Zebra tarzała się w wysokiej trawie. Widziałem jej żywiołową radość, a właściwie jego radość – bo był to ogier, przewodnik stada. Zwierzęca energia płynąca z rozedrganego ciała, wypełnionego kipiącą krwią i węzłami mięśni, zdawała się udzielać całemu otoczeniu. Całemu z wyjątkiem mnie. Tkwiłem przykryty stosem gałęzi w gęstej kępie krzaków. Moje schronienie mogłoby nawet uchodzić za szałas, gdyby było choć odrobinę wygodniejsze.

W skrzyżowaniu celownika lunety widziałem każdy szczegół pasiastej, pociętej bliznami skóry zwierzęcia. Palec spoczywał na spuście. Musiałem zachować najdalej idącą ostrożność, zachowywać się cicho, jakby w ogóle mnie tu nie było. Zebra wstała, rozejrzała się czujnie, a potem znów
zaczęła baraszkować. Cudowne, absolutnie wspaniałe stworzenie… Człowiek tak rzadko może sobie pozwolić
na odreagowanie stresów idące aż tak daleko, by zespolić się z ziemią, z przyrodą. Ale przecież kiedyś sam tak potrafiłem. Chociażby wówczas, kiedy z chłopakami od Maksyma staczaliśmy się ze stromego zbocza po udanej wyprawie. Jednak nasze radosne wrzaski i dzikie harce i tak były niczym w porównaniu z erupcją życiowej energii, którą miałem przed oczami. Palec zadrgał na spuście. Nie powinienem, ale to takie kuszące, przecież nie zaszkodzi… Nie, nie to jest moim zadaniem, mocodawcy byliby wściekli, gdyby do nich
dotarło, że ryzykowałem powodzenie misji dla jakiegoś myśliwskiego trofeum, choćby najbardziej efektownego.
Ich interesowali tylko ludzie, a dokładniej – tryskająca z nich krew. Prawdziwe hieny. Hieny… Gdyby afrykańskie ścierwojady wiedziały, z kim się je porównuje, byłyby
z pewnością oburzone do głębi. Ale ta wspaniała zebra… Już miałem ulec pokusie, kiedy ogier nagle podniósł głowę, wciągnął nozdrzami powietrze, po czym znieruchomiał. Pasące się kilkadziesiąt metrów dalej stado także zamarło, jakby z organizmem przewodnika łączyła je niewidzialna nić. Pewnie zresztą tak było. Dzikie zwierzęta potrafią się porozumiewać o wiele skuteczniej niż ludzie, którzy muszą sobie dawać znaki albo nawet wrzeszczeć. Z żalem zdjąłem palec ze spustu. Stado poderwało się do ucieczki w jednej chwili. Po kilku sekundach o niedawnej obecności zwierząt świadczył tylko opadający kurz i wygnieciona
trawa. Nadciągał mój właściwy cel. Bo któż inny mógł spowodować taką panikę? Nawet polujące stado lwów nienwprawia roślinożerców w równie wielki popłoch. Tylko jeden drapieżnik potrafi wyzwolić podobnie skrajne reakcje. Człowiek. Tym bardziej grupa ludzi, w dodatku w cuchnących spalinami maszynach. Zebry usłyszały warkot o wiele wcześniej niż ja, co sprawiło, że po raz kolejny poczułem się mały i niewiele wart w zetknięciu z doskonałością tworów natury. Nie da się jej oszukać, a uszy czujnego stworzenia, przystosowanego do życia w ciągłym zagrożeniu, są doskonalsze od wszystkiego, co potrafi stworzyć technika. Skuliłem się, znów dotknąłem spustu. W wysoką trawę wjechały cztery jeepy. Stanęły, silniki od razu
zgasły. Pięciu ludzi wyskoczyło, zajęło pozycje, korzystając z osłony okolicznych krzewów. Zapanowała cisza.
Głucha cisza, która nie oznacza spokoju, tylko ogromne napięcie. Jedynie istota ludzka potrafi wywołać aż taką ciszę.
Nie mogłem się teraz poruszyć. Musiałem być jeszcze ostrożniejszy niż wtedy, kiedy miałem przed sobą stado zebr. Pierwsze i najważniejsze to wykonać zadanie – zrobić swoje i nie zostać odkrytym. A to wcale nie jest takie proste, nawet jeśli używa się najlepszych, pracujących bezszmerowo urządzeń. Zwłaszcza że miałem do czynienia z autochtonami – Murzynami wychowanymi na sawannie, zaprawionymi do trudów życia. Mają coś, co można nazwać szóstym zmysłem. Wyczuwają nie tylko niebezpieczeństwo, ale nawet uważne spojrzenie. Dlatego omijałem wzrokiem zamarłe sylwetki. Czekałem razem z nimi gotów do działania. To nie jest takie proste trwać bez ruchu, kiedy strużka potu ścieka wzdłuż czoła, gromadzi się u nasady
nosa, aby utworzyć kroplę na samym jego koniuszku. Nie pomaga opaska czy chusta przewiązana na głowie.
Dobrze, że łaskawy Bóg dał nam brwi, dzięki którym gryzący płyn nie pcha się wprost do oczu. Ciężko też
zachować spokój, kiedy jakiś robal pełznie po dłoni, inny po policzku, kiedy uparty chrabąszcz pragnie ze
wszystkich sił dostać się pod nogawkę zasznurowanych spodni. Niby wypuściłem je na buty sięgające za kostkę, niby wszystkiego dopilnowałem, a jednak upierdliwy owad zawsze znajdzie jakąś szczelinę. Wleźć nie wlezie, ale nieznośnie łaskocze odsłonięty kawałek skóry. I na dobitkę to potworne gorąco… Suche gorąco sawanny.
Bywałem w różnych klimatach: w wilgotnej Kambodży, w przesiąkniętych wodą lasach amazońskich, w surowych górach Afganistanu, przemierzałem śniegi Alaski i Syberii, przedziwną pustynię Gobi, okrutną Saharę
i fascynujące piaski Arabii. Widziałem zaśnieżone szczyty Himalajów i słone bagna Chile. Nigdzie jednak
nie męczyłem się tak, jak na Wyżynie Wschodnioafrykańskiej wraz z jej przyległościami. Niby upał łagodziły
tutaj suche wiatry – tak przynajmniej utrzymywali znani mi podróżnicy – ale osobiście jakoś tego nie odczuwałem. Przeciwnie, wydawało mi się, że upał jest przez to jeszcze gorszy. Cóż, niektórzy tak mają.
Moje rozmyślania przerwał odgłos motorów dobiegający od wschodu, to znaczy z przeciwnej strony niż
nadjechali ci, których miałem teraz na oku. Palec na spuście spoczywał spokojnie. Zaraz się zacznie. I – mam nadzieję – szybko się skończy.
Zobaczyłem dwie ciężarówki w eskorcie trzech terenowych wozów, z których każdy miał zamontowany na dachu karabin maszynowy. Po takich samochodach można poznać dwie grupy ludzi – kłusowników polujących
na słonie i handlarzy bronią. A ponieważ słoni w okolicy od dawna nie było, miałem jasność.
Auta zatrzymały się jakieś dwadzieścia kroków od oczekujących na nie Murzynów. Z pierwszej ciężarówki
wysiadł wysoki czarnoskóry mężczyzna. Z wyglądu przypominał wojownika Masajów. Wrażenie potęgował
trzymany przez niego w dłoni rosyjski granatnik przeciwpancerny, który przywodził na myśl jakąś wyjątkowo
masywną włócznię. Coś w tym jest, że różnej maści rebelianci i terroryści na Bliskim Wschodzie oraz w Afryce zwykli obnosić się z taką bronią, zupełnie jakby potrzebowali atrybutu imitującego dawne uzbrojenie ich ludu.
Nieraz można zobaczyć, jak podczas antyamerykańskich manifestacji bojownicy potrząsają granatnikami zupełnie
jak niegdyś dzidami. Podobnie zachowują się przy okazji klanowych starć, kiedy chcą zastraszyć przeciwnika.
Można dać ludziom najnowocześniejszy sprzęt, ale w głębi ducha zawsze pozostaną przesądnymi, prymitywnymi wojownikami sprzed tysięcy lat.
Naprzeciw Masajowi ruszył nieco od niego niższy, za to niepomiernie szerszy w ramionach Murzyn o płaskiej
twarzy. Spojrzałem przez lunetę. Policzki miał pokryte tatuażami, przez szczękę biegła szeroka blizna po starej, niezaszytej należycie ranie. Obaj patrzyli na siebie czujnie, szli na ugiętych nieco nogach. Kiedy zbliżyli się na dwa metry, mogłem wreszcie nacisnąć spust. Sprzęt zadziałał bezgłośnie, tak jak powinien, ale mnie się zdawało, że wyraźnie szczęknęła migawka. Jeszcze raz i jeszcze… Mężczyźni przez chwilę rozmawiali.
Masaj przełożył granatnik do lewej ręki, prawą klepnął wyciągniętą dłoń wytatuowanego. Dogadali
się… Ciężarówki podjechały bliżej, ludzie wysypali się z pak i terenówek, opadły klapy. Uchwyciłem w obiektywie typowe skrzynie z bronią opatrzone oznaczeniami armii amerykańskiej, rosyjskiej i chińskiej. Ci tutaj
najwyraźniej nie uznawali żadnych monopolistów w tej branży, brali towar od wszystkich jak leci. Zapewne jeśliby pogrzebać w ich magazynach, można by znaleźć egzemplarze wyprodukowane w pokojowej, by nie rzec
pacyfistycznej Szwecji, dumnej ze swojej neutralności Szwajcarii i innych zakątkach tak zwanego cywilizowanego,
wrogiego wojnom świata.
Pracowali w pełnym słońcu, w pocie czoła. Mnie też było gorąco, ale przynajmniej byłem w cieniu i niczego
nie dźwigałem. Nieraz widziałem na własne oczy, do czego może doprowadzić wysiłek fizyczny w interiorze
kontynentu w strefie równikowej, na dodatek po południu. Niesamowite gorąco powoduje zagęszczenie płynów ustrojowych, serce jest bardziej obciążone niż zwykle, człowiek niemal nie zauważa, kiedy umiera z wycieńczenia… Ale Murzyni przeładowujący towar zdawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na niedogodności. Przerzucali skrzynie, kręcili się wokół samochodów, prawie biegali.
Miałem już dość materiału. Powoli odłożyłem aparat, rozluźniłem napięte ramiona, sięgnąłem po kamerę.
Wtedy jeden ze strażników mnie zauważył. Cholera ciężka! Czy usłyszał szelest, którego nie miał prawa usłyszeć, czy po prostu wyczuł moją obecność i ze zdwojoną uwagą lustrował zarośla, zamiast pilnować swoich? Tego nie wiem. Ale stało się. Usłyszałem gardłowy okrzyk.
Ludzie przy samochodach najpierw znieruchomieli, a potem chwycili za broń. Lufy kaemów zamontowanych
na terenówkach zaczęły omiatać teren wokół mnie. A przeklęty czarnuch darł się, wskazując prosto na moją
kryjówkę.

Co za bagno! Ani wycofać się niepostrzeżenie, ani rzucić do ucieczki – tak czy inaczej od razu zabiją. Nie robić nic? To przynajmniej dawało dwie możliwości – albo rozwalą mnie na miejscu, albo zabiorą ze sobą, żeby przesłuchać i poddać torturom. Pieprzeni członkowie Zjednoczonego Frontu Wyzwolenia i Pracy byli znani z zamiłowania do zabaw z jeńcami. Z kolei dostawcy broni nigdzie, na całym świecie, nie lubili zostawiać świadków. Powoli sięgnąłem do tyłu. Na pasku miałem kaburę z pistoletem. Jednak rozsądek zwyciężył i natychmiast cofnąłem rękę. Taką pukawką zdziałać mogłem tyle, co pszczoła napadnięta przez stado szerszeni. Nie warto nawet próbować.

– Wyłaź! – krzyknął w suahili Masaj. – Wyłaź, bo zaczniemy strzelać!
– I tak zaczniecie – mruknąłem przez zaciśnięte zęby. Milczałem, przywarłem do ziemi jak mogłem najmocniej.
– Wyłaź! – tym razem wołał po angielsku. – Nic ci nie zrobimy, obiecuję.
W innych okolicznościach to oświadczenie pewnie by mnie rozbawiło. Ale okoliczności były jakie były i za
chińskiego boga nie miały szans stać się inne.
Masaj machnął ręką. Karabin na jednej z terenówek ożył, kule przeorały ziemię tuż przed moją kryjówką.
Chwila ciszy, następna seria, tym razem niedaleko za stopami. Miał skubaniec oko. A mówią, że Murzyni
nie potrafią strzelać, że zaciskają powieki, kiedy duszą spust. Może bywają i tacy, ale ten drań na pewno się do nich nie zaliczał! Kląłem w duszy własną głupotę, że nie zabrałem paru granatów i porządnego karabinu. Nie chciało mi się dźwigać tyle sprzętu, niech mnie szlag!
Rozleniwiło mnie życie w Ameryce. Dawniej nigdy nie poszedłbym bez porządnego gnata nawet do kibla. Kląłem także tego przeklętego snajpera, który popisywał się właśnie, ciągnąc serie najpierw wzdłuż prawego, a potem lewego boku kępy, w której leżałem. Chyba zakreślił prawie doskonały prostokąt. Kretyn! Po co marnować tyle amunicji? Wystarczyłoby raz przelecieć po gałęziach nad głową, żeby skutecznie zniechęcić mnie do kombinowania.
– Teraz Kimba przeorze środek! – usłyszałem. – Liczę do pięciu… Albo nie, to za długo, liczę do trzech…
Uważaj, raz…
Cholerny zgrywus! Wstałem. Co mogłem innego zrobić? Z trudem rozprostowałem nogi, pokonując sztywność
w biodrach i kolanach. Wiek już nie ten, nie można bezkarnie wycierać się po krzakach ani leżeć godzinami bez ruchu. Taka robota jest dobra może dla strzelca wyborowego, ale na pewno nie dla prasowego fotografa
mającego porywy młodości już dawno za sobą. Zrzuciłem ciężki płaszcz maskujący, a rozgrzane, suche powietrze wydało mi się wręcz chłodne po duchocie panującej pod kapturem. Ale zaraz uderzył mnie w twarz gorący podmuch. Przypomniał mi, gdzie jestem. Murzyni spoglądali wrogo, kiedy szedłem w ich stronę z wysoko uniesionymi rękami. Lufa karabinu, przy którym stał sokolooki, przeklęty Kimba, śledziła każdy mój krok gotowa pod lada pozorem rozgadać się i wypluć mordercze żelazo wprost w moją pierś, brzuch,
nogi, głowę…
Wytatuowany ruszył w moim kierunku. Jeszcze nie byli całkiem pewni, czy mają do czynienia z białym, czy
czarnoskórym, bo twarz pokryłem farbą maskującą. Zresztą co za różnica? Jeśli chodzi o jeńców, ci ludzie
nie są rasistami – traktują wszystkich tak samo źle. Na wszelki wypadek jednak przystanąłem, powoli, bardzo
ostrożnie sięgnąłem ku szyi i wydobyłem na wierzch plastykowy identyfikator. Masaj szedł dwa kroki za krępym kumplem. Kumplem? Gdyby nie to, że jeden potrzebował od drugiego broni, a drugi od pierwszego
forsy, na pewno z miejsca skoczyliby sobie do gardeł. Różne plemiona, różne religie, zwyczaje, interesy. Słowem – typowa afrykańska nienawiść. Podeszli do mnie bliżej, szczupły kazał mi gestem uklęknąć. Bez protestu padłem na kolana. Wtedy ten z tatuażem przyłożył mi lufę do głowy, a Masaj stanął za mną. Sprawnie wyłuskał mojego heckler-kocha z kabury. Mruknął zadowolony z uznaniem. Ciekawe, że handlarze bronią zawsze chętnie biorą taki zdobyczny egzemplarz. Jakby na składzie nie mieli podobnych spluw całymi skrzyniami.
– Pismak, co? – mruknął, szturchając mnie lufą w bok. – Ale my tutaj pismaków strasznie nie lubimy.
Psujecie nam interesy, wiesz?
Uderzenie rzuciło mnie na plecy. To wytatuowany postanowił dorzucić swoje trzy grosze. Nie było go najwyraźniej stać na składną wypowiedź, zrobił więc, co umiał, czyli rąbnął mnie w szczękę. Nie śpieszyłem się ze wstawaniem, nie było do czego. Dopiero kopniak w udo zachęcił mnie do pewnego zagęszczenia ruchów. Pomacałem językiem zęby. Lewa czwórka chwiała się leciutko, poczułem słony smak krwi. Skurwiel miał pociągnięcie!
– Jestem tylko reporterem – wymamrotałem. – Zwyczajnym reporterem. Nie mam nic ani do was, ani do
nikogo.
– Ale my mamy do ciebie! – ryknął radośnie wytatuowany. Wreszcie zdołał złożyć w masywnej głowie coś
na kształt w miarę logicznego ciągu skojarzeń.
Patrzyłem na płaską, tępą gębę i miałem ochotę strzelić w nią pięścią. Tyle że wtedy podpisałbym na siebie natychmiastowy wyrok śmierci.
Znów wylądowałem na ziemi. Osiłek z zadowoleniem pocierał kostki prawej ręki. Mógłbym się założyć, że trenował ciosy na drewnianych belkach i betonowych klocach, bo knykcie nawet nie zmieniły barwy. Musiały być twarde i szorstkie jak kora. Teraz ząb ruszał mi się już wyraźnie. Jeszcze jedna taka pieszczota, a wypadnie. Nie to, żebym w obliczu śmierci przejmował się urodą, ale faceci w moim wieku doceniają już te części uzębienia, które wciąż jeszcze są naturalnym darem natury, a nie efektem powszechnego dostępu do opieki zdrowotnej.
– Kto cię przysłał? – spytał spokojnie Masaj. Z tych dwóch w ciemnym zaułku wolałbym jednak spotkać
mięśniaka. Ten przynajmniej był przewidywalny jak błogosławieństwo teściowej. Szczupły inna sprawa, typ
cichego sadysty.
– Jimmy, walnę mu jeszcze raz – powiedział wytatuowany w suahili.
– Poczekaj – odpowiedział Masaj po angielsku. – Niech się kochaś namyśli.
Jimmy? Ciekawe, afrykańscy rodzice mu tak dokopali czy to tylko ksywa? W tym rejonie Czarnego Kontynentu
europejskie imię to nie najlepszy pomysł. Odpowiedź przyszła prawie w tej samej sekundzie – szczupły pochylił się nade mną i dostrzegłem, że ma na sobie podniszczoną koszulkę z portretem Jimmy’ego Hendriksa. Wielbiciel rocka, niech go mrówki żywcem zeżrą!
– Jak się nazywasz? – Pytaniu towarzyszyło szturchnięcie między nogami. Wepchnął lufę kałacha w moje
krocze. Deprymujące.
– Wallnert – odparłem pośpiesznie. – Robert Wallnert, dziennikarz magazynu…
– Dobra – przerwał mi. – A teraz gadaj, kto cię tu przysłał. Tylko bez kręcenia, bo na początek pozbędziesz się nabiału i resztę przesłuchania wyśpiewasz falsetem.
Wytatuowany zarechotał. Tak, dowcip był dokładnie na jego poziomie. A swoją drogą, Jimmy doskonale
mówił po angielsku. Prawie nie miał tego paskudnego akcentu, jaki jest regułą wśród Afrykańczyków, którzy
nigdy nie zetknęli się z tym językiem poza własnym środowiskiem.
Czyżby spędził parę lat w Stanach? Możliwe, że nawet tam studiował. W końcu to handlarz bronią, a tacy mają zwyczaj włóczyć się po świecie. Kontakty i kontrakty… Albo zaczynają od przemytu zakazanych towarów, albo wchodzą w ten interes dzięki przypadkowo zawartym znajomościom.
– Nikt mnie nie przysyłał. – Starałem się, żeby mój głos był opanowany. – Dostałem cynk, że coś się tutaj ma wydarzyć, i dlatego…
Oparł się mocniej na kolbie. Poczułem przeszywający ból płynący od lędźwi aż do czubka głowy. Sadysta.
Przeklęty, wyrafinowany sadysta!
– Nie pieprz, gnoju! – warknął. – Masz mnie za głupiego? Cynk dostałeś? Że co? Że w tym właśnie miejscu będzie się działo coś ciekawego? A dlaczego nie pięć kilometrów na północ albo osiem na zachód? Tam też są takie kotlinki, w których można załatwić interesy z dala od ludzkich oczu. Nie cynk miałeś, ale pewną informację. I to od kogoś doskonale zorientowanego! No cóż, głupi nie był z całą pewnością. Prawdziwy gangster – bystrzak. Takiego należy obchodzić szerokim łukiem.
– Kto ci to nadał? – spytał Masaj. – Jeśli powiesz, nie zrobię ci krzywdy.
– Tylko zwyczajnie mnie rozwalisz, co?! – prychnąłem.– Lepsze to niż wisieć głową w dół, czekając, aż jakiś duży drapieżnik zlituje się i uwolni od bólu. Ale tu nie ma w okolicy dużych drapieżników. Zeżrą cię muchy, chrząszcze i mrówki. Powoli rozniosą twoje flaki na wszystkie strony. Życzysz sobie?
Nie życzyłem sobie, rzecz jasna. To było oczywiste, więc nawet nie próbowałem odpowiedzieć. Zresztą Jimmy na to nie czekał.
– Kto?! – zapytał głośniej.
– Goń się! – warknąłem. – Nie wolno mi zdradzać źródła informacji.
Roześmiał się głośno, na całe gardło. Wytatuowany spojrzał na niego zdumiony.
– Słyszałeś, Ahmed? – Masaj uderzył się dłonią w biodro. – Twardziela zgrywa!
Ahmed? Następne dziwowisko. Czarny muzułmański brat na tym kawałku Afryki, gdzie niby panuje
chrześcijaństwo, a tak naprawdę wciąż powszechna jest wiara w sangomów, sanusich i cholera wie jakich
czarowników?
– Rozwalmy go i z głowy. – Osiłek nie podzielał radości towarzysza. – Załatwmy, co mamy załatwić, a potem w drogę.
– Masz rację. – Jimmy spoważniał. – Im dłużej tu pozostajemy, tym robi się niebezpieczniej.
Przeniósł lufę karabinu z mojego podbrzusza w stronę głowy. Widziałem palec drgający na spuście.
– Nie zabijaj mnie! – jęknąłem rozpaczliwie. – Powiem wszystko.
– Za późno. – Uśmiechnął się paskudnie. – Czas na decyzję minął. Kopnąłem na oślep. Liczyłem, że trafię w broń Masaja, ale ten był zbyt szybki. Poderwał kałacha, odruchowo wystrzelił w powietrze, ale w mgnieniu oka znów celował we mnie. Tyle że mojej skromnej osoby nie było już w tym samym miejscu. Przetoczyłem się prosto pod nogi Ahmeda, przewróciłem go na siebie. Teraz, chcąc mnie rozwalić, Jimmy musiałby trafić także Murzyna. A na to nie mógł sobie pozwolić, bo wtedy ludzie ze Zjednoczonego
Frontu Wyzwolenia i Pracy zaczęliby wypruwać flaki jego gorylom.
Ahmed był silny jak koń. Choć wczepiłem się w niego z całych sił, wstał, pokonując opór. Machnął do tyłu swoim M16, usiłując trafić mnie lufą w oko. Chwyciłem broń, pociągnąłem mocno. Nie dałem rady jej wyrwać. Prędzej zgiąłbym lufę niż pokonał uchwyt sękatych łapsk. Tyle przynajmniej osiągnąłem, że nie mógł wypalić, przy okazji nie robiąc sobie krzywdy. Ale to było wszystko, co mogłem zwojować. Widziałem wykrzywioną wściekłością twarz Jimmy’ego, zajrzałem w otwór lufy.
Wtedy nagle rozległy się ostrzegawcze krzyki i gęsta palba.