Niszczyciele o zmniejszonej wykrywalności typu Zumwalt już wkrótce mogą otrzymać do wypełnienia nową misję. Jak podał kilka dni temu serwis USNI News, amerykańska marynarka wojenna poważnie analizuje możliwość wykorzystania jednostek tego typu jako platform do przerywania szlaków żeglugi wrogiej floty nawodnej. Tym samym stałyby się one odpowiednikami dawnych pancerników i krążowników.
Zumwalty, których zamówioną liczbę zredukowano z trzydziestu dwóch do dwudziestu czterech, później do siedmiu, ostatecznie do zaledwie trzech egzemplarzy, stoją US Navy kością w gardle. Ze względu na swą unikatowość nie nadają się do włączenia w skład zwykłych grup bojowych, a ich sytuację tylko pogorszyły galopujące koszty dostaw specjalnej amunicji LRLAP, które w efekcie przerwano.
Jest jednak wyjście z tego pata. Awangardowe niszczyciele mogą bowiem działać na zasadzie samotnych wilków, pojawiając się znikąd, z dużym zapasem uzbrojenia ofensywnego, aby siać spustoszenie w szeregach jednostek pływających przeciwnika. Choć jest ich niewiele, rozmieszczenie jednego lub dwóch Zumwaltów w kluczowym punkcie ważnego teatru działań mogłoby wpłynąć na los niejednego konfliktu.
Wedle słów wiceadmirała Ronalda Boxalla US Navy „widzi szansę dla tego [typu] okrętu, związaną z jego zdolnością do przenoszenia pewnych rodzajów broni i rozwiązaniami konstrukcyjnymi zastosowanymi celem zmniejszenia jego wykrywalności”. O ile drugiej z tych cech tłumaczyć raczej nie trzeba, o tyle przypadku pierwszej chodzi o wersje woda–woda pocisków LRASM i Tomahawk.
Szkopuł w tym, że podstawową metodą obrony dla takiego niszczyciela jest unikanie wykrycia. Nie jest on wyposażony w system Aegis, do obrony przed atakiem z powietrza ma tylko pociski Evolved Sea Sparrow, a jego sonary są zbyt słabe do zastosowania na głębokich wodach. Niewykluczone więc, że do zdalnej osłony i wsparcia działań Zumwaltów musiałyby być przydzielane niszczyciele typu Arleigh Burke.
Zobacz też: Excalibur dla Zumwalta?
(warisboring.com, usni.org)