W Stanach Zjednoczonych trwała ostatnio walka między Donaldem Trumpem a Kongresem o to, czy wycofywać wojska spod znaku gwiaździstego sztandaru z Niemiec, czy je tam pozostawić. Ustawodawcy są pełni obaw, że zmniejszenie amerykańskiego kontyngentu w bratnich krajach może zachęcać do podejmowania agresywniejszych działań Koreę Północną, Rosję czy Chiny. Tymczasem Barry Blechman z waszyngtońskiego think tanku Stimson Center argumentuje, że prezydencki punkt widzenia ma w tej sytuacji duże podstawy racjonalne.

Trójka analityków Stimson Center niedawno przeprowadziła badanie ponad stu wydarzeń od czasu zakończenia zimniej wojny, gdy Amerykanom udało się osiągnąć cele polityki zagranicznej bez posuwania się do właściwych działań zbrojnych. Wyniki tych analiz wydają się jednoznaczne: szybkie, krótkie i niespodziewane wizyty jednostek wojsk USA w krajach sojuszniczych zdają się dość silnie wpływać na postawę potencjalnych agresorów. Znaczenie stałej obecności wojsk zza oceanu bywa zaś przez nich marginalizowane.

Jako przykład podawana jest Korea Północna, która ignorowała obecność amerykańskich baz u swojego południowego sąsiada i w Japonii. Nieco przyhamowała jednak w swoich manifestacjach, gdy w pobliże jej granic Amerykanie wysyłali bombowce strategiczne i myśliwce piątej generacji. Analogicznie oddziały Stanów Zjednoczonych w Niemczech nie były w stanie powstrzymać konfliktu Rosji z Ukrainą, podczas gdy nieregularna obecność jednostek lotniczych US Air Force w państwach wschodniej Europy wydaje się na razie dość skutecznym narzędziem odstraszania.

Oczywiście zamorskie bazy amerykańskich wojsk mają swoje zalety. Utwierdzają sojuszników co do zaangażowania władz Stanów Zjednoczonych w kwestię ich bezpieczeństwa. Pozwalają Amerykanom zaznajomić się z teatrem działań i specyfiką sił zbrojnych zaprzyjaźnionych państw. Większość z tego można jednak osiągnąć podczas krótkich wizyt i okresowych ćwiczeń. Stałe rozmieszczanie żołnierzy wraz z rodzinami poza terytorium USA jest natomiast bardzo kosztowne i bywa ryzykowne.

Jak wykazują dodatkowe obserwacje, nie jest ważne to, jakie oddziały wysyłają Stany Zjednoczone na pomoc w sytuacji zagrożenia. Czy będzie to grupa bojowa lotniskowca, czy zespół okrętów desantowych, czy jednostki sił powietrznych lub wojsk lądowych (pod warunkiem, iż będą one znaczące liczbowo bądź jakościowo), efekt dla potencjalnego przeciwnika będzie ten sam. Zupełnym przeciwieństwem podejmowania tego typu działań są zaś dla adwersarzy sankcje ekonomiczne, które mogą świadczyć jedynie o słabości podejmujących je państw.

Wyniki badań think tank uzupełnia postulatami, iż kraje sojusznicze powinny przede wszystkim dbać o odpowiednią infrastrukturę komunikacyjną i zapewnienie możliwości wysuniętego składowania amerykańskiego sprzętu. Gdy jednak patrzy się na to z perspektywy kraju, który nieraz w swej długiej historii bywał obiektem najazdów, dokonywanych z każdego kierunku świata, wnioski takie można traktować z pewną dozą ostrożności.

Zobacz też: Trump zapowiada koniec „bardzo prowokacyjnych” ćwiczeń

(breakingdefense.com; na fot. rozładunek amerykańskich czołgów w Bremerhaven w lutym 2020)

US Army / Sgt. Dommnique Washington, 7th Mobile Public Affairs Detachment