Jacek Komuda należy do najpłodniejszych polskich pisarzy, a już zwłaszcza ostatnimi czasy. Nie może więc dziwić, że i on zechciał skorzystać na medialnej zawierusze wokół sześćsetnej rocznicy bitwy pod Grunwaldem. O ile jednak większość ludzi planujących taki czy inny zarobek skupiała się na bitwie z 1410 roku właśnie, o tyle Komuda – z właściwą sobie przekorą – postanowił lekko ukłuć naszą narodową dumę. Skoczył więc o ładne parę lat do przodu i historyczną osią powieści uczynił mało u nas znaną bitwę pod Chojnicami.

Dlaczego mało znaną? Trudno orzec. W pewnej mierze na pewno dlatego, że chojnicka bitwa znalazła się w cieniu grunwaldzkiej ze względu na skalę – w końcu Władysław Jagiełło i Witold stoczyli z Ulrichem von Jungingenem jeden z największych bojów średniowiecznego świata. Oprócz tego jednak Polakom po prostu wygodnie jest o Chojnicach nie pamiętać, Krzyżacy spuścili nam bowiem wówczas tęgie lanie, do tego na nasze własne życzenie – wystarczyłoby odpuścić łupienie obozowiska i pogonić za nieprzyjacielem, by ten nie mógł się zebrać do kontrataku.

W tej właśnie scenerii rozpoczyna się fabuła „Krzyżackiej zawieruchy”, która bynajmniej jeszcze nie zamierza – zawierucha, nie fabuła – się rozpadać w proch i w pył, chociaż niewiele już do tego brakuje. Dlatego też wielki mistrz rozpoczyna ostateczną rozgrywkę, mającą na celu ocalenie zakonu, a swoją grę podejmuje też słynny skądinąd biskup Oleśnicki. Jednym z pionków w grze zostanie oczywiście główny bohater powieści.

Jacek Komuda sjest specjalistą od historii częściowo alternatywnej – należy przez to rozumieć, że zgadza się u niego przebieg „wielkiej historii”, natomiast licentia poetica dotyka historię „małą”, losy pojedynczych ludzi, bohaterów jego powieści (czasami fikcyjnych, czasami nie), których czyni trybikami w maszynie „wielkiej historii”, ale zmieniając sposób jej funkcjonowania na tym poziomie, nie zmienia końcowego produktu. Dlatego też błąd popełni Czytelnik, który zechce bezkrytycznie uznać dzieła Komudy za fabularyzowany, ale żelaźnie nieomylny podręcznik do historii. Z drugiej jednak strony powieści jego są pod względem merytorycznym przygotowane wybornie, zwłaszcza gdy chodzi o wojskowość z epoki, a to pozytywne wrażenie wzmacniają dodatkowo zamieszczane na końcu każdego tomu przypisy, w których autor tłumaczy i rozwija to, czego z różnych powodów – czy to ze względu na stylizację, czy dla płynności odbioru – nie mógł objaśnić w tekście głównym. To właśnie w przypisach należy szukać twardych faktów.

Kto z prozą Komudy miał już do czynienia, wie, czego się spodziewać. Nie jest imć Jacek wybitnym literatem, a jego powieści mają dostarczyć Czytelnikowi po prostu rozrywkę okraszoną solidną porcją wiedzy, nie zaś doznania artystyczne sponsorowane przez literki „ą” i „ę”. Czyta się więc „Krzyżacką zawieruchę” szybko i sprawnie, tym sprawniej, że jest to książka niespecjalnie długa, a Fabryka Słów tradycyjnie stosuje dużą, czytelną czcionkę. Na jeden dzień? Tak, dla sprawnego Czytelnika nie będzie to problemem.

Ale przecież nie to jest największą zaletą rzeczonej powieści. Czytadeł tej czy innej maści na rynku jest bez liku, nawet z tego samego wydawnictwa, nawet tego samego autora. Brakuje natomiast powieści takiej jak ta – lekko odbrązawiającej nasze wyobrażenie o wojnach z zakonem krzyżackim. Oczywiście smutni panowie w białych płaszczach wciąż są równie czarnymi charakterami jak krzyże zdobiące owe płaszcze, Komuda jednak przypomina, że po pierwsze także po naszej stronie zdarzały się typki spod ciemnej gwiazdy, po drugie zaś, że toczyliśmy z Krzyżakami także inne bitwy i bynajmniej nie wszystkie zakończyły się naszymi triumfami. Tak to zwykle bywa z wojnami.