Tuż po świcie z górnego stanowiska obserwacyjnego pancernika Yamato dostrzeżono wyłaniające się zza horyzontu maszty nieprzyjacielskich jednostek. Niespełna parę minut później potężne, osiemnastocalowe działa otworzyły ogień, a wokół odległego o kilkanaście mil amerykańskiego lotniskowca USS Enterprise wykwitły ogromne fontanny wody… Fikcja literacka? Nie, to fragment gry komputerowej Battlestations: Pacific.
Tym, którzy z tytułową produkcją spotykają się po raz pierwszy, wyjaśnić należy, iż stanowi kontynuację wydanej w 2007 roku, bardzo ciepło przyjętej przez graczy i recenzentów gry Battlestations: Midway. W porównaniu z pierwowzorem, obejmującym jedynie niewielki wycinek amerykańsko-japońskich zmagań (i to wyłącznie z perspektywy Jankesów), Battlestations: Pacific oferuje graczowi możliwość uczestniczenia w niemalże każdym większym starciu, jakie w czasie II wojny światowej stoczono na Oceanie Spokojnym, począwszy od zdradzieckiego ataku Japończyków na Pearl Harbor, a skończywszy na krwawych walkach o Okinawę. Jeżeli chodzi natomiast o styl i sposób rozgrywki, to nie uległ większym zmianom – i całe szczęście, bo to głównie on decyduje zarówno o grywalności, jak i sukcesie całej serii.
Jak to wygląda w praktyce, a w szczególności – do jakiego gatunku gier należy zakwalifikować Battlestations: Pacific? Tak naprawdę trudno udzielić na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Najprościej rzecz ujmując, dzieło Eidos Interactive stanowi połączenie gry zręcznościowej ze strategią czasu rzeczywistego, okraszoną do tego elementami (co prawda bardzo drobnymi) symulacji.
Jak to możliwe? Otóż rozgrywka w Battlestations: Pacific toczy się jakby na dwóch płaszczyznach. Na pierwszej gra pozwala nam samodzielnie zasiąść za sterami kilkudziesięciu modeli samolotów i okrętów wojennych używanych przez Japończyków i Amerykanów podczas walk na Pacyfiku. Do dyspozycji gracza oddano myśliwce, samoloty torpedowe i bombowce, a także kutry torpedowe, okręty podwodne, niszczyciele, lotniskowce, krążowniki i pancerniki – jednym słowem praktycznie wszystko, co w latach 1942–1945 unosiło się w przestworzach i pływało po morzu lub pod jego powierzchnią. Co więcej, między wszystkimi tymi jednostkami możemy się swobodnie przełączać, dzięki czemu każdą bitwę obserwujemy co najmniej z kilku punktów widzenia. Trzeba przyznać, iż ten aspekt rozgrywki bardzo się twórcom udał – zapewniam, że nie ma nic piękniejszego, niż oddanie pełnoburtowej salwy z pokładu pancernego kolosa w kierunku wrogiego okrętu czy bazy, a następnie podziwianie dzieła zniszczenia. Wydawać by się mogło, że kierowanie tyloma rodzajami jednostek nastręczać będzie sporo trudności, ale nic bardziej mylnego – zaimplementowany w grze system sterowania jest bardzo intuicyjny, a w razie wątpliwości w sukurs przychodzi nieźle opracowany samouczek.
Tym, co umożliwia planowanie obrony i inicjowanie ataków, jest natomiast ekran dowodzenia, do którego możemy się w każdej chwili przełączyć. To właśnie w tej płaszczyźnie rozgrywki wydajemy rozkazy powierzonym nam jednostkom, wyznaczamy im punkty docelowe i łączymy je w formacje. W ten sam sposób możemy także nakazywać samolotom atak lub obronę określonych okrętów. Korzystanie z ekranu dowodzenia nie jest skomplikowane, warto jednak dobrze opanować tę sztukę, gdyż w przeciwnym razie każda większa bitwa najprawdopodobniej zakończy się sromotną klęską. Tym samym, do wspomnianego w poprzednim akapicie aspektu zręcznościowego dochodzi również element strategicznego planowania.
O ile jednak, jak dowodzi historia gier, tego rodzaju próba pomieszania w jednym tytule różnych gatunków kończy się najczęściej fiaskiem, o tyle w przypadku Battlestations: Pacific jest dokładnie odwrotnie. Zaserwowana nam przez twórców mieszanka nie tylko nie jest niestrawna, lecz przynosi wręcz piorunujący efekt. Nie łudźcie się. Gdy już zasiądziecie przed monitorem, Battlestations: Pacific z pewnością przykuje was do niego na długie godziny. Dość powiedzieć, iż ja sam – pomimo pewnego sceptycyzmu, z jakim początkowo podchodziłem do tego tytułu – na koniec przyłapałem się na tym, że nie mogę oprzeć się pokusie odpalenia jeszcze jednej misji, a potem następnej i kolejnej…
Oczywiście, jak nie ma róży bez kolców, tak i twórcy gry nie ustrzegli się kilku mielizn. Tym, co w Battlestations: Pacific zdecydowanie kuleje, jest realizm rozgrywki, a raczej jego brak. W rezultacie samoloty mogą wykonywać w powietrzu nawet najbardziej karkołomne akrobacje, zapasy bomb i torped odnawiają się same, okręty wojenne okładają się zaś salwami na dystansie 1–2 kilometrów, co w normalnej walce byłoby przecież nie do pomyślenia. Koronnym przykładem tego, iż recenzowana produkcja dość swobodnie traktuje historyczne realia, jest choćby jedna z misji w kampanii japońskiej, w której naszym zadaniem jest zatopienie wrażego lotniskowca i pięciu eskortujących go niszczycieli za pomocą dwu okrętów podwodnych, w tym jednego niemieckiego U-Boota (tak, tak, nie przesłyszeliście się). Z drugiej jednak strony trudno oprzeć się wrażeniu, iż ów kompromis pomiędzy autentyzmem a czystą zabawą był w przypadku Battlestations: Pacific konieczny. Pomimo całego synkretyzmu, jest to wszak przede wszystkim gra akcji, zaś wszelkie próby jej nadmiernego „urealnienia” siłą rzeczy odbywałyby się kosztem przystępności i atrakcyjności rozgrywki. Pozostaje pytanie, czy takie a nie inne podejście twórców nie zniechęci graczy poszukujących bardziej wyrafinowanych doznań…
Cóż, niestety wszystkim dogodzić się nie da.
Z innych mankamentów należałoby wspomnieć również o stosunkowo niskim poziomie inteligencji zarówno komputerowego przeciwnika, jak i – co gorsza – tych spośród oddanych do dyspozycji gracza jednostek czy eskadr, które w danej chwili nie znajdują się pod naszą bezpośrednią kontrolą. Dlatego też, aby uniknąć obaw, że niezdarna SI zniweczy cały nasz bitewny wysiłek, kluczowe ataki z wody i z powietrza najlepiej przeprowadzać osobiście. W przeciwnym razie może na przykład okazać się, że nasz jedyny okręt desantowy utknął właśnie na mieliźnie, by następnie zostać rozerwanym na strzępy przez wrogie samoloty.
W trybie gry dla pojedynczego gracza Battlestations: Pacific oferuje dwie kampanie: amerykańską i japońską. Każda z nich składa się z 14 misji, te zaś imponują różnorodnością. W toku kampanii przyjdzie nam więc toczyć pojedynki artyleryjskie z krążownikami i pancernikami przeciwnika, rozgrywać wielkie bitwy z udziałem floty i lotnictwa, zdobywać ufortyfikowane wyspy, a także przekradać się pod wodą do wrogiego portu w celu zatopienia cumujących w nim statków. Misje składają się najczęściej z celu głównego i kilku celów pobocznych. Występują również cele ukryte, których realizacja pozwala nam odblokować różnego rodzaju jednostki specjalne, będące od tej pory do naszej dyspozycji. Dzięki temu tę samą misję można przechodzić co najmniej kilka razy bez obawy, że zabawa się znudzi. Z obu dostępnych kampanii nieco ciekawsze wrażenie sprawia ta ukazana z perspektywy japońskiej, albowiem umożliwia nie tylko odtworzenie historycznych starć, ale i rozegranie bitew, które zdaniem twórców mogłyby mieć miejsce, gdyby losy wojny potoczyły się nieco inaczej. Jeżeli zatem ktoś uważa, iż wojna na Pacyfiku powinna skończyć się zwycięstwem Japonii, Battlestations: Pacific jest grą dla niego.
Battlestations: Pacific umożliwia również, a może przede wszystkim, rozgrywkę wieloosobową. Piszę „przede wszystkim”, gdyż w zamierzeniu twórców gra miała stać się kanonem gry sieciowej na miarę słynnej serii Battlefield. Cóż, być może cel ten rzeczywiście udało się osiągnąć, nie dane mi było jednak przekonać się o tym naocznie. Dlaczego? Ano dlatego, że tryb multiplayer w Battlestations: Pacific obsługiwany jest przez system Games for Windows – LIVE, do którego niestety nie udało mi się zalogować, i to pomimo licznych prób rozwiązania tego problemu. Co więcej, jak już zdążyłem się zorientować, na przypadłość tę narzeka wielu polskich graczy, istnieje zatem duże ryzyko, że i Wam nie uda się w tym trybie zagrać. Nie da się ukryć, iż stanowi to spory minus, a jednocześnie i spory skandal – trudno bowiem nazwać inaczej sytuację, w której gracz z przyczyn od niego niezależnych nie może skorzystać z blisko połowy opcji, jakie oferuje kupiona przez niego gra. Tym, którym – podobnie jak mnie – nie udało się nawiązać łączności z rzeczonym systemem – pozostaje na pocieszenie gra w sieci lokalnej albo z botami (bo i taką możliwość Battlestations: Pacific zapewnia).
Z kronikarskiego obowiązku wspomnę, iż rozgrywka sieciowa (w której może brać udział maksymalnie do ośmiu graczy) może się toczyć w jednym z pięciu trybów. W pierwszym, Eskorcie, mamy za zadanie zatopienie (obronę) konwoju, podczas gdy w Oblężeniu celem jest przeprowadzenie skutecznego lądowania na zajętej przez przeciwnika wyspie (bądź też jego odparcie). Ciekawym trybem jest Współzawodnictwo, polegające na wspólnym atakowaniu tego samego celu; zwycięzcą jest ten, kto uzyska najlepszy wynik. Z kolei Pojedynek to nic innego jak klasyczny deathmatch, zaś Zdobycie wyspy – pełnowymiarowa bitwa z udziałem sił morskich i powietrznych o panowanie nad określonym archipelagiem.
Od strony graficznej i dźwiękowej gra prezentuje się znakomicie – można by wręcz rzec, iż jest to prawdziwa audiowizualna uczta. Poszczególne jednostki są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, morze jest pięknie pofalowane, wyspy zaś – uroczo porośnięte roślinnością, poprzecinane wzniesieniami i otoczone turkusowymi płyciznami. Wspaniale, wręcz „filmowo”, prezentują się również same bitwy – podczas gdy w dole trwa intensywna wymiana ognia pomiędzy majestatycznie przecinającymi fale okrętami, niebo pełne jest walczących samolotów i dymków z rozrywających się pocisków artylerii przeciwlotniczej, a wszystko to dzieje się przy akompaniamencie wybuchów i ryku nurkujących maszyn. Wielkie wrażenie wywarła na mnie zwłaszcza zawarta w drugiej misji kampanii amerykańskiej bitwa morska koło Przylądka Esperance, toczona w czasie gwałtownej burzy z piorunami – to po prostu trzeba zobaczyć!
Podsumowując, Battlestations: Pacific to nieskomplikowana, ale jednocześnie bardzo dobra, szalenie wciągająca i świetnie wyglądająca gra. Jest przy tym produkcją nowatorską, a do tego pozbawioną większych wad (wyjąwszy wspomniane problemy z systemem Games for Windows – LIVE). Z pełną odpowiedzialnością mogę polecić ją wszystkim graczom choć trochę zainteresowanym tematyką II wojny światowej, a jednocześnie złaknionym rozrywki w najczystszej postaci.