Warszawa w październiku 1939 roku była prawdopodobnie najsmutniejszym miastem na świecie.

Jeszcze niedawno stolica dużego europejskiego państwa, marzącego o ważnej roli w Europie. Miasto, tętniące życiem, w którym nocą pracowało dziesiątki teatrów, klubów, restauracji i kabaretów, zostało sprowadzone do miejsca bez żadnego politycznego znaczenia, podbite, jak cały zresztą kraj, przez potężnych sąsiadów.

Po dwudziestokilkudniowej obronie, podczas której znaczna część miasta legła w gruzach, Warszawa powoli podnosiła się z zupełnego niemal zniszczenia, do stanu, w którym funkcjonować zaczynał transport, telefony, wodociągi i kanalizacja. Miasto było pokonane, ale nie zabite.
Ludzie przechodzili, nie podnosząc głów, nie chcąc pokazywać smutnych oczu innym mieszkańcom. Niektórzy fantaści opowiadali wprawdzie o tym, że wojna skończy się niedługo, podobnie jak okupacja, ale inni z kolei twierdzili, że ostatnia okupacja trwała ponad 120 lat, czyli pięć pokoleń.

Marek był stosunkowo młodym człowiekiem, który właśnie skończył trzydziestkę. W wolnej Polsce odniósł spore sukcesy, które zapowiadały jeszcze większe w przyszłości. Niedawno, tuż przed wybuchem wojny obronił pracę doktorską z farmacji, a konkretniej z sulfonamidów, nowych i w zasadzie jedynych skutecznych leków przeciwbakteryjnych. Napisał kilka publikacji, którymi zainteresowały się różne firmy farmaceutyczne, zwłaszcza niemieckie i amerykańskie. Bayer, a właściwie farmaceutyczna część koncernu IG Farben, zaprosił go na kilkumiesięczny staż w swoich laboratoriach badawczych, w których mógł prowadzić badania, nieograniczone w zasadzie żadnymi finansowymi limitami.

Podczas pobytu w Levekusen prace nad nowymi typami sulfonamidów posunęły się znacznie naprzód, a wyniki na myszach potwierdziły przypuszczenia Marka, dotyczące mechanizmu działania przyszłych leków. Pobyt w Niemczech nie należał wprawdzie do najprzyjemniejszych, ze względu na hitlerowską histerię, ale sam musiał przyznać, że niemal cały zespół badawczy dołożył wszelkich starań, aby młody doktorant nie odczuwał przykrości związanych z polityką. Szczególnie, światowa sława w dziedzinie farmacji, profesor Domagk, robił co mógł, aby zdolny Polak czuł się w firmie jak najlepiej. Później, przyjechał do Warszawy na obronę pracy doktorskiej Marka, będąc jednym z recenzentów, dając zresztą najlepszą ocenę samej pracy jak i jej autora. Zaraz po obronie złożył Markowi propozycję zatrudnienia w firmie, ale sytuacja polityczna zaczęła się na tyle komplikować, że świeżo upieczony doktor nie zdecydował się na wyjazd do Niemiec.

Niedługo potem wybuchła wojna.

Na mocy dekretów okupanta, wszystkie warszawskie uczelnie zaprzestały działalności, a pracownicy naukowi i studenci szukali jakiejkolwiek pracy, aby zarobić na życie.

Marek był w położeniu znacznie lepszym aniżeli większość jego koleżanek i kolegów. Jako farmaceuta znalazł bez problemu zajęcie w znanej warszawskiej aptece. Czas wojny, ogromna ilość rannych i chorych spowodował, że pomimo trudności aprowizacyjnych, apteki, jak podczas każdego ludzkiego nieszczęścia, funkcjonowały znakomicie.

Jeszcze podczas obrony Warszawy Marek wyniósł po kryjomu nie tylko całą dokumentację badań, ale również cały zapas farmaceutycznych substancji, nad którymi prowadził badania. Sądził, że nawet jeśli akademia nie wznowi działalności, będzie mógł wyprodukować znaczną ilość tabletek, które uratują pokaźną liczbę ludzi. Intuicja go nie zawiodła. Niemcy przekształcili akademię w magazyny, a cały sprzęt, jaki pozostał, wywieziono do Niemiec.

W aptece, w której pracował, czuł się, jak na wojenną sytuację, dosyć komfortowo. Bardzo szybko załatwił sobie odpowiednie papiery, które wskazywały, że jest pracownikiem niezbędnym dla gospodarki okupanta. Dokumenty, przynajmniej częściowo, zabezpieczały go przed wywózką do Niemiec. Znając doskonale niemiecki i mając wielu niemieckich klientów, załatwił podobne papiery całemu personelowi apteki, w której pracował. Właściciel – którego dobrze znał, ponieważ był ojcem kolegi ze studiów – traktował go niemal jak syna i zaproponował mu status wspólnika.
Marek czuł niekiedy wyrzuty sumienia, ponieważ żył znacznie lepiej, niż ogromna większość warszawiaków, borykających się z biedą i innymi zagrożeniami w okupowanej stolicy. Jedynym, co mógł zrobić, to była sprzedaż leków po bardzo obniżonej cenie ludziom, o których sądził , że byli biedni.

Na jego wielkie szczęście, budynki asystenckie nie zostały zniszczone podczas obrony Warszawy, co pozwoliło mu dalej zajmować mieszkanie przeznaczone dla byłych pracowników Akademii Medycznej. Jego sąsiadami byli, podobni do niego, asystenci i adiunkci, którzy z różnym powodzeniem starali się przetrwać pierwsze tygodnie okupacji. Tak naprawdę pracownicy akademii, a więc lekarze i farmaceuci, znaleźli się w uprzywilejowanej sytuacji w stosunku do kolegów z uniwersytetu, którzy w najlepszym wypadku mogli dorobić sobie, uczestnicząc w organizującym się stopniowo podziemnym szkolnictwie.

Paradoksalnie, najgorzej wiodło się Markowi na gruncie osobistym. Wszystko było dobrze do momentu wyjazdu na stypendium do Bayera. Jego dziewczyna, z którą spotykał się od kilku miesięcy i w stosunku do której miał zupełnie poważne zamiary, po prostu poinformowała go listownie, że z nim zrywa. Tak bez powodu. Potem okazało się, że jednak powód był i miał na imię Robert. Na sytuację i odczucia Marka nie miało to już większego znaczenia. Przez kilka miesięcy nie spotykał się z nikim. Potem wybuchła wojna… Jako młody mężczyzna, posiadający określone potrzeby, cierpiał z powodu swojej samotności, ale wierzył, że życie będzie toczyć się dalej i wkrótce znajdzie dziewczynę swojego życia.

Orientując się doskonale w sytuacji politycznej, Marek doskonale zdawał sobie sprawę, że okupacja będzie długa i uciążliwa. Polska została podzielona przez państwa, których połączone armie mogłyby pokonać wszystkie armie świata razem wzięte, a pakt Hitler – Stalin wydawał się być najbardziej trwałym ze wszystkich możliwych paktów, zawartych do tej pory. Tak naprawdę nie widział niczego, co mogłoby dać nadzieję na lepsze jutro. Francja była daleko i nie kwapiła się do wojny, a Anglia miała silną flotę i niewielką armię lądową. Codziennie warszawskie „gadzinówki” powtarzały to zresztą, a Marek z ubolewaniem musiał przyznawać, że mówią prawdę. Z tego powodu dochodziło też do konfliktów, zarówno z koleżankami i kolegami w pracy oraz w akademiku, jak i, chociaż w mniejszym stopniu, z właścicielem apteki.
– Powiedz coś optymistycznego – prosili Marka dyskutanci podczas wieczornych debat.

– Wydarzy się cud i wygramy wojnę – powtarzał wielokrotnie – a nasi okupanci wzajemnie się zniszczą, podobnie jak podczas pierwszej wojny – dodawał.

Marek, oczywiście, w to nie wierzył, ale wiara nie musiała być poparta faktami, bo wtedy nie byłaby wiarą, wmawiał sobie.
Październikowe i listopadowe dni przemijały szybko. Już w środku jesieni nastały pierwsze mrozy. Ludzie byli niedożywieni i chorowali częściej, co apteki wcale nie martwiło. Klientami byli nierzadko Niemcy, których stać było na drogie leki i którzy nie żałowali na nie pieniędzy.
Marek składował w aptece po kilka kilogramów wyprodukowanych sulfonamidów nowej generacji, które doskonale spisywały się podczas badań klinicznych, ale przez wybuch wojny nie mogły być nigdzie formalnie zarejestrowane i dopuszczone do obrotu. W przypadkach ciężkich zapaleń wydawał chorym pewną ilość ręcznie wykonanych pigułek, nie informując przy tym ani pacjentów ani lekarzy, czym są leczeni. Wiedział doskonale, że to, co robi jest niezgodne z prawem, ale w okupowanym kraju nie można było robić wszystkiego legalnie i przeżyć. Marek kierował się swoistym poczuciem patriotyzmu. Niemcom wydawał wyłącznie zarejestrowane i dopuszczone do obrotu leki, choć często wiedział, że nie przyniosą one poprawy. Miał świadomość, że najmniejsza wpadka mogłaby mieć tragiczne następstwa zarówno dla niego, jak i całej apteki.
Któregoś dnia znalazł w poczcie list z Niemiec, opatrzony logo firmy, w której niegdyś był na stypendium. Nie spodziewał się żadnej przesyłki, tak więc otworzył z ciekawością kopertę. List napisał własnoręcznie profesor Domagk. Wypytywał, jak Marek przeżył i co porabia. Na końcu profesor wyraził jak najgłębsze ubolewanie związane z wojną, a także zaproponował przyjazd do Bayera, do pracy w jego laboratorium badawczym. Napisał też, że weźmie na siebie wszystkie formalności i zapewni mu samodzielne laboratorium, w którym będzie mógł kontynuować swoje badania nad nowymi lekami. Oferował mu także firmowe mieszkanie i uposażenie na poziomie takim, jaki przysługiwało Niemcom.
Marek z niedowierzaniem czytał list. Wiedział, że profesor go ceni, ale propozycja wyjazdu w głąb Rzeszy zaskoczyła go. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wyniki jego prac, czyli udoskonalone leki przeciwzapalne, będą mogły być zastosowane także w wojsku. Z drugiej strony, żadne działania wojenne nie były obecnie prowadzone, za wyjątkiem „śmiesznej” wojny na Zachodzie, która sprowadzała się wyłącznie do wystrzeliwania ulotek na drugą stronę frontu.

Otrzymany list pokazał następnego dnia właścicielowi apteki i kilku kolegom. Ci nie kryli oburzenia dla samego faktu, że Marek dopuszcza myśl pracy dla wroga. Właściciel apteki nie był już aż tak stanowczy w osądach.

– Rób jak uważasz. – skonstatował. – Na razie wojna jest dla nas skończona. Jak się znowu zacznie, sam zdecydujesz, co masz robić. – dodał.
Po dwóch dniach Marek napisał list do profesora Domagka, w którym zawiadamiał, że jest gotowy przyjechać do Leverkusen. Nie uzasadniał niczym swojej decyzji.
Po kilkunastu dniach otrzymał kolejny list od profesora, który pisał, że bardzo się cieszy z decyzji Marka i obiecał, że zrobi wszystko, aby, nawet jak na warunki wojenne, młody doktor czuł się dobrze w jego zespole. Wraz z listem Marek dostał wszystkie dokumenty, które umożliwiały mu załatwienie formalności. Gdy zjawił się w budynku gestapo, wzbudził zdziwienie. Został poproszony do pokoju wysokiej rangi gestapowca. Wezwano również tłumacza, ale okazał się zbędny, gdyż Marek znał doskonale niemiecki.
– Skąd u pana taka znajomość języka? – spytał gestapowiec.
– Nauka i praktyka w Niemczech.
– Czy nie ma pan Niemców w rodzinie? – drążył temat oficer.
– Moja rodzina pochodzi z Poznańskiego, z Wolsztyna, blisko dawnej granicy z Niemcami, a tam wiele osób mówiło po niemiecku.
– Zbadamy to. Gdyby się okazało, że ma pan niemieckie pochodzenie, może pan dostać kartę Volksdeutscha.. Jako Volksdeutsch miałby pan takie same prawa jak Niemiec w Rzeszy. Profesor Domagk wypowiada się o panu jak najlepiej. Pisze „[…]praca doktora będzie miała wielkie znaczenie dla obronności Rzeszy”.
– Profesor jest bardzo łaskawy, to prawda… Rozumiem, że na razie nie ma przeciwwskazań do wyjazdu?
– Badamy sprawę. Jest pan wyjątkiem, przyznaję, rozsądnym wyjątkiem wśród Polaków. Mało kto chce jechać do Rzeszy do pracy. Musimy to zbadać. Czym pan się kieruje? – dopytywał się gestapowiec. – Zdaje pan sobie sprawę, że będzie pan poddany pełnej kontroli w zakładach Bayera. Jest wojna. Gdyby miał miejsce sabotaż, będzie pan miał kłopoty…
– Panie Sturmbannführer, jeśli pan mnie zniechęci, to pan będzie miał kłopoty. Pan nie zdaje sobie sprawy z wagi projektu, nad którym pracujemy z profesorem Domagkiem i kto jest nim zainteresowany – wtrącił Marek, teraz już zupełnie przekonany o wadze, jaką profesor nadał całej sprawie.

Pewność siebie doktora i obojętność wobec gróźb wszechwładnego gestapowca, gróźb, które „wciskały w ziemię” wszystkich zatrzymanych, zrobiły duże wrażenie na przesłuchującym. Nie wdawał się w dalsze dyskusje, w których czuł się coraz mniej pewnie.
– Proszę przyjść pojutrze. Otrzyma pan dokumenty podróży i bilet to Leverkusen. Nie wolno panu nigdzie zboczyć z drogi. W Leverkusen będzie na pana czekał miejscowy oficer policji. Proszę wyjść! – zakończył Niemiec.
Marek opuścił ponury gmach gestapo w Alei Szucha. Wiedział, że niewielu Polaków miało takie szczęście, jak on. Budynek ten okryty był już ponurą sławą i budził lęk wśród warszawiaków. Wielu z przesłuchiwanych i torturowanych było wysyłanych stąd do obozów koncentracyjnych albo nie przeżywało przesłuchań. Przechodnie , którzy widzieli, jak wychodzi, musieli uważać go za konfidenta, bądź pracownika gestapo.
Szedł piechotą do domu. Czasami wydawało mu się, że jest śledzony, ale było mu to zupełnie obojętne. Nie starał sie zgubić „ogona”, a nawet szedł powoli, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń.
Gdy następnego dnia przyszedł do pracy, właściciel czekał na niego przy wejściu.
– Byli u mnie i pytali o ciebie. Chcieli dowiedzieć się jak najwięcej, wszystko ich interesowało. Starałem się mówić jak najmniej.
– Mów im wszystko, czego chcą. Nie mam żadnych tajemnic.
– Masz jedną. Tylko ty wiesz, dlaczego tam jedziesz.
– Jadę do pracy, a jeśli myślisz, że kryje się za tym coś więcej, to zapomnij o tym, bo któregoś dnia przy wódce to powiesz i wszyscy będziemy mieć kłopoty. Jak cię wezwą, mów im wszystko, co wiesz, bo oni i tak to sprawdzą. Niczego nie zatajaj, mów prawdę, tylko prawdę. Tak będzie najlepiej dla wszystkich. – Pamiętaj! – dodał Marek.
– Nie rozumiem, ale niech tak będzie. – zgodził się właściciel. – Może kiedyś powiesz mi coś więcej.
– Nie ma niczego więcej. Proszę cię, nie zgłębiaj tematu. Mnie też nie jest łatwo stąd wyjechać. Chcę kontynuować badania. To jest jedyna prawda, którą masz znać i powtarzać.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. – na zakończenie usłyszał Marek.
– Wiem. – odpowiedział.
Po południu rozpoczął pakowanie. Nie było to bardzo trudne, ponieważ miał niewiele rzeczy do zabrania. Wieczorem zaprosił swoich znajomych i sąsiadów. Większość była zdziwiona jego decyzją. Jak na czasy okupacji Marek nie miał złego życia w Warszawie. Wyjazd do Niemiec był odebrany, jeśli nie jako dezercja, a może i zdrada, to raczej jako dziwna i niezrozumiała fanaberia. Marek mówił cały czas o badaniach, które miał prowadzić. Wiedział, że jego znajomi będą przesłuchiwani i nawet jednym tonem głosu nie sugerował, że za jego decyzją może kryć się cokolwiek innego. Zresztą, czy było, nie wiedział nawet on sam.

W dniu wyjazdu zaczęła się zima. Lekki mróz nie był niczym nadzwyczajnym na początku grudnia. Rano, zgodnie z umową, zjawił się w Alei Szucha na gestapo. Przyjął go ten sam oficer, z którym rozmawiał poprzednio. Na biurku leżała gruba teczka z jego imieniem i nazwiskiem, a obok dokumenty, przepustki i bilety kolejowe.
– Wszystko wiemy o panu, pana rodzinie i znajomych, ale ciągle nie wiemy, dlaczego pan to robi. Niech pan pamięta, jak zrobi pan coś głupiego, zapłaci za to pańska cała rodzina – głos gestapowca przypominał przesłuchanie, czyli upodobnił się do tego głosu, którym zastraszał przesłuchiwanych warszawiaków.
– Jadę prowadzić badania z profesorem Domagkiem. Gdy pana żona albo dzieci będą śmiertelnie chore na zapalenie płuc i nikt nie będzie mógł im pomóc, niech pan zadzwoni do mnie. Wtedy zobaczy pan, po co wyjeżdżam- chłodno odpowiedział.
Spokój i pewność siebie zrobiły jeszcze raz wrażenie na gestapowcu, nieprzyzwyczajonym do takich rozmów.
– Oto pana przepustki, dokumenty i bilety na dzisiejszy nocny pociąg. Rano przesiadka w Berlinie. Będzie jechał z panem nasz człowiek. Niech pan nie stara się mu zniknąć. On zresztą będzie miał te wszystkie papiery. – w głosie gestapowca znowu, chyba z przyzwyczajenia, zabrzmiała groźba.
– Bardzo dobrze. Będę się czuł bezpieczniej. Kiedy się z nim spotkam?
– Od teraz będzie z panem. – Wejść! – ostrym głosem wydał polecenie oficer.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich młody człowiek w skórzanym płaszczu, który zasalutował z okrzykiem: „Heil Hitler!”
-Heil Hitler! – odpowiedział oficer, po czym wstał, wziął do ręki dokumenty i wręczył je agentowi.
– Jest pan osobiście odpowiedzialny za przewiezienie doktora do Leverkusen i przekazanie go naszym ludziom.
Patrząc na Marka kontynuował:
– Doktor będzie ściśle wykonywał pana polecenia.
Marek cały czas siedział, ale gdy tamci wstali, wahał się, czy też ma wstać, czy siedzieć dalej. Wstał, nie chcąc dać pretekstu do jakiegoś głupiego konfliktu, związanego z urażoną dumą Niemców.
Agent wziął dokumenty i schował je do wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym zasalutował.
– Możecie odejść. – powiedział gestapowiec i usiadł na swoim krześle.
Marek wyszedł za agentem w skórzanym płaszczu. Przeszli przez kilka punktów kontrolnych, w których jego opiekun pokazywał jakieś papiery.
– Jedziemy tramwajem? – spytał.
– Jak pan chce. – odpowiedział agent.
Gdy nadjechał tramwaj, wsiadł tylnym wejściem dla Polaków. Jego towarzysz zawahał się, czy wsiąść przednim wejściem dla Niemców. Nie jest przyzwyczajony do podejmowania samodzielnych decyzji, pomyślał Marek. W końcu agent wsiadł tym samym wejściem, co eskortowany Polak, może dlatego, żeby być bliżej. Po kilku minutach wysiedli i skierowali się do mieszkania, gdzie Marek uporządkował swoje notatki i wyniki badań. W trakcie przygotowań poszli obaj do najbliższego baru, w którym zjedli obiad. Agent zapłacił za siebie i za niego, co wprawdzie nie było konieczne, ale potwierdziło, że gestapo uważa go za kogoś ważniejszego, niż mógł przypuszczać. Może uwaga o pomocy ciężko chorym, może wewnętrzna pewność siebie , pomyślał.

Właściciel baru, który znał go od lat, był zdziwiony towarzystwem, w jakim się zjawił, ale w okupowanej Warszawie każdy starał się wiedzieć tylko tyle, ile musiał, więc o nic nie pytał i starał się ukryć swoje uczucia.
Gdy zbliżała się godzina odjazdu, pojechali tramwajem na Dworzec Główny. Przed wejściem dworcowym nastąpiła jedna kontrola, na peronie druga, a przy pociągu jeszcze kolejna . Miejsca w pociągu do Berlina zajmowali niemal wyłącznie Niemcy jadący na urlop do domu, a nawet już na święta Bożego Narodzenia.

Ku swemu zaskoczeniu, Marek zauważył, że wraz ze swoim cieniem, udają się do wagonu pierwszej klasy.
W wygodnym przedziale siedział jeszcze jakiś pułkownik Wehrmachtu, który, widocznie po kilku kieliszkach, starał się nawiązać kontakt z Markiem i z jego towarzyszem. Ten starał się grzecznie odpowiadać wysokiej rangi oficerowi. Nie miał najmniejszej ochoty na nocną konwersację i odpowiedział grzecznie, lecz stanowczo , że nie jest upoważniony do prowadzenia jakichkolwiek rozmów z nieznajomymi. Powiedział to takim tonem, że zarówno jego anioła stróża, jak i samego oficera zniechęciło to całkowicie do rozmowy. Pułkownik zakrył twarz wojskowym płaszczem i udał, że śpi.
Podróż do granicy Guberni trwała około dwóch godzin. Przesunięta na wschód granica Trzeciej Rzeszy znajdowała się zaraz za Kutnem. Pociąg stanął i czekał, dopóki strażnicy nie dokonali kontroli dokumentów. Po około pół godzinie pociąg znowu ruszył. Miarowy stuk kół spowodował, że Marek pogrążył się we śnie.

Gdy się obudził, zobaczył, że pociąg przemyka przez gęsty las. Wiedział, że muszą być już daleko za Poznaniem, tam gdzie zaczynają się puszcze, które ciągną się aż po samą Odrę. W pewnej chwili wydało mu się w ciemności, że widzi budynek przedwojennej stacji granicznej w Zbąszynku. Fragment biało-czerwonego słupa granicznego leżał przewrócony na ziemi.
Poczuł lekkie ukłucie, gdzieś w środku. Jestem w Rzeszy – uświadomił sobie. – Nie mam tu nikogo, na nikogo nie mogę liczyć, a czy wiem po co jadę? – spytał sam siebie, ale odpowiedzi nie znalazł.
Było już widno, gdy pociąg przejechał przez most na Odrze, a dwie godziny później zatrzymał się na Ostbanhof Berlin.
Dworzec w Berlinie udekorowano dziesiątkami swastyk, które wisiały na masztach i ścianach. W budynkach i na peronach widać było mnóstwo umundurowanych mężczyzn, zapewne jadących na urlop, bądź przepustkę, jakie bez problemu dostawali po wygranej wojnie w Polsce. Parowozy ciągnące pociągi co chwila wjeżdżały i wyjeżdżały z dworca, co mogło robić wrażenie na przybyszach z mniejszych miast, przez które przejeżdżało zaledwie kilka pociągów dziennie.

Marek ze swoim opiekunem wysiedli z pociągu i skierowali się do informacji. Według planu pociąg do Leverkusen miał odjechać za około godzinę, tak więc mieli czas na wypicie kawy i zjedzenie czegoś w dworcowej restauracji. W Berlinie widać było policję, ale z uwagi na ogromną ilość podróżnych, prawdopodobieństwo kontroli było o wiele mniejsze, niż w okupowanej Warszawie. Marek przyglądał się z uwagą przechodniom. Byli inni, niż w Warszawie. Pewni siebie, weseli, zadowoleni, nie mający problemów ze zdobyciem pożywienia na kolację, nie bojący się aresztowania czy łapanki na ulicy. Na pewno wielu z nich było niegdyś przeciwnikami Hitlera, ale teraz, po błyskotliwych zwycięstwach, po zdobyciu niemal połowy Europy, musieli już o tym zapomnieć. Wojna była już wygrana, Francja nie ośmieliła się wystrzelić jednego pocisku, choć niemal cała niemiecka armia była w Polsce. Anglia była daleko i praktycznie nie miała armii lądowej. Rosja, to był największy przyjaciel, z którym dzielono się łupami.
Po wypiciu kawy i zjedzeniu kanapek wsiedli do pociągu, jadącego w kierunku Zagłębia Ruhry, który punktualnie ruszył z dworca.
Marek spoglądał przez okno na mijane wsie, miasta, domy. Były schludne i zadbane. Porównywał je z polskim krajobrazem i te porównania były na niekorzyść rodzinnych stron. Jedynie Wielkopolska mogłaby się równać do Niemiec, ale to pewnie dlatego, że sto pięćdziesiąt lat była w Prusach – takie to niewesołe myśli przechodziły mu przez głowę.

Pociąg jechał i jechał, mijał miasta, miasteczka, liczne, coraz liczniejsze fabryki, wskazujące na zbliżanie się do serca przemysłowego Niemiec – Zagłębia Ruhry. Powietrze było coraz ciemniejsze od dymu elektrowni, hut i innych fabryk przemysłu ciężkiego, pracującego dla hitlerowskich Niemiec. Dużych miast, na których zatrzymywał się pociąg, było coraz więcej. W którymś momencie Marek zobaczył olbrzymią chemiczną fabrykę. Od razu rozpoznał miejsce, w którym niedawno przebywał. Wielki napis IG Farben, a gdzieś małymi literami BAYER, oznajmiał wszystkim, że jest to siedziba największego chemiczno – farmaceutycznego koncernu Europy.

Po chwili pociąg wjechał na stację. Na peronie stało kilka osób oczekujących na przyjezdnych, bądź chcących wsiąść do jadącego dalej w kierunku Kolonii pociągu. Marek bez trudu rozpoznał w dwóch stojących na peronie mężczyznach kolegów jego anioła stróża. Gdy wysiedli, mężczyźni podeszli do niego i spytali o nazwisko. Jego opiekun pokazał dokumenty, po czym wszyscy poszli do stojącego przed budynkiem dworca samochodu. Po kilku minutach jazdy samochód zatrzymał się przed budynkiem policji. Marka zaprowadzono do pokoju, w którym siedziało dwóch oficerów. Prowadzący go tajniacy zostali na zewnątrz.
– Panie doktorze! – zaczął jeden z oficerów – To dobrze, że, w przeciwieństwie to wielu pana rodaków, zdecydował się pan pracować dla Rzeszy.
– Może się pan poruszać po Leverkusen – tylko po Leverkusen. Będziemy pana obserwować. Jak zrobi pan coś głupiego, zapłaci pan i pana rodzina wysoką cenę. Niech pan nie stara się utrudniać nam pracy. Na prośbę Bayera jest pan zwolniony z obowiązku noszenia naszywki „P”, ale ostrzegamy, jeden nierozważny krok i znajdzie się pan w obozie.
– Co oznacza nierozważny krok?
– Wypowiadanie się na tematy polityczne, sabotowanie poleceń, opuszczanie miasta, spotykanie się z elementami przestępczymi, rozpowszechnianie fałszywych informacji, przekazywanie informacji o firmie osobom niepowołanym, a także prywatne związki z niemieckimi kobietami. – ciągnął oficer.
– Nie przewiduję niczego takiego. Jestem tutaj, aby kontynuować badania nad nowymi lekami. – Marek nie tracił spokoju, który, jak do tej pory, robił wrażenie na Niemcach.
– Wiemy. Tylko pana ostrzegamy. Będziemy pana obserwować. – wyjaśniał oficer.
– Bardzo dobrze. Pod waszą opieką nic mi nie grozi. – Marek w swojej obojętności czuł się coraz pewniej.
– Wierzymy, że będzie pan się zachowywał rozsądnie. Dziwimy się, że Bayer chciał pana zatrudnić, ale szanujemy tę decyzję. Teraz proszę się udać do pana mieszkania i jutro zgłosić do pracy. O siódmej nasz człowiek zaprowadzi pana do fabryki. Odmaszerować! – zakończył rozmowę oficer.
Marek wyszedł z budynku policji w towarzystwie jednego z agentów, których spotkali na dworcu. Szli przez robotniczą dzielnicę w kierunku fabryki. Widział wiele podobnych osiedli na Śląsku, dokąd czasami jeździł w odwiedziny do rodziny ojca. Wszystkie były szare lub czarne, okopcone przez dym wydobywający się z kominów okolicznych hut, elektrowni i innych fabryk. Jego opiekun znał adres i wiedział, którędy iść. Na ulicach nie było wielu ludzi, a ci, którzy przemykali, nosili na sobie płaszcze w kolorze ścian mijanych budynków.
W pewnym momencie doszli do jednego z domów sąsiadujących z murem fabrycznym. Weszli na klatkę schodową, oświetloną ledwo żarzącą się żarówką. Jego mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze. Po wejściu oczom Marka ukazał się jeden pokój, obok którego była malutka kuchnia. Z pokojem sąsiadowała łazienka, gdzie znajdowała się niewielka wanna, umywalka i sedes. Mieszkanie było więcej niż skromne. Czy tutaj mam spędzić kilka następnych lat, o ile, oczywiście, będę miał szczęście? spytał sam siebie.
– Jutro jestem o siódmej. Proszę nigdzie samemu nie wychodzić. – usłyszał głos opiekuna. Skinął mu głową ze zrozumieniem. Nie miał zamiaru nigdzie wychodzić. Znał to miasto i wiedział, że i tak nie było dokąd pójść.
Gdy drzwi zamknęły się za agentem, postawił walizkę i torbę na podłodze. Mogło być gorzej. – powiedział do siebie.

Następnego dnia rano agent zjawił się punktualnie o siódmej. Marek był gotowy, w garniturze i w krawacie. Nie wiedział, jak będzie wyglądała jego praca. Znał wprawdzie jej zarys, ale i tak wszystko zależało od profesora Domagka, który był ojcem sulfonamidów i szefem badań firmy.

Wejście na teren fabryki nie było proste, ale towarzyszący mu agent był zaopatrzony we wszelkie dokumenty, które otwierały wszystkie drzwi. Na koniec Marek stanął przed drzwiami gabinetu profesora. Samego profesora jeszcze nie było, toteż usiadł na krześle pod gabinetem i zaczął przeglądać notatki ze swoich ostatnich badań. Tylko on wiedział, co było ukryte pod nazwą symboli i sekwencji cyfrowych. Notatki kończyły się w dniu wyjazdu z Warszawy, w którym to jeszcze odnotowywał skuteczność swoich przyrządzonych pigułek, zawierających nowe pochodne sulfonamidów. Były to badania, które mogłyby być wyśmiane przez oficjalną naukę, ponieważ obejmowały różne przypadki chorobowe, a nie zawierały placebo, czyli nieaktywnych substancji podawanych tak, aby nikt, łącznie z prowadzącym lekarzem, nie wiedział, czy pacjent dostaje nowy lek, czy nieaktywny biologicznie preparat. Marek nie zamierzał jednakże pisać referatów, tylko sprawdzać swoje przypuszczenia na temat leków, których skuteczność była potwierdzona na myszach, a także na chorych warszawiakach, dla których były one często ostatnią nadzieją na wyleczenie.
Czasy wojny miały swoje prawa, nie zawsze zgodne z prawami czystej nauki. W miarę kontynuowania badań na akademii, powoli wykrystalizowała się grupa trzech substancji, których skuteczność była największa. W ciągu kilku miesięcy pracy w aptece zauważył, że leki te były skuteczne nawet w przypadku ostrego zapalenia płuc, anginy, a także innych powikłań najróżniejszych infekcji, w tym gangreny.
W pewnym momencie odwrócił głowę i zobaczył profesora Domagka idącego w jego kierunku. Wstał i czekał, aż poda mu rękę. Profesor objął go ramieniem, otworzył drzwi i niemal wepchnął do swojego gabinetu. Gdy weszli, Marek zdjął płaszcz, położył go na krześle i stanął wyczekująco.
– Niech pan siada. – usłyszał głos profesora – Zaraz panu zrobimy herbatę. Jadł pan śniadanie? – spytał.
– Jeszcze nie.
Profesor uchylił drzwi, prowadzące do sekretariatu.
– Proszę o dwie herbaty i dużą kanapkę! – polecenie zostało wydane drobnej sekretarce, która momentalnie wstała i rozpoczęła przygotowania.
– Cieszę się, że pan przyjechał. Nauka będzie miała pożytek z pana zdolności. Wiem, w jakich czasach żyjemy, ale pracujemy nad lekami, które będą ratowały ludzi. Nie tylko Niemców, ale i pana rodaków. Udało mi się przekonać odpowiednich ludzi na górze, że nasze badania mają strategiczne znaczenie w czasach wojny i dlatego mam wolną rękę w doborze współpracowników i praktycznie nieograniczony, jak na nasze potrzeby, budżet. Jak pana mieszkanie?
– Jeden pokój z małą kuchnią i jeszcze mniejszą łazienką, można wytrzymać.
– To tak na razie, potem załatwię panu coś lepszego. Trochę cierpliwości.
– Nie ma problemu, jestem sam, jest w porządku.
-Panie doktorze, na początek kilka spraw organizacyjnych, formalnych i nieformalnych. Proszę o przestrzeganie wszystkich zarządzeń i zaleceń policji oraz fabryki. Może niepotrzebnie panu to mówię, ale proszę dmuchać na zimne.
– Niepotrzebnie pan profesor to mówi. Nie sprawię zawodu.
– To się cieszę. Następna sprawa, proszę nie poruszać w rozmowach żadnych spraw politycznych, wojskowych, również ze mną. – powiedział profesor – Chyba pan wie, co mam na myśli?
– Nie będę poruszał. Będziemy rozmawiać wyłącznie na tematy zawodowe.
Zdawał sobie sprawę, że ściany, a także drzwi, czy okna nie są barierą, przez którą wypowiadane kwestie nie przedostałyby się na zewnątrz. Wiedział, że jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo mogłoby narazić na kłopoty jego, profesora z rodziną, a nawet znajomych. Wiedział, do jakiego kraju przyjechał i akceptował warunki, które mu postawiono.

Podczas następnej godziny przekazali sobie wszystkie wyniki prac, które uzyskali od wyjazdu Marka z Leverkusen. Marek z pewnym zadowoleniem skonstatował, że pomimo przepaści w technicznych i finansowych możliwościach między Bayerem a polską akademią, jego badania posunęły się do przodu znacznie bardziej, aniżeli prace w niemieckiej firmie. Wiedział, że przyczyną tego była, nie tylko jego kreatywność, ale również to, że wiele rzeczy robił na skróty, w sposób, który wprawiłby w zdumienie większość szacownych badaczy. Uważał, że to, co miało być siłą niemieckich badań, a więc operowanie niezwykle czystymi substancjami, nie dawało spodziewanych rezultatów. Zupełnie przypadkowo zauważył, że sulfonamid zanieczyszczony innymi sulfonamidami wykazywał o wiele większą skuteczność, aniżeli podany jako stuprocentowo czysty lek. W swoich badaniach podawał, najpierw myszom, a potem, nikomu o tym nie mówiąc, ludziom, swoje mieszaniny i utwierdziło go to w przekonaniu, że mieszaniny sulfonamidów działają o wiele skuteczniej, aniżeli nawet najskuteczniejsze, znane preparaty. Miał na ten temat swoją teorię, ale jako że o jego eksperymentach nikt nie wiedział, zachowywał ją wyłącznie dla siebie.

Profesor był jedyną osobą, która wiedziała, chociaż nie do końca, o jego eksperymentach. Marek nie mówił nic o tym, że przetestował również na ludziach swoje mieszaniny. Profesor mógłby stracić do niego szacunek, jako dla godnego zaufania, rzetelnego badacza. Przez następną godzinę ustalili, czego mają dotyczyć następne badania i kto ma w nich uczestniczyć. Aby nie prowokować miejscowego NSDAP, Marek miał być wyłącznie asystentem profesora i nikt z personelu nie miał mu podlegać. Trudno byłoby sobie zresztą wyobrazić „nadludzi” pracujących pod kierunkiem Polaka, a więc człowieka należącego do niższej rasy.

Dostał etat technika, odpowiednie papiery, które umożliwiały mu poruszanie się po pracowniach zakładu profesora. Wstęp na inne tereny był surowo zabroniony i zagrożony surowymi karami. Nie miał zamiaru łamać nałożonych na niego ograniczeń. Chciał poświęcić się badaniom, o których sądził, że ograniczą cierpienia wielu ludzi. Nie zastanawiał się nad żadnymi konsekwencjami swoich decyzji i swojej pracy.

Następne dni wyglądały podobnie. Przyglądał się kolejnym etapom badań, prowadzonym w zakładzie profesora. Został przedstawiony całemu personelowi, z którego znał zdecydowaną większość. Zauważył, że swoją osobą nie wzbudził specjalnego entuzjazmu pracujących tu niemieckich naukowców, ale też nie odczuł spodziewanej wrogości. Pracujący tu Niemcy dziwili się wprawdzie profesorowi, że sprowadził Polaka i konsultuje z nim swoje badania, ale hierarchiczna struktura niemieckiej nauki dawała szefowi placówki naukowej niemal absolutną władzę na swoim terenie, a którą to władzę uznawać, chcąc nie chcąc, musieli wszyscy. Poza tym profesor Domagk, jako tegoroczny laureat Nagrody Nobla za badania nad sulfonamidami, posiadał tak wielki autorytet, że mógł sobie pozwolić na wiele rzeczy, o których przeciętny Niemiec mógłby tylko pomarzyć. Dla hitlerowskiej machiny propagandowej był on potwierdzeniem przodownictwa niemieckiej nauki i niemieckiego państwa w świecie. Od czasu do czasu niektórzy, zwłaszcza doktor Kramer, odnosili się do Marka z lekceważeniem, ale reagował na to całkowitą obojętnością. Po pracy szedł do swojego mieszkania, w krórym sporządzał lub przeglądał wcześniejsze notatki. W drodze do domu wstępował do znajdującego się nieopodal sklepu , a kolacje przyrządzał z zakupionych w nim wiktuałów. Od czasu do czasu pisał listy do swojej matki, do ojca, do właściciela apteki, w której pracował, a także do kolegów. Wiedział doskonale, że każde słowo będzie czytane, dlatego też z jego listów, można było dowiedzieć się, że żyje, pracuje, jest zadowolony i że święta Bożego Narodzenia spędzi samotnie.

Wiosna w Leverkusen nie różniła się specjalnie od zimy. Niezliczone kominy wyrzucały w niebo ciemne chmury dymów, które skutecznie zasłaniały słońce. Niebo w zasadzie nie reagowało na świecące coraz wyżej słońce, pozostając zawsze szare. Według kryteriów warszawskich, zimy w Północnej Nadrenii nie było w ogóle. Raz spadł mokry śnieg, a temperatura utrzymywała się cały czas na poziomie kilku stopni powyżej zera. Pomimo różnych nieprzychylnych uwag ze strony niektórych pracujących w zespole Niemców, praca nie sprawiała Markowi żadnych problemów. Był kilka razy na miejscowej policji, gdzie zawsze straszono go surowymi konsekwencjami za ewentualne złamanie prawa. On z kolei nie miał w ogóle takiego zamiaru, a że w donosach miejscowych jawnych i tajnych agentów nie było widocznie żadnych uwag na temat jego zachowania, policja stała się jakby nieco mniej podejrzliwa. W otrzymywanych listach, które były oczywiście ocenzurowane, dostawał strzępki informacji, z których nic nie wynikało. Między wierszami dowiedział się o planach utworzeniu getta w Warszawie, o surowych karach za działalność wywrotową, ale to wszystko nie wykraczało poza znane mu fakty. Z miejscowej prasy dowiadywał się nawet więcej na temat tzw. Generalnej Guberni, aniżeli z otrzymywanych listów. Tam, gdzie się znajdował, panował absolutny spokój. Niedaleko od Leverkusen znajdowała się granica francuska, za którą stała rozlokowana, trzecia co do wielkości, armia świata, ale armia ta nie zamierzała robić niczego, by zakłócić błogi spokój poszatkowanej przez Hitlera i Stalina Europy.
Zgodnie z prośbą profesora nie podejmował żadnych politycznych dyskusji. Pracujący z nim Niemcy pytali go o zdanie, w mniej lub bardziej politycznych tematach. Tłumaczył się niewiedzą i brakiem zainteresowania. Starał się okazywać życzliwość wszystkim współpracownikom, a na złośliwe niekiedy uwagi, wypowiadane z poczuciem zwycięskiej wyższości, zawsze odpowiadał, że szanuje zdanie każdego. Chciano go kilka razy sprowokować, a nawet obrazić, mówiąc o wyższości wszystkiego, co niemieckie. Jako, że cała jego rodzina wywodziła się z zachodniej Polski, która przez niemal dwieście lat była częścią Niemiec, Marek był świadomy wkładu Niemiec do cywilizacji i kultury światowej, wielokrotnie przytaczał argumenty potwierdzające tezy niemieckich współpracowników, którzy do końca nie wiedzieli, czy kpi z nich, czy mówi poważnie. Wiedziano jednak, że cieszy się uznaniem profesora, a już po kilku tygodniach, gdy było wiadomo, że dzięki niemu badania posuwają się coraz szybciej, złośliwe uwagi stawały się coraz rzadsze. Najszybciej zaczął się cieszyć sympatią miejscowych laborantek, w stosunku do których był zawsze grzeczny i miły. Jako jedyny podkreślał ich wielki wkład do sukcesu prowadzonych prac badawczych. Jedna z nich miała na imię Marta, była niewysoką blondynką i zajmowała się zwierzętami laboratoryjnymi, na których testowano nowe leki. Marek często przychodził do pomieszczenia, w których trzymano zwierzęta i coraz bardziej zaprzyjaźniał się z Martą, która była w stosunku do niego bardzo miła. Widział, że gdy w jego obecności ktoś rzucił jakąś złośliwą uwagę na temat niższości Słowian, dziewczynie było zwyczajnie przykro.

Pewnego dnia, po pracy, udał się na policję, do swego opiekuna, Oberscharführera Krausa. Chciał upewnić się, czy wolno mu spotykać się z niemieckimi dziewczynami. Nie chciał przysporzyć kłopotu ani Marcie, ani sobie. Na policji został poinformowany, że nie podlega już Oberscharführerowi Krausowi, tylko komuś o wiele wyższej rangi. Został skierowany do innej części budynku. Gdy wszedł do pokoju, zobaczył siedzącego Sturmbannführera , który na jego widok wskazał mu miejsce naprzeciwko siebie.
– Panie doktorze! – zaczął. – Dobrze, że pan przyszedł, bo i tak wezwalibyśmy pana do nas. Niech pan powie, co pana sprowadza?
– Panie Sturmbannführer, pan wie, że nie chcę ani sobie, ani nikomu innemu sprawiać najmniejszych kłopotów swoją obecnością. Zachowuję się zgodnie z pańskimi zaleceniami. Pracuję, jem, śpię i tak dalej. Mam pytanie. Czy są nadal jakieś przeciwwskazania, abym spotykał się z niemieckimi kobietami?
Oficer patrzył uważnie na Marka. Pytanie go nie zaskoczyło.
– Polskim pracownikom nie wolno mieć żadnych prywatnych relacji z niemieckimi kobietami. To jest surowo zabronione i karane. Niemiecka rasa nie może być mieszana z obcymi elementami.
– Rozumiem. – odpowiedział spokojnie Marek. Dziękuję, panie Sturmbannführer za informację. Zastosuję się oczywiście do pana poleceń.
– Badamy pana sytuację i pana pochodzenie, które jest inne, niż przypuszczaliśmy. Profesor Domagk i firma Bayer są bardzo zadowoleni z pana pracy. Pan wie, że najwyższe władze są zainteresowane nowymi lekami, nad którymi pan pracuje. Chcę panu powiedzieć, że interesujemy się panem od dawna, jeszcze zanim pan przyjechał tu na staż. Jeśli pan będzie się dalej starać, pana status ulegnie zmianie.
– Nie zależy mi na statusie.
– Ale chce pan się umówić z niemiecką dziewczyną. Wiem nawet z którą. Może pan się z nią umawiać. Ma pan na to naszą zgodę.
– Dlaczego dla mnie taki wyjątek?
– Nie musi pan wszystkiego wiedzieć. – oficera widać bawiło wprawianie go w zakłopotanie. – My wiemy wszystko, a pan ma robić swoje. I to jak najlepiej. – dodał. – Może pan wyjść.
Marek wstał i skierował się do drzwi. Wyszedł z pokoju a następnie z budynku. Jak poprzednio, wydawało mu się, że jest obserwowany. Powoli wrócił do swojego malutkiego mieszkania.

W miarę upływu czasu jego życie stało się nieco łatwiejsze. Miał wprawdzie niewielką pensję, za którą nie można było wiele kupić, ale system w firmie, był tak skonstruowany, że pracownicy mogli zjeść dwa posiłki w fabrycznej kantynie za symboliczną cenę. Jeśli chodzi o ubrania, sklepy w robotniczych dzielnicach Leverkusen i innych miast oferowały tanie, choć zupełnie dobrej jakości produkty.

Od pewnego czasu zaczął spotykać się z Martą. Nie była zaskoczona jego propozycją , choć można było się spodziewać, że będzie miała opory przed umawianiem się z Polakiem w samym sercu Niemiec. Z drugiej strony Marek był doktorem, a jego pozycja w firmie nieustannie rosła. Doktor Kramer wprawdzie wypowiadał kąśliwe uwagi na temat Polaków i wszystkiego, co polskie, ale Marek na nie nie reagował , a nawet często zgadzał się z krytycznym stosunkiem do wielu spraw, które miały miejsce w Polsce.

Odkąd przyjechał do Bayera, postęp prac był na tyle widoczny, że wzywany był na spotkania do samego kierownictwa koncernu. Profesor wykazywał się wielką lojalnością w stosunku do niego i na każdym kroku zaznaczał, że jest niezwykle cennym pracownikiem, dzięki któremu postęp prac jest coraz większy.

Któregoś dnia, gdy przyszedł do pracy, profesor poprosił go, żeby mu towarzyszył. Weszli razem na piętro, na którym profesor miał gabinet. Naprzeciwko gabinetu profesora były drzwi, na których widniał napis „Dr Marek Gar”. Zobaczywszy swoje nazwisko poczuł się zaskoczony. Było to oficjalne uznanie jego pozycji w ściśle hierarchicznym systemie niemieckiej firmy. Wiedział, że będzie to szok dla wielu Niemców, gdy zobaczą jego nazwisko i tytuł kierownika laboratorium. Profesor spostrzegł zdziwienie młodszego kolegi. Poprosił go do swojego gabinetu.
– Panie doktorze. – zaczął – Jest pan u nas już kilka miesięcy i zdecydowałem, że powinien pan otrzymać stanowisko odpowiadające pana kwalifikacjom. No, nie ja zdecydowałem, ale ja nadałem temu tok. Chciałbym panu powiedzieć, że nie wszyscy podeszli do tego ze zrozumieniem, ale w końcu się udało. Wczoraj przyszły wyniki badań z kliniki w Berlinie. Oto one.

Profesor wręczył Markowi wyniki badań leków opracowanych na niektórych mieszaninach jego pomysłu. Wyniki go nie zdziwiły, ponieważ już poprzednie obserwacje były bardzo podobne. Dziwiła go szybkość, z jaką przeprowadzono testy kliniczne.
– Panie doktorze. To były ekspresowe badania. Nie wiem, czy pan wie, ale wczoraj niemieckie wojska przekroczyły granice Francji i Belgii. Znowu jest wojna. Musimy mieć skuteczne leki przeciwzapalne dla rannych żołnierzy.
– Wojna? – odetchnął Marek. Może wojna będzie tym, na co czekali Polacy. Może armia francuska, angielska i belgijska przyniosą nam wolność? Myśli się kłębiły.
– Wiem, o czym pan myśli. Niech pan się nie łudzi. Armia niemiecka rozgromi Francuzów jak w 1870 roku. Niemcy w sojuszu z Rosją są i będą niepokonane.
Marek wiedział, że pod żadnym pozorem nie wolno mu wkraczać na tematy polityczne, nawet w rozmowie z profesorem, do którego miał zresztą całkowite zaufanie.
– Nasze leki będą jeszcze skuteczniejsze, a do tego będzie je na kim testować. – skonstatował.
– Przygotowałem nową pochodną i nowe proporcje. Myślę, że mamy szanse ostatecznie złamać oporność bakterii gangreny i zapalenia płuc. – Marek skierował rozmowę na inne tory.
– Dziękuję panu, że pan nie chce mówić o wojnie i odpowiedzialności za nią. Ja również na ten temat nie chcę rozmawiać.
– Nie chcę i jestem panu profesorowi zobowiązany za pomoc. Służymy przecież całej ludzkości, prawda ?
– Tak. Teraz najważniejsza sprawa. Wczoraj do dyrektora Bayera zadzwonił minister Goebbels. Jego dziecko zachorowało na zapalenie opon mózgowych i lekarze nie wiedzą, co mają robić. Może podamy mu którąś z nowych pana mieszanin. Obawiam się, że to jedyna szansa. Sam Prontosil trochę pomógł, ale szybko bakterie się uodporniły. Co pan o tym sądzi ? To może nam bardzo, ale to bardzo pomóc w dalszych pracach.
Teraz rozumiem, skąd moje nowe stanowisko i gabinet, pomyślał.. Wiedział, że wszystko ma swoją cenę, a ta była jeszcze ostatecznie nie ustalona.
– Za dwie godziny przygotuję pigułki z pochodnych sulfathiazolu i pochodnych pirymidyny. Niech samolot czeka na najbliższym lotnisku. Czy pan profesor sam poleci, czy ja mam to zrobić?
– Niech pan leci.
– Dobrze. Polecę do Berlina razem z pigułkami. Policja ma mi wystawić dokument wolnego poruszania się po całej Rzeszy, a ja poproszę jeszcze o normalne mieszkanie, gdzieś w okolicy. Mam dosyć tej klitki na Bischofstrasse.
Marek patrzył badawczo na profesora. Ten, zaskoczony, milczał.
– Niech pan przygotuje pigułki, ja załatwię resztę. Profesor wstał. Obaj wiedzieli, jakie ryzyko biorą na siebie.
– Czy chce pan, żebym ja albo szef działu farmacji firmy jechał z panem? – spytał profesor.
– Panie profesorze, biorę na siebie całą odpowiedzialność. Jak się nie uda, niech pan wszystko zrzuci na mnie. Doktor Kramer na pewno pana poprze.
– Panie doktorze, sytuacja jest za poważna, żebyśmy teraz żartowali. Niech pan robi pigułki, ja z szefem załatwię resztę.
Marek ruszył w kierunku laboratorium. Czasu było mało.
Pasażerski Junkers stał na pasie gotowy do startu. Marek po raz pierwszy był na wojskowym lotnisku. Towarzyszyło mu dwóch esesmanów, którzy mieli wszystkie niezbędne przepustki. Czuł się trochę dziwnie. W kraju spotkanie esesmanów oznaczało wyłącznie kłopoty, a przeważnie śmiertelne zagrożenie, tutaj zaś delegowani esesmani byli w zasadzie jego asystentami, odpowiedzialnymi za niego i za przewóz bezcennej przesyłki do Berlina.
Widać było, że prawdziwa wojna była niedaleko. Obsługa dział przeciwlotniczych była przygotowana na atak bombowy nieprzyjaciela. W górze krążyły myśliwce, zabezpieczające przemysłowe serce Trzeciej Rzeszy.

Czarny Daimler zatrzymał się na chwilę przy bramie lotniska. Esesmani wyszli z samochodu i pokazali dokumenty wartownikom. Ci zasalutowali i podnieśli szlaban. Samochód podjechał pod samego Junkersa. Wszyscy wysiedli i weszli po wysuniętych schodkach do samolotu. Po chwili schodki zostały wciągnięte. Samolot ruszył wzdłuż pasa startowego i wzbił się w powietrze.

Marek siedział przypięty pasami i obserwował przemysłowy krajobraz Zagłębia Ruhry. Kopalnie, huty, stalownie, fabryki chemiczne i inne, mijały jedna za drugą. Esesmani nie mieli żadnej instrukcji w stosunku do niego. Nie wiedzieli, czy mogą pozwolić mu na przyglądanie się obiektom wojskowym, ale musieli dojść do wniosku, że człowiek, który jedzie na spotkanie do jednego w najbliższych ludzi Führera, musi być kimś niesamowicie ważnym. Może nawet nie wiedzieli, że jest Polakiem. Jego nazwisko brzmiało po niemiecku, a w każdym razie nie wskazywało na narodowość. Dostrzegł, a może mu się tylko zdawało, że za Junkersem lecą dwa myśliwce. Miały osłaniać go na wypadek spotkania z angielskim lub francuskim myśliwcem, który mógłby zapuścić się wgłąb Niemiec.

Po dwóch godzinach lotu Marek dostrzegł zarys miasta, które było o wiele większe aniżeli Leverkusen, Kolonia i Düsseldorf razem wzięte. Samolot zaczął zniżać lot i zobaczył z daleka pas startowy lotniska, na które Junkers się kierował.
Po wylądowaniu, do samolotu podjechały dwie czarne limuzyny, z których wysiadło dwóch oficerów i jeden cywil. Marek został skierowany do samochodu, do którego wsiadł również mężczyzna w cywilnym ubraniu.
– Doktor Andreas Heinich z Wojskowego Szpitala Klinicznego. Domyślam się, że doktor Gar? – spytał a właściwie stwierdził.
– Tak jest.
– Przywiózł pan lekarstwo, domyślam się.
– Tak, mam je ze sobą. Niech pan mi powie, jakie są objawy i jakie są wyniki leczenia.
– Czy pan jest Niemcem? – zapytał cywil.
-Nie, jestem Polakiem. – odpowiedział , zgodnie z prawdą.
– Jak to? I pracuje pan nad najważniejszymi lekami Bayera i całej niemieckiej farmacji?
– Panie doktorze! Jako Polak mogę być dla pana człowiekiem niższej rasy, ale to ja opracowałem ten lek.
– I jako Polak pracuje pan dla Rzeszy?
– Pracuję dla ludzi, panie doktorze. Niech pan mi powie jeszcze raz, jaki to przypadek i co zostało zaaplikowane. Czytałem opis w dalekopisie, ale niech pan mi opowie dokładniej. Mam dwa preparaty i jeszcze nie wiem, który zastosuję.
– Wie pan, że jak się nie uda…..
– Panie doktorze, pan wie, że gwarancji nigdy nie ma, nawet przy operacji ślepej kiszki.
– Czy te preparaty były testowane na ludziach? – spytał doktor Heinich.
– Tak, również na dzieciach mających zapalenie opon.
– Nie widziałem tych raportów.
– Nie widział pan, bo ich nie ma. Niech pan opisze przypadek. Nie ma za dużo czasu.
Przez pozostałą część drogi doktor Heinich streścił Markowi przebieg choroby i leczenia. Marek doszedł do wniosku, `że gdyby nie przyjechał dzisiaj, to pojutrze, a może i jutro, byłoby już za późno. Samochód podjechał pod szpital, przed którym stało już kilka osób. Wraz z Heinichem i z kilkoma lekarzami przeszli do szpitalnej niewielkiej sali. Na łóżku leżała drobna, może siedmioletnia dziewczynka. Była niewątpliwie ciężko chora, o czym świadczyła bladość spowodowana chorobą, a także lekami, którymi bezskutecznie usiłowano ją zwalczyć i na którą nie działały już żadne znane lekarstwa.

Przy łóżku siedziała kobieta, której twarz znana mu była z pierwszych stron gazet. Gdy weszli, kobieta wstała. Była jeszcze bardziej blada niż jej chora córka. Marek doskonale wiedział, kim jest. Była żoną jedngo z najpotężniejszych ludzi w Rzeszy, tego, którego skinienie palca decydowało o życiu i śmierci. W tym momencie była w takim stanie, że Markowi zrobiło się jej zwyczajnie żal.
Doktor Heinich podszedł do kobiety.
– To jest doktor Gar, z Bayera, który właśnie przyjechał z Leverkusen.
– Czy uda się ją uratować? – cicho spytała.
– Przywiozłem najnowszy i najlepszy lek, jaki mamy. Nie jest oficjalnie zarejestrowany i muszę panią prosić o zgodę na jego zastosowanie. – powiedział spokojnie Marek.
– Czy podałby go pan swojemu dziecku?
– Tak. Natychmiast. Nie ma zresztą innego wyjścia.
.- Proszę to zrobić. Czy mam coś podpisać?
– Nie ma takiej potrzeby. – Panie doktorze, proszę o coś do popicia. – poprosił doktora Heinicha, po czym otworzył swoją teczkę i wyjął z niej pudełko, w którym były umieszczone przygotowane pigułki. Wziął do ręki jedną z nich.
– Musisz być dzielna i połknąć tę pigułkę! – pochylił się nad dziewczynką, która patrzyła na niego obojętnym wzrokiem.
Dziewczynka włożyła pigułkę do ust. Widać było, że wszystko, co robi, sprawia jej trudność, ale dzielnie przełknęła lekarstwo, po czym popiła je wodą.
– Bardzo dobrze! –pochwalił małą doktor Gar, po czym zwrócił się do stojących za nim lekarzy:
– Panowie, może przejdziemy do gabinetu, chcę przekazać panom lek i harmonogram dawkowania.
– Miło mi było panią poznać.
– Dziękuję, że pan przyjechał. – odpowiedziała cichym głosem nieprzypominającym dumnej, jednej z pierwszych kobiet Rzeszy.
– Myślę, że jeszcze tutaj się spotkamy, może nawet dzisiaj. –Marek skinął głową i wraz z lekarzami wyszedł z sali.

Dobrze wiedział, że sulfonamidy, jakiekolwiek by były, nie działają szybko. Spodziewał się efektu ich działania najwcześniej za dwa, trzy dni po podaniu pierwszej porcji.

Następnego dnia choroba nie ustępowała. Gorączka była zbijana coraz większymi porcjami aspiryny, a mała pacjentka wyglądała na zupełnie pokonaną przez chorobotwórcze bakterie . Marek rozmawiał kilka razy z matką dziewczynki, starając się dodać jej otuchy, a jednocześnie nie dając zbyt dużo nadziei. Lekarze ze szpitala byli zadowoleni, że wraz z przybyciem przedstawiciela Bayera spadło z nich odium bezpośredniej odpowiedzialności i groźby ewentualnego gniewu jednego z najważniejszych ludzi w państwie. Niektórzy, a może nawet większość z nich, była mocno zdziwiona, że osoba, która została wydelegowana przez koncern, była Polakiem, a więc przedstawicielem niższej rasy i obywatelem prowincji, której los w każdym wypadku był przesądzony. Jednak w obecnej sytuacji temat ten nie był podejmowany. Doskonale wiedział, że w przypadku niepowodzenia terapii będzie tym, który poniesie konsekwencje. Sam osobiście dozorował syntezę, oczyszczanie a także wykonanie samego preparatu. Nie czuł żadnego napięcia, a im bardziej ludzie dookoła niego byli nerwowi, czuł się coraz spokojniejszy. Spokój ten na tyle oddziaływał na matkę chorej dziewczynki, że w niedługim czasie chciała rozmawiać wyłącznie z nim. Marek szczegółowo wyjaśniał mechanizm działania sulfonamidów, ich plusy i minusy. Trzeciego dnia rano nastąpił przełom w chorobie. Mała obudziła się rano bez gorączki i wyraźnie w lepszym stanie. Marek przyjechał do szpitala, jak zawsze w towarzystwie swoich stróżów, zaraz po rannym obchodzie. Ordynator poprosił go do swojego pokoju i poinformował o poprawie zdrowia dziewczynki. Zauważył, że lekarzowi, po kilkunastu dniach życia w wielkim napięciu, spadł ciężar z piersi. Ten uścisnął doktorowi rękę i podziękował za wkład jego i firmy, do jeszcze nie zakończonej terapii.

– To ja chciałbym panu i kolegom podziękować za współpracę. Bez tego na pewno by się nie udało. –skonstatował Marek – Jestem przekonany, że odniesiecie Państwo przy pomocy naszych preparatów jeszcze wiele sukcesów.

Ordynator był nieco zdziwiony wypowiedzią. Spodziewał się raczej przyjęcia sukcesu jako swojego i firmy, którą reprezentował.
– To ja panu jeszcze raz dziękuję, że w takiej sytuacji, w jakiej znalazły się nasze narody, robi pan tyle dobrego.
– Nie mówmy o tym, panie doktorze.
– Dziękuję panu i przepraszam.
Marek wyszedł z pokoju ordynatora i skierował się do sali, w której leżała chora. Przed zamkniętymi drzwiami stało kilku oficerów SS.
– Stać! Wstęp wzbroniony. – usłyszał, gdy podszedł pod drzwi. – Dokumenty! – odezwał się oficer. Marek podał mu swoje dokumenty.
– Polak? – usłyszał zdziwiony głos.
– Ręce do góry!
Uniósł ręce powyżej głowy a jeden z żandarmów zaczął go rewidować.
W tym momencie drzwi się otworzyły i zobaczył z bliska twarz człowieka, który sterował wszechobecną propagandą.
– Kto to? – spytał tamten.
– Polak, doktor Gar. Badamy, co tu robi? – odpowiedział stojący najbliżej Goebbelsa oficer.
– Natychmiast przestać! – rozkazał minister, a ton, w jakim to powiedział wywołał zdumienie oficerów.
Goebbels podszedł do Marka.
– Dziękuję panu!– usłyszał. Nie był przygotowany na taki rozwój wydarzeń. Nic nie mówił, bo co w takiej sytuacji mógł powiedzieć? Patrzył na jednego z najpotężniejszych ludzi Rzeszy, a ten odwrócił się i odszedł korytarzem.
Marek otworzył drzwi sali i wszedł do środka. Przy dziewczynce siedziała matka. Widać było z jej twarzy, że nie opuszczała szpitala przez całą noc. Gdy zobaczyła Marka wstała, podeszła do niego i objęła go ramionami.
– Dziękuję, dziękuję! – powtarzała wzruszona.

Dwa tygodnie później otrzymał z Kancelarii Rzeszy, z gabinetu ministra Goebbelsa przesyłkę. Gdy ją otworzył, zobaczył złoty zegarek – szwajcarską Omegę. Na rewersie koperty wygrawerowano: „Dziękuję Joseph Goebbels’’.