Tak to już bywa, że z uprzedzeniem podchodzę do hollywoodzkich superprodukcji o wojnie, po pierwsze, że gloryfikowany Amerykanin zawsze zwycięża, a po drugie i najważniejsze: rozmach przerasta treść. Z takim nastawieniem podszedłem do „Helikoptera w Ogniu”, licząc jedynie na porządny sensacyjny film z elementami wojaczki. Muszę przyznać z drżeniem rąk, że co do tego filmu srogo się myliłem.
Jak przystało na porządny film wojenny, emanuje z niego niegloryfikowana i nieukrywana brutalność, bezradność oraz potrzeba poczucia pokory przed wrogiem. Podczas walki uosabiamy się z głównym bohaterem. Patrzymy na wyeksponowane błędy popełnione przez amerykańskich dowódców. Widzimy zamieszanie, brak jakiegokolwiek planu, jak wydostać się z tego piekła. Dla żołnierzy uczestniczących w walkach pokazanych w filmie miała to być kolejna błaha akcja. Złapanie rzezimieszków, transport ciężarówkami do bazy. Przerodziła się w masakrę, zwłaszcza somalijskiego „dzikiego tłumu” podburzonego przez lokalnych dowódców somalijskich bojówek.
Ridley Scot pokazał nam wojnę na realnym poziomie, gdzie współpraca przynosi korzyści, gdzie każdy żołnierz jest bohaterem. Pokazał żołnierzy bez ducha, ale i zaciętych, aby wyrwać się z tego piekła. Wielkie brawa należą się scenarzyście Kenowi Nolanowi, który umiejętnie i realnie pokazał brutalną wojnę, połączoną z aspektami przyjaźni i śmierci.
Oglądając ten film, przychodzi nam na myśl, czy reżyser nie chciał nas uświadomić, że nieodpowiednie jest włącznie się do wszystkich konfliktów siłą. Pokazał, że walka to albo śmierć, albo życie. Podkreślić należy także, że autorem zdjęć do tego filmu jest polski operator Sławomir Idziak. To jego pracy zawdzięczmy moją ulubioną scenę, gdy opróżnione łuski z głuchym dźwiękiem opadają na ziemię lub tę pokazującą Somalijkę niosącą martwe dziecko na rękach obok strzelających żołnierzy amerykańskich. Daje to niesamowity obraz wojny realnej, ale także i zła jakie ona za sobą niesie. Brawa należą się także ekspertom, którzy zajęli się autentycznością i zgodnością z historyczną prawdą filmu. Wszystko zostało odwzorowane z należytą precyzją. Mamy tutaj kupę broni różnego rodzaju od AK-47 przez MP-5 po M-240. Żołnierze zachowują się zgodnie z amerykańską taktyką walk w mieście. To cieszy, bo pokazuje to, na czym nam najbardziej zależy, czyli realność. Dosyć pochwał, każdy film musi mieć wady.
To, co razi w „Helikopterze w ogniu” to zakończenie, czepiam się tego biegu do stadionu. Nie powiem, że byłoby to niemożliwe, ale to już chyba gloryfikowanie tych ludzi na herosów i próba pokazania ich nadzwyczajnej siły. Może autor chciał pokazać na tym tle dwa odmienne światy, amerykański i somalijski? Niestety, każdy może rozumieć tę scenę inaczej.
Na zakończenie, podsumowując wszystko to, co napisałem, „Helikopter w ogniu” to zaskakująco dobra, żeby nie powiedzieć wyśmienita, pozycja dla każdego maniaka filmów wojennych. Najważniejsze, że posiada pewne przesłanie dla człowieka, który ogląda ten film i zmusza go do myślenia. Pokazuje nam to, co chcemy widzieć i sceny, które bulwersują, wzruszają. Pozwala na obejrzenie walki od środka, zza pleców żołnierzy. Jak dla mnie świetna produkcja..
[ocena]8[/ocena]
Rok produkcji: 2001
Reżyseria: Ridley Scot
Scenariusz: Ken Nolan
Zdjęcia: Sławiomir Idziak