W związku z nową doktryną, nawiązującą do rysujących się mrocznych scenariuszy przyszłych wojen, US Army będzie oczekiwała od swoich dowódców średniego i niższego szczebla więcej inicjatywy i samodzielności. Mówił o tym na spotkaniu zorganizowanym na początku maja przez think tank Atlantic Council głównodowodzący amerykańskich wojsk lądowych, generał Mark Milley.
Według słów generała solidnie ugruntowaną przez lata, złą tradycją US Army jest zdalne sterowanie oddziałów przez wyższe szczeble dowodzenia i wyznaczanie podwładnym zbyt uszczegółowionych celów. O ile zaś może to być dobrą receptą na realizację zadań administracyjnych, jest też doskonałym sposobem na przegrywanie bitew i wojen. Nie nadąża poza tym za dynamiką zmian na współczesnym polu walki.
Spotyka się wielu generałów, którzy chętni są osobiście zdalnie dowodzić nawet oddziałem wielkości plutonu – używając do tego coraz lepszej łączności i transmisji obrazu na żywo z drona. Z rzadka zdarzają się również tacy, którzy wyznaczają jednostkom tylko obszary odpowiedzialności, cele zostawiając inwencji i domysłom podwładnych. Zwykle górę bierze jednak samozachowawczy lęk o konsekwencje działań podkomendnych.
Zdaniem Milleya poprzez dekady takiej filozofii US Army stała się organizacją patologicznie scentralizowaną, biurokratyczną, o skłonności do unikania ryzyka. Wojsko powinno zaś znaleźć w tym wszystkim złoty środek. Dowódcy winni wyznaczać jasno sprecyzowane cele, nie ingerując jednocześnie w sposoby ich osiągania. Nauka na własnych błędach, jeśli nie zależy od tego wynik wielkiej bitwy, powinna być dozwolona.
Na innym spotkaniu, dwa tygodnie wcześniej, generał zauważył, że czas skończyć także z przerośniętą logistyką. US Army przejawia tendencję do gromadzenia w jednym miejscu licznego personelu i uzbrojenia oraz ogromnych ilości zapasów. Natomiast bazy-miasteczka tworzone dziś w Iraku czy Afganistanie, z prysznicami i własnym dostawcą pizzy, nie przetrwałyby pierwszych uderzeń przyszłych konfliktów.
Logistyczną machinę najbardziej nakręcają stosunkowo szybko przemieszczające się i paliwożerne czołgi. W przyszłości nie tylko Abramsy, ale też Bradleye czy Paladiny mogłyby zostać zastąpione bardziej ekonomicznymi pojazdami, gdyby nie to, że w budżetach do roku 2030 nie przewidziano środków nawet na ich prototypy. Pozostają więc jedynie nadzieje na rozwój napędu elektrycznego czy wodorowego.
Aby ograniczyć straty ludzkie w konwojach z paliwem, w których służba wcale nie jest bezpieczniejsza niż na pierwszej linii walki, amerykańskie wojska lądowe skłonne byłyby czerpać z doświadczeń Tesli czy Google. Prowadzone przez komputery samochody cywilnych gigantów poruszają się jednak po szosach, nie muszą omijać przeszkód terenowych, wraków i min, a przede wszystkim nikt do nich nie strzela.
Przyszłością logistyki są drony. US Army chciałaby posiadać bezpilotowce mogące przenieść kilkaset kilogramów ładunku na odległości rzędu 100–150 kilometrów. Mniejsze mogłyby zaprowiantować drużynę na kilka dni. Najmniejsze zaś, o udźwigu od dziesięciu do dwudziestu pięciu kilogramów, mogłyby dostarczać leki i materiały opatrunkowe dla rannych oraz najpilniejsze części do unieruchomionych pojazdów.
Zobacz także: Kłopoty amerykańskiej logistyki
(breakingdefense.com)