Kontynuując wczorajsze rozważania o sytuacji w Ukrainie, musimy się skupić na tym, co mogą przynieść najbliższe tygodnie i miesiące. Znajdujemy się bowiem w okresie przygotowań, które przesądzą o tym, jak rozwinie się sytuacja na szczeblu operacyjnym i strategicznym w połowie roku. Ukraińcy zupełnie otwarcie przewidują, że kolejna wielka rosyjska ofensywa, mająca zagarnąć całość obwodów donieckiego i ługańskiego, ruszy w czerwcu. Jeśli te przewidywania są słuszne, Ukraina ma około półtora miesiąca, aby zebrać siły do jej odparcia.

Na szczęście nowy wielomiliardowy pakiet amerykańskiej pomocy do tego czasu powinien już zacząć się urzeczywistniać w postaci wyposażenia trafiającego w ręce ukraińskich żołnierzy. Przede wszystkim trzeba zaradzić największej bolączce – niedoborowi amunicji. Na szczęście to jest akurat najłatwiejsza część dostaw. Inaczej niż choćby nowe samoloty bojowe, amunicję można po prostu dostarczyć jednostkom i życzyć im powodzenia w jej użyciu.

W ostatnich tygodniach już nie tylko ukraińska obrona przeciwlotnicza, ale też artyleria polowa robiły bokami. Brak efektorów do systemów przeciwlotniczych wystawiał na naloty nie tylko ukraińskie miasta, ale także żołnierzy na froncie. W połączeniu z brakiem amunicji artyleryjskiej oznaczało to, że moskalskie natarcia, choćby i prowadzone na rympał, często odnosiły sukces tam, gdzie teoretycznie nie powinny. Na początku roku przywoływaliśmy za hiszpańskim El País słowa dowódcy haubicy M109 imieniem Ołeksandr, który już w listopadzie ubiegłego roku przyznał, iż może wystrzelić jedynie piętnaście pocisków dziennie, podczas gdy jeszcze w kwietniu 2023 roku pod Bachmutem było to 100–150. Od tego czasu sytuacja jeszcze się pogorszyła i niektóre haubice już w ogóle nie miały czym strzelać.



Na froncie

Z krytyczną sytuacją mamy do czynienia pod Bachmutem. Miasto, które przez wiele miesięcy było wręcz symbolem ukraińskiej zaciętości w obronie własnej ojczyzny, teraz wyrosło na symbol tego, że nie wystarczy chcieć. Końcówka bitwy o Bachmut stała się także plamą na reputacji generała Ołeksandra Syrskiego, który w lutym został mianowany naczel­nym dowódcą sił zbrojnych w miejsce Wałerija Załużnego. To właśnie on – prawdopodobnie wespół z Zełenskim – podjął decyzję o przedłużaniu obrony miasta i niezasłużenie doczekał się łatki rzeźnika nieliczącego się z życiem żoł­nierzy.

Rzecz jasna, Moskale notują postępy w ślimaczym tempie, ale nie da się ukryć, że prą naprzód. Nawet jeśli pod względem strategicznym ich zdobycze są mikroskopijne, trzeba też wziąć pod uwagę, jak wpływa to na morale obrońców. Jeszcze pół roku temu walczyli z najeźdźcą, teraz nawet nie są w stanie walczyć, mogą tylko się cofać i minimalizować straty, zarówno w ludziach, jak i terytorialne.

Pododdziały rosyjskie podeszły już pod Czasiw Jar z dwóch stron, od wschodu (czyli bezpośrednio od Bachmutu) i północnego wschodu (od Bohdaniwki). Czytelnicy uważnie śledzący doniesienia z bitwy o Bachmut zapewne pamiętają, że miasto to leży w kotlinie, a Czasiw Jar – na wzniesieniu. Gdy to Ukraińcy bronili Bachmutu, jego położenie było wadą, ponieważ Moskale atakowali „w dół”. Teraz muszą atakować pod górę. Gdyby Ukraińcy mieli dość amunicji, mogliby młócić przeciwnika do woli. Ale nie mieli i teraz Moskale są u wrót Czasiwego Jaru. Generał Syrski sądzi, iż Rosjanie chcą zdobyć miejscowość przed Dniem Zwycięstwa (9 maja).

Drugim krytycznym odcinkiem jest oczywiście Awdijiwka. Tu udało się zapobiec rozkładowi frontu i względnie ustabilizowano sytuację, ale lokalny odwrót jest prawdopodobnie nie do uniknięcia. Szczególnie groźne jest natarcie w północnej części sektora, idące wzdłuż linii kolejowej i drogi T0511 (dobrze widoczne na poniższej mapie), które grozi uderzeniem na flankę Ukraińców.



Obrońcy będą musieli się wkrótce cofnąć o blisko dziesięć kilometrów za rzekę Wowczę, która powinna wreszcie pozwolić na ustabilizowanie obrony. Niemniej wciąż odbija się czkawką to, o czym pisaliśmy wczoraj: brak należytej sieci okopów i trwałych umocnień poza skupiskiem w „twierdzy” awdijiwskiej. Nawet jeśli linia Wowczy okaże się trwała (dzięki nadchodzącym dostawom amunicji i – oby! – umocnieniom na zachodnim brzegu), nie zmieni to faktu, że Ukraina straciła kilkanaście kilometrów ziemi, które będzie potem musiała odbić, jeśli chce wyprzeć okupantów z obwodu donieckiego.

W tak zwanym runecie da się jednak zauważyć pewien niepokój co do letniej ofensywy. Moskalscy milblogerzy najwyraźniej również sądzą, że coś takiego jest w planach, ale – podobnie jak niektórzy zachodni analitycy – uważają dużą ofensywę za kiepski pomysł. Obecna rosyjska taktyka, którą Michael Kofman porównał do kary tysiąca cięć, przynosi bowiem rezultaty. Powolne, owszem, ale jednak przynosi. Oczywiście wszystko znów rozbija się o kwestię zachodniej pomocy, bo gdyby Ukraina miała swobodny dostęp do amunicji artyleryjskiej, wiele tych lokalnych natarć spaliłoby na panewce. Niemniej jest to metoda, która dowiodła swojej skuteczności, tymczasem wielka ofensywa to wielkie ryzyko.

Budanow

Wobec braku możliwości prowadzenia rozległych działań zaczepnych Ukraińcy skupiają się na punktowym podszczypywaniu Moskali na ich terenie. Wojny się w ten sposób nie wygra, ale przynajmniej zmusza się przeciwnika do angażowania sił na zapleczu lub też wydawania pieniędzy na naprawianie szkód. Szef Głównego Zarządu Wywiadu Ministerstwa Obrony Kyryło Budanow w rozmowie z Davidem Ignatiusem z The Washington Post (która stała się podstawą bardzo ciekawego artykułu) wyjaśnia, że chodzi o to, aby pokazać samym Rosjanom, iż Putin nie jest w stanie obronić ich przed wojną.

– Kiedy człowiek siedzi sobie aż w Petersburgu i widzi wojnę tylko w telewizorze, zawsze będzie ją popierał – mówi Budanow. – Ale ludzie zaczną się martwić, kiedy zostanie zaatakowany jakiś obiekt w pobliżu ich domów.

Ukraińcy wykazują się tu podziwu godną pomysłowością. Na ogół do atakowania rosyjskich obiektów strategicznych, głównie rafinerii, wykorzystują bezza­ło­gowce będące typową amunicją krążącą lub odpowiednikami rodziny Szahed/Gierań. Ale na początku kwietnia ukraińskie służby zaatakowały zakład produkujący Szahedy-131/136, położony w w Tatarstanie, oddalony o 1200 kilometrów od linii frontu, za pomocą wypełnionego materiałem wybuchowym samolotu ultralekkiego Aeroprakt A-22 z układem zdalnego sterowania. Szerzej o tej koncepcji pisaliśmy w tym artykule.

Wydaje się, że ataki na rosyjską infrastrukturę naftową to obecnie najboleśniejsze ciosy, jakie Ukraina jest w stanie zadać Federacji Rosyjskiej, toteż nic dziwnego, że inwestuje w ten projekt jak najwięcej zasobów. Widzimy tu zgrabne połączenie względów propagandowych, o których mówił Budanow, ze strategicznymi, wszak współczesne zmechanizowane siły zbrojne nie mogą funkcjonować bez paliwa. Ale „kampania przeciw ropie” wzbudziła konsternację w Waszyngtonie.



Podczas lutowej Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa amerykańska wiceprezydentka Kamala Harris miała poradzić Zełenskiemu, aby Kijów zaprzestał ataków na rafinerie, ponieważ może spowodować wzrost globalnych cen ropy i sprowokować agresywniejsze uderzenia na ukraińskie miasta. Ten drugi punkt nie budził większych wątpliwości, a jego słuszność obserwujemy na bieżąco. Natomiast ten pierwszy i wynikająca z niego prośba (czy też instrukcja) zostały przyjęte z niedowierzaniem. Jako się rzekło – Ukraina nie ma obecnie innych sposobów, aby skrzywdzić Rosję, jak tylko podgryzać ją w ten sposób.

Waszyngton później jeszcze kilka razy ponawiał tę prośbę, ale Ukraińcy puszczali ją za każdym razem mimo uszu i 2 kwietnia jakby na złość Amerykanom zaatakowali rafinerię Taneco w Tatarstanie, trzecią pod względem skali przetwarzania ropy w całej Rosji. Sygnały płynące z Białego Domu sugerują, że nie chodzi o ograniczanie możliwości Ukrainy ani tym bardziej o ochronę Rosji, ale jedynie o względy pragmatyczne – globalny wzrost cen energii może zaszkodzić poparciu dla Ukrainy w społeczeństwach zachodnich.

Jest prawdą, że drony, choćby i dość duże, nie są w stanie poważnie uszkodzić kompleksu rafineryjnego ani znacząco spowolnić produkcji. Ale tonący brzytwy się chwyta. Ukraińcy rozumują: skoro da się kąsać i nic ponad to – będziemy kąsać. Może choć raz uderzenie fartownego samolotu pocisku spowoduje poważne uszkodzenia, a jeśli nie, to zadowolimy się efektem propagandowym.

Podobny wydźwięk miał dzisiejszy atak na port wojenny w Sewastopolu, zakończony uszkodzeniem okrętu ratownictwa podwodnego Kommuna. Uszkodzeniem skądinąd dość przypadkowym, bo na Kommunę miały po prostu spaść odłamki rosyjskiego pocisku przeciwlotniczego i strąconego ukraińskiego pocisku manewrującego. Niemniej o sprawie usłyszał cały świat, gdyż Kommuna to w gruncie rzeczy pływający zabytek, przyjęty do służby w lipcu 1915 (!) roku. Mówimy tu o najstarszym na świecie okręcie w czynnej służbie.



Jego wartość bojowa jest oczywiście żadna, to w końcu okręt ratowniczy, ale termin „czynna służba” nie jest tu tylko na pokaz. Kommuna uczestniczyła między innymi w poszukiwaniach wraku krążownika Moskwa i amerykańskiego Reapera, który spadł do Morza Czarnego po zderzeniu z rosyjskim Su-27. Dlatego też wszystkie głosy o „barbarzyńcach” atakujących „zabytek” to po prostu brednie. Owszem, Kommuna ma wielką wartość zabytkową, ale dopóki nie opuści bandery, jest przede wszystkim okrętem Wojenno-morskogo fłota i jako taki jest dopuszczalnym celem.

Ukraińcy tym sposobem przypominają rosyjskiej flocie, iż ta nie jest mile widziana w Sewastopolu. Oczywiście dopóki Krym jest okupowany, okręty pod banderą Świętego Andrzeja będą mogły tam zawijać i Ukraina nie ma środków, aby temu zapobiec. Ale kiedy już tam się znajdą i staną nieruchomo, praktycznie z każdą godziną będzie rosło prawdopodobieństwo, że marynarzom spadnie na głowy przesyłka od Ukraińców. Dlatego też Moskale ograniczyli korzystanie z Sewastopola do niezbędnego minimum.

Trzecią i ostatnią część tego zestawu refleksji opublikujemy pojutrze, tak aby przy odrobinie szczęścia móc ogłosić pomyślny wynik głosowania w amerykańskim Senacie. A później będziemy starali się publikować w miarę regularnie.

Heneralnyj sztab ZSU