i rzadko używana broń, wyposażona w czarny magazynek, przypominający ówczesną płytę do odtwarzania muzyki. Nazywano ją też Emmą ze względu na popularny przebój o takim tytule.

Häyhä obserwował rewię pocisków smugowych na ziemi niczyjej. Od czasu do czasu odzywał się należący do Finów karabin maszynowy Maxim. Śnieg prószył po wybrzuszeniach okopów, a odbite rykoszetem pociski dawały swój koncert. W tle słychać było kanonadę rosyjskiej ciężkiej artylerii, która na szczęście nie ostrzeliwała do tego sektora frontu. Ale gdzieś tam szalało piekło.
I wtem rosyjski strzelec popełnił życiowy błąd. Szczęście, towarzyszące mu przez długi czas, spowodowało, że stracił czujność. Häyhä strzelił i zaczął się ostrożnie wycofywać. Teraz odezwały się większe lufy. W pozycję ogniową opuszczoną przez Sima uderzyły pociski z armaty automatycznej. Po przedostaniu się w bezpieczne miejsce Häyhä udał się prosto do namiotu Juutilainena.
U wejścia wisiała tabliczka z napisem: Porucznik rezerwy A. Juutilainen. Wycierać buty. Pukać.
Häyhä wytarł buty, zapukał i pochyliwszy się, wszedł do środka. Juutilainen siedział w bujanym fotelu i coś czytał.
– Panie poruczniku. Wydaje mi się, że go dostałem.
Towarzyszący mu podporucznik potwierdził słowa strzelca skinieniem głowy. W oczach dowódcy pojawiły się iskry.
– Ptaszyno!
– Słucham, panie poruczniku!
– Ugotuj nam kawy!